Sokrates nawrócony
Sokrates głosił, że wystarczy wiedzieć, co jest dobre, a wówczas łatwo przyjdzie wprowadzić to w życie. Wiedzieć, czym jest sprawiedliwość i postępować sprawiedliwie, to jedno i to samo – twierdził. Tymczasem intelektualizm etyczny po prostu się nie sprawdza. Potwierdzi to każdy, kto co jakiś czas klęka przed kratami konfesjonału. Sam św. Paweł, apostoł narodów, żalił się Rzymianom, że łatwo przychodzi mu chcieć tego, co dobre, ale wykonanie tego jest o niebo trudniejsze. Opowiada się, że gdy Sokrates przebywał w celi swojej śmierci czekając na wyrok (który sam sobie wymierzył), usłyszał pewnego razu przez ścianę śpiew jednego ze współwięźniów. Była to jedna z najtrudniejszych pieśni Stesychorosa. „Naucz mnie jej” – zawołał Sokrates. „Po co? – zapytał więziony – przecież i tak wkrótce umrzesz”. „Chcę mieć pewność, że do ostatniej godziny poszukiwałem tego, co dobre, prawdziwe i piękne” – odpowiedział skazaniec.
Mocno rozbrzmiewa dziś głos Jezusa, wzywający do poszukiwania tego, co dobre, prawdziwe i piękne: „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” (Mk 1,15). Powstaje więc triada: nawrócenie – wiara – Ewangelia. Nawrócenie (gr. metanoia) jest zmianą sposobu myślenia, a w konsekwencji – zmianą sposobu postępowania. Człowiek na drodze refleksji dochodzi do wniosku, że jego sposób widzenia świata, ludzi, siebie, nie jest właściwy, jest wykrzywiony – jak w krzywym zwierciadle – i postanawia zmienić swój styl myślenia. Na jaki? Na Boży sposób myślenia. Chodzi i próbę spojrzenia na świat oczyma Boga. Tyle nawrócenie. A wiara? Ufność w Bogu – to istotny element wiary. Wiara bez ufności, z której wynikają czyny, nic w życiu nie zmienia. Sama wiara w istnienie Boga jest jak wiara w istnienie Bieguna Południowego – ani jednego, ani drugiego (przypuszczam) nikt z nas nie widział. Sama wiara w to, że Bóg istnieje, jeszcze nie wpływa na nasze życie. A Bóg, który istnieje, ale nie wpływa na nasze życie, mógłby równie dobrze nie istnieć. I wreszcie Ewangelia: eu – aggelion, dobra – nowina. Wiara w Ewangelię to wiara w dobro, w to, że czynienie go ma sens i w to, że doprowadzi nas ono do Tego, który „jedynie jest dobry”.
Himalaiści, którzy w trudzie zdobywają największe góry świata mawiają, że najdłuższa jest droga, która mierzy… około trzydziestu centymetrów: z umysłu do serca. Warto podjąć wysiłek, by ją przebyć. Bo jeśli otworzyłem przed Jezusem serce, mam pewność zbawienia i ewentualną możliwość potępienia. Jeżeli go nie otworzyłem, mam pewność piekła i ewentualną możliwość nieba. Tylko nie bardzo wiadomo, na jakich zasadach.
Wejść w skórę Boga
Lata sześćdziesiąte ubiegłego stulecia w Stanach Zjednoczonych to nie tylko wybuch rewolucji seksualnej. Naznaczone są także pojawieniem się ruchu o znamiennej nazwie „Jesus movement”. Zrodził się na bazie hippisowskiego oglądu świata. Długie włosy, bose stopy, gitara w ręku, kieszonkowe wydanie Ewangelii, letnie obozy, charyzmatyczne modlitwy osób ustawionych w kręgu na ulicach i placach – to typowe obrazki w miastach Zachodniego Wybrzeża tamtych czasów. Podobno najczęstszym pytaniem egzystencjalnym, jakie stawiali sobie uczestnicy ruchu, było to: co uczyniłby Jezus na moim miejscu? W taki sposób odpowiadali na Jezusowe wezwanie: „Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” (Mk 1,15).
Idąc za etymologią, nawrócenie (gr. metanoia) jako przemiana myślenia oznacza porzucenie czysto ludzkich dróg rozumowania i przyjęcie myśli Boga. Skarżył się niegdyś przez Izajasza i skarży się dziś wobec nas: „myśli moje nie są myślami waszymi” (Iz 55,8). Osobiście w czasie rachunku sumienia często próbuję dokonać swoistego eksperymentu, przez niektórych uznanego pewnie za zuchwały! Otóż próbuję wejść w skórę Boga. Próbuję dać sobie odpowiedź na pytanie: jak widzi mnie Bóg? Co dostrzega we mnie dobrego, a co niewłaściwego? Co akceptuje, a z czym się nie zgadza? W chwilę później stawiam sobie drugie pytanie: jak ja sam widzę siebie? Czy mój obraz mnie samego jest tożsamy z tym, jak widzi mnie Bóg? Czy myślę o sobie tak samo, jak myśli o mnie Bóg? Czy moje myśli o mnie samym są myślami Boga?
Bo jeśli nie, to znak, że wciąż potrzebuję nawrócenia…
Trzy w jednym
Wzrok zwiedzających Kaplicę Sykstyńską przykuwa – co zresztą naturalne – majestatyczne dzieło Michała Anioła. Co więksi romantycy nie mogą napatrzeć się na dwa niemal stykające się palce, Stwórcy i pierwszego człowieka, elektryzująco ukazane na fresku Stworzenie Adama. Innych ogarnia bojaźń Boża, gdy spoglądają w oczy Chrystusowi z Sądu ostatecznego. Nieliczni tylko zatrzymują wzrok na tyle pięknym, co zagadkowym dziełem Domenico Ghirlandaio, zatytułowanym Powołanie apostołów. Pięknym, bo zachwycającym kolorystyką, perspektywą, nagromadzeniem szczegółów i proporcją kształtów. Niezwykłym, bo na jednym obrazie trzykrotnie pojawia się ta sama para postaci.
Artysta, syn złotnika i mistrz dużych kompozycji, namalował dzieło w roku 1481. Nawiązuje w nim do Jezusowego wezwania, skierowanego do pierwszych apostołów, Piotra i Andrzeja: „Pójdźcie za Mną, a sprawię, że staniecie się rybakami ludzi” (Mk 1,17). Bracia przedstawieni są najpierw na drugim planie, gdy zarzucają sieć w wody jeziora. Centralnie zamieścił artysta scenę, w której Chrystus wzywa przyszłych apostołów do porzucenia rybołówstwa i pójścia za Nim. Piotr i Andrzej klęczą przed Jezusem, nieco zalęknieni, ale pełni szacunku i gotowości, by powiedzieć „tak”. Gotowości na zmianę dotychczasowego życia. W trzeciej wreszcie scenie nowo wybrani apostołowie towarzyszą Jezusowi, gdy Ten powołuje następnych swoich uczniów. W ten sposób Ghirlandaio w jednym kadrze ujął historię całego życia pierwszego papieża i jego brata: trudnienie się połowem ryb, moment powołania i pozyskiwanie innych dla królestwa Bożego.
Nie ulega wątpliwości, że przesłanie artysty zawrzeć można w prostym stwierdzeniu: spotkanie Chrystusa to przełomowy moment życia. I ważne jest tu jedno słowo: spotkanie. Nie chodzi bowiem o to, by słyszeć o Chrystusie. Nie chodzi też o to, by czytać o Nim opasłe tomiska. Nie wystarczy znać dogłębnie Jego naukę, wykładać ją na uniwersytetach, zagłębiać się w greckie i hebrajskie gramatyki. I nie wystarczy wygłaszanie kazań przyprawiających o łzy. Wszystko to nie ma znaczenia, gdy brak jednego: osobistego spotkania z Tym, który powołuje.
Polub stronę na Facebook