Arktyczne lody Spitsbergenu

fot. M. Rosik

Przed nami ostatni, być może najbardziej atrakcyjny punkt wyprawy – Spitsbergen. Musimy wstać bardzo wcześnie, bo samolot startuje w środku nocy. Na zewnątrz jednak i tak tarcza słońca wciąż sunie nad horyzontem. Svalbard to archipelag kilku wysp, leżących 640 km na północ od stałego lądu Europy. Jest pod protektoratem norweskim. Ponad 60 procent powierzchni pokrywają lodowce. Pokłady węgla kamiennego dowodzą, że dawnymi czasy tereny te pokryte były bujnymi lasami. Każdemu, kto spogląda na zwały kamieni i lodu, myśl ta wydaje się nieprawdopodobna. Najniższa zanotowana tu temperatura to 46 stopni poniżej zera.

Jak doszło do odkrycia tego kawałka świata? Ponieważ w XVI wieku handel z Indiami i Chinami znacznie się rozwinął, poszukiwano krótszej drogi do bogactw Dalekiego Wschodu. W Holandii powstał projekt, by dotrzeć do Indii drogą północną. 18 maja 1596 roku z Amsterdamu wypłynęły dwa statki. Na jednym z nich nieformalnym kierownikiem, a formalnym nawigatorem był Willem Barents. De facto była to jego trzecia wyprawa, by przetrzeć ten szlak, ale ponieważ dwie poprzednie zakończyły się fiaskiem, nikt nie chciał mu powierzyć kierownictwa kolejnego rejsu. Sponsorami wypraw Barentsa byli holenderscy kupcy. 10 czerwca 1597 roku statki dopłynęły do wyspy, której nadano imię Beyren Eylandt, Wyspa Niedźwiedzia.

Nazwa ta jest łatwo wytłumaczalna: po dopłynięciu do wyspy urządzono polowanie na biedaka i niestety nie udało mu się uciec. A partie ekologiczne nie były jeszcze wtedy aktywne. Kierując się dalej na północ, statki natrafiły na rozległe połacie lodu, dryfujące po powierzchni wody. To oczywiście zmusiło żeglarzy do odwrotu. Zmieniając kurs na południowo-wschodni, dostrzeżono ląd, któremu z racji strzępiastych szczytów nadano nazwę Spitsbergenu. Przez długi czas sądzono, że jest on częścią Grenlandii. Po ponownym czasie statki się rozdzieliły. Barents został uwięziony w lodach koło Nowej Ziemi. Załoga musiała opuścić statek o zbudować dom, by przetrwać zimę. Tam właśnie, pośród wód Arktyki,  47 letni Barents zmarł na szkorbut.

Wielorybie łowy

Kiedy w 1612 roku przy brzegach Spitsbergenu złowiono pierwszego wieloryba, rozpoczął się okres łowiectwa. Żeglarze dostrzegli stada morsów na plażach i reniferów w dolinach. Przy brzegach wyspy tłoczyły się foki. Wystarczyło upolować jednego wieloryba, by zwrócił się koszt całej wyprawy. Tłuszczu z olbrzymów używano do lamp i do produkcji mydła. Pełnił też rolę smaru. Niektórzy już na brzegu przetapiali sadło na tran. Pozostałością są szczątki pieców, które do dziś znaleźć można na brzegach Spitsbergenu. Norwegowie do dziś zwykli pić co dzień łyżkę tranu w miesiącach, których nazwa zawiera w sobie literę „r”. Do rabunkowych połowów wieloryba przyłączyły się załogi holenderskie i angielski, francuskie i duńsko-norweskie.

Pojawili się także Niemcy. Powstała pierwsza stacja łowiecka. W 1615 król Danii zgłosił pretensje, że wyspa jest terytorium duńskim, gdyż wciąż jeszcze uważano ją za część Grenlandii. Doszło do działań zbrojnych, w wyniku których każde z państw zajęło inną część wyspy. Na wschodnim wybrzeżu wyspy Amsterdam  powstał Smeerenburg, największa stacja wielorybnicza. Okres połowów trwa niecałe sto lat, niemal do wytracenia populacji w tych rejonach. W tym czasie znaczny dochód zapewniała także sprzedaż kłów morsów oraz ich skór, z których produkowano liny i rzemienie. Również i te zwierzęta zostały niemal całkowicie wytępione. Dla przykładu na wyspie Bjornoya kilku mężczyzn wybiło w przeciągu 6 godzin 600 morsów. Posługiwano się głównie pałkami i szpikulcami.

Rosjanie twierdzą, że Pomorcy, czyli rosyjscy łowcy, docierali do Spitzbergenu jeszcze  przed Barentsem. Działali na wyspie przez 150 lat. Świadectwem tamtych czasów są pozostałości domów z kamieni i drewna dryftowego. O zorganizowanym łowiectwie świadczą także zespoły domostw, groby i krzyże wotywne. Pod koniec XVIII wieku działał tu słynny Iwan Starostin, który spędził ponoć 39 lat na Spitzbergenie, w tym przez 15 sezonów nie opuszczając go. Od 1795 wraz z Rosjanami zaczynają polować Norwegowie. Niekiedy ich eskapady trwają okrągły rok. Celem ich wypraw były niedźwiedzie polarne, lisy, renifery, foki, morsy i ptactwo.

Spitsbergen stał się naturalną bazą wypadową dla zdobywców bieguna. Warto wspomnieć choćby wyprawę z roku 1897, której przewodził Szwed, Salomon August Andree. Ekspedycja wystartowała balonem Orzeł, który trzeciej doby rozbił się na lodach. Zdołał ulecieć niecałe pół tysiąca kilometrów. Rozbitkowie wyruszyli na południe, jednak po wielu dniach beznadziejnego dryfowania postanowili przezimować w igloo. Po kilku tygodniach kra, na której dryfowali, uległa pokruszeniu, a igloo się rozpadło. Niedoszli polarnicy przenieśli się na wyspę o tundrowej roślinności. Nie dawała im ona żadnych szans na przeżycie. W 33 lata później szczątki obozu wraz z dziennikiem opisującym 100 dni dramatycznej wyprawy, znalazł statek norweskiej ekspedycji.

Psi zaprzęg

Na wyprawę saniami ciągniętymi przez psy wyruszam z Longyearbyen. Jest to niemal jedyna (nie licząc baz badawczych, prowadzonych przez Norwegów, Rosjan i Polaków), a przez to największa, bo licząca ponad tysiąc mieszkańców osada na wyspach. Założył ja w 1906 roku amerykański właściciel kopalni o nazwisku Longyear. Do wozu zaprzęgnięto 13 psów. Przed nami ponad 10 kilometrów jazdy pomiędzy górami, wśród rozlewisk, w deszczu i zimnie. Psy jednak spisują się znakomicie; są posłuszne przewodnikowi, silne i szybkie. Równie szybko jednak potrzebują regeneracji sił. Właściwie co piętnaście minut zatrzymujemy się, by szef ekspedycji mógł dokonać rytuału pojenia zwierząt. Jest coraz zimniej. Zapinam do końca zamek skafandra, ale nie na wiele się to zdaje. Nie sądziłem., że zimowe ciuchy przydałyby się na przełomie lipca i sierpnia. Kiedy po kilku godzinach wracam do hotelu, czuję się jak sopel lodu. Tu na szczęście jest ciepło.

W miniaturowym pokoju hotelowym sięgam po książkę, która zawsze jest towarzyszką nocnej lampki w zachodnim przemyśle hotelarskim. Det Nye Testamente. Salmenes bok. Na szczęście jest też tłumaczenie angielskie. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, już po kilku minutach lektury natrafiam na odpowiedni psalm:

On daje śnieg niby wełnę, a szron jak popiół rozsiewa.
Ciska swój grad jak okruchy chleba; od Jego mrozu ścinają się wody.
Posyła słowo swoje i każe im tajać; każe wiać swemu wiatrowi, a spływają wody
(Ps 147,16-18).

Polub stronę na Facebook