Wszystkie fot.: M. Rosik
To jakieś szaleństwo!
I to właśnie dziś, gdy u stóp z Victoria Pik ściele się przede mną świetlana panorama Hong Kongu.
W szklanych ścianach drapaczy chmur odbija się jak w lustrzance festiwal świateł. Obserwuję bacznie. To taka dziwaczna reakcja na ogarniający mnie zachwyt. Największe budynki świata igrają z gwiazdami i bawią się w ciuciubabkę z księżycem.
Wygląd nieba zmienia się co sekundę. Fiolet miesza się z czerwienią, a żółty przebija czerwień. Ognie rozpryskujące się gwiaździście prześcigają te, które prostą kreską strzelają w niebo. Zewsząd z głośników słychać mocne, aczkolwiek delikatne dźwięki piosenki Nat King Cole, przeniknięte zapachem wieczoru i gwarem wielojęzycznych rozmów, w których tubalne męskie głosy mieszają się w dźwięcznymi wzdychaniami kobiet.
Słowem – Hong Kong by Night! Nic bardziej zachwycającego! Całe „księstwo” rozpostarło swe skrzydła na trzech obszarach: wyspy Hong Kong, New Territories i Kowloon.
W szkole podstawowej prowadzonej przez zakonników
Zabawnie – tak, zabawnie, nie śmiesznie – przedstawia się cała historia z „czwórką”. Mieszkańcy Hong Kongu, właściciele największych firm na błękitnym globie i posiadacze największej ilości na metr kwadratowy platynowych kart kredytowych, nie są w stanie mieszkać przy jakiejkolwiek ulicy pod numerem „cztery”!
W kantońskim języku Chińczyków wymowa cyfry „cztery” jest identyczna jak przyprawiającego o dreszcz rzeczownika „śmierć”. Dlatego nie ma tu numeru „cztery” ani w numeracji ulic, ani w liczeniu pięter!
Ci, którzy rządzą najwyższymi liczbami świata na bankowych przelewach, boją się jak ognia magicznej cyfry, która jest dla nich równoważnikiem śmierci finansowej! Żyją w ciągłym stresie, którego pozbawieni są pozbawieni (powtórzenie świadome) wszystkiego buddyjscy mnisi, zachwyceni faktem, że mogą stać w pomarańczowym sari na środku placu i żebrać o kilka groszy, które zapewnią i utrzymanie do dnia jutrzejszego. Bo przecież „dosyć ma dzień swojej biedy”.
Wciąż nie jestem w stanie wyjść z podziwu nad determinacją ludzi, którzy w wieku czterdziestu lat pokornie przyznają, że nie znają jeszcze ponad pięćdziesięciu procent znaków obecnych w ich języku.
Tysiące znaków zostało użyte w literaturze chińskiej jedynie jeden raz! Kto chce zrozumieć ich znaczenie, musi sięgnąć do słownika.
W Chinach teoretycznie funkcjonują dwa języki – kantoński i mandaryński, jednak różnica w dialektach jest tak ogromna, że można mówić przynajmniej o kilkuset językach. Byłem dumny, gdy nauczyłem się kilku słów w mandaryńskim, jednak moje rozczarowanie sięgało zenitu, gdy nikt z kantończyków nie był w stanie zrozumieć ani słowa, choć przecież był to także język chiński!
Dziś rano na śniadanie znów kawa i kilka wielkich, świeżo zerwanych truskawek.
Jest koniec stycznia.
Stary Peter King, osiemdziesięciosześcioletni ksiądz przysiada obok ze swoją filiżanką.
W 1948 roku jako kleryk został wywieziony z Chin. Zabrano mu paszport i zakazano wjazdu do kraju. Od tamtego czasu nie był w swej ojczyźnie. Najpierw kilka miesięcy spędził na ulicy w Macao, sypiał w kartonowym namiocie, szukał dorywczej pracy, aby w ten sposób nie zginąć z głodu. Udało mu się jednak dostać do seminarium. Skończył je po kilku latach i wyruszył na Filipiny. Nie znał języka tagalo, ledwie mówił po angielsku (tak jest zresztą do dziś) i na Filipinach spędził dwadzieścia lat. Po raz kolejny tłumaczy dziś swoją filozofię:
– Niemowlęta i małe dzieci nie potrafią mówić, a jednak rodzice ich rozumieją. Dzieci różnych języków potrafią bawić się wspólnie, nie znając ani słowa z języka drugiego. A jednak rozumieją się doskonale. Tak właśnie przeszedłem przez życie. Nie uczyłem się języków, a zawsze byłem otoczony ludźmi, nie tylko chrześcijanami. Swojemu biskupowi powiedziałem, aby wysłał mnie w takie miejsce, do którego żaden inny ksiądz nie chce iść. Trafiłem na malutką filipińską wyspę. Pomagałem buddystom i chrześcijanom. Była też tam grupa Wietnamczyków.
Po kilku latach pracy ojca Petera wśród chrześcijańskich i buddyjskich dzieci coraz częściej dochodziło do napięć pomiędzy różnymi nacjami. Napięcia często miały charakter religijny.
Biskup w niedalekim miasteczku został zamordowany, a ponieważ Peter był Chińczykiem, a nienawiść obracała się przeciw nim, postanowiono, że musi odejść z parafii. Zresztą on sam się z tym zgodził. Nie chciał swoją obecnością narażać współbraci na niebezpieczeństwo. Zdecydował się na Hong Kong. Od dwudziestu lat pracuje na wyspie.
Wyspie, której wciąż się uczę…
Polub stronę na Facebook