wszystkie fot. M. Rosik
Samolot z Frankfurtu ląduje w Rio o szóstej rano. Mam za sobą dwanaście godzin lotu. Jest styczeń. Temperatura w Europie jest poniżej zera, tu o tak wczesnej porze przekracza już 20 stopni. Na Rio mam tylko jeden dzień, plan jest więc prosty: Corcovado, Pão de Açúcar i Copacabana. Kierowca wynajętego samochodu mówi jedynie po portugalsku. Niemal natychmiast po wyjeździe z kompleksu lotniska znajdujemy się przed panoramą oceanu.
Styczniowa Rzeka
Do tych wybrzeży w styczniu 1502 roku dotarł Portugalczyk, Caspar de Lemos, odkrywając rozległą zatokę Guanabara. Był przekonany, że płynie bardzo szerokim ujściem rzeki, stąd nazwał ją Styczniową Rzeką, czyli Rio de Janeiro. Dwa lata wcześniej, dokładnie 9 marca 1500 roku od brzegów Portugalii odbił ze swą flotą Pedro Alvares Cabral. Miał założyć placówkę handlową w indyjskim porcie Kalikat, zamiast do Indii dopłynął jednak do obecnego brazylijskiego stanu Bahia. Przybił do brzegu 23 kwietnia. Czym więc jest półtora miesiąca bujania na okręcie w porównaniu z dwunastoma godzinami lotu? Kraj w dorzeczu Amazonki oferował ówczesnym poszukiwaczom zamorskich bogactw znane ze swego czerwonego barwnika drzewo, zwane brezylką ciernistą. I tak narodziła się nazwa Brazylia. Już w trzydzieści lat później bardziej dochodowym interesem okazała się uprawa trzciny cukrowej, a w dwa wieki później zaczęły prosperować kopalnie złota i diamentów. Jeszcze później duże dochody zaczęły przynosić uprawy kauczuku i kawy.
Zielony opel przemyka szerokimi ulicami i zaczyna wspinaczkę na Corcovado, czyli garbusa. Dziś ciudade meravilhosa zamieszkuje dziewięć milionów ludzi różnych ras i języków.
Kierunek: południe
Kilkunastoletni chłopak podbiega do kobiety wychodzącej z supermarketu i wyrywa jej torebkę. Zaczyna uciekać. Wzmaga się krzyk poszkodowanej i świadków wydarzenia. Ktoś próbuje chwycić złodziejaszka, ale ten wyrywa się, potyka, łapie równowagę i biegnie dalej. Nagle jak grom z jasnego nieba pojawia się policja. Przeraźliwe syreny, światła. Chłopak wie, że z nimi nie ma żartów. Natychmiast odrzuca od siebie skradzioną rzecz i kładzie się na ziemi całym swym czarnym, prawie nagim ciałem. Wie, że gdyby kontynuował ucieczkę, policja ma prawo użyć broni. Teraz skończy się pewnie jedynie na areszcie. Policjant podchodzi do leżącego na bruku z pytaniem „skąd jesteś?” „Z fawel” – pada odpowiedź. Przedstawiciel władzy bez zmrużenia oka wymierza lufę pistoletu prosto w plecy. Pada strzał. Pozostaje tylko jeden problem: trzeba jak najszybciej zabrać ciało, bo w takim upale po kilku godzinach zacznie się rozkładać i niemiłosiernie cuchnąć.
Brazylia kojarzy się zazwyczaj z karnawałem, sambą, plażą i słońcem. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o fawelach, sądziłem, że to portugalskie słowo ma ten sam źródłosłów, co włoska favola, „bajka”. Życie na fawelach kojarzyłem więc z bajecznym słońcem, rajskimi kolorami, palmami kokosowymi, beztroską i szczęściem. O, ignorancjo! Fawele to nazwa dzielnic nędzy usytuowanych na przedmieściach lub w centrach wielkich miast, dzielnic zamieszkanych przez tysiące ludzi – niekiedy bez dokumentów, nigdy nie wpisanych do rejestru urodzin, nie znających rodziców i latami nie opuszczających otoczonego murem swego świata.
W Saramandaya, faweli położonej w centrum Salwadoru de Bahia, ponad dwumilionowego miasta w na wybrzeżu brazylijskim, ludzie żyją w domach z tektury, dykty, czasami z cegieł, często bez dachu. W jednym pomieszczeniu mieszka niekiedy 10-12 osób. Tu odbywa się wszystko: gotowanie, odpoczynek, pranie, jeśli uda się zgromadzić wodę, miłość fizyczna na oczach dzieci, kłótnie, gra w domino i karty przy butelkach alkoholu. Czasem uda się przynieść upadłe mango czy kokosa. A czasem łyżkę ryżu. Jeśli kobiecie uda się coś ugotować, sprzedaje przed domem na ulicy tę strawę, niekiedy po łyżce, niekiedy więcej, by zarobić kilka centów (100 centów to jeden real brazylijski). Matki nie uczą, w jaki sposób przygotować jedzenie, bo boją się konkurencji. A może córka też zechce sprzedawać posiłki? Zresztą na fawelach nie istnieje nic takiego, co nazwać można wspólnotą rodzinną. Owszem, istnieje poczucie przynależności do grupy, ale nie do rodziny. Czasem ktoś śpi co dzień gdzie indziej. Polski misjonarz, ksiądz Mariusz, redemptorysta, który od dwóch lat mieszka na salwadorskiej faweli, spotkał raz rodzeństwo, trzyletnią dziewczynkę i czteroletniego chłopca, którzy od pięciu dni pozostawali sami w domu, gdyż nikt nie zainteresował się ich losem. Matki często opiekują się najmłodszymi, a gdy uznają, że dzieci są już wystarczająco „dojrzałe”, by rozpocząć samodzielne życie, przestają się nimi żywo interesować. Wiek dojrzałości to czasem siedem lat. Maluchy zaczynają wtedy pracować „zarobkowo” na utrzymanie rodziny.
Miasto szczęścia
Padre Mario, jak mówią o polskim księdzu mieszkańcy dzielnicy nędzy, gromadzi wokół kaplicy dzieci. Co dzień 140 z nich przychodzi do szkoły. „Szkoła” to szumna nazwa. Nie tylko ze względu na warunki materialne (te dzięki księdzu Mariuszowi są coraz lepsze), ale i na zadania dydaktyczne. Szkoła zazwyczaj nie uczy czytać ani pisać. Niektórzy po sześciu latach nauki nie potrafią się podpisać. „Po co tu przychodzicie?” – pytamy. Odpowiedź przeraża szczerością: „Bo tu dają jeść”. Na pytanie „Kto chce dokładkę?”, niemal wszystkie dzieci podnoszą ręce. Trzeba uważać, bo nie wszystkim wolno dać dodatkową porcję posiłku. Umarłyby z przejedzenia. Ich problemem po szkolnym obiedzie nie jest głód, lecz strach, że jedzenia zabraknie jutro. Chcą jeść na zapas. Są dzieci, które leżą w domach na podłodze, bo z głodu nie mogą się podnieść. Przeraża już sam widok nabrzmiałych brzuszków i szeroko otwartych oczu, bez wyrazu. „Dlaczego nie dasz jeść temu dziecku?”. Matka, nieco zakłopotana, odpowiada: „Daję mu, ale ono nie chce jeść. Widocznie nie jest głodne”. W takich wypadkach od śmierci chroni jedynie natychmiastowe podłączenie do kroplówki. Brak chleba jednak w niczym nie przeszkadza ciągłemu używaniu alkoholu i narkotyków we wszelkich postaciach.
Zdarzyło się, że sześcioletnia Zuzanna (imię zmienione) złamała nogę. Założono gips. Po pewnym czasie nóżka zaczęła boleć coraz bardziej, ale jakoś inaczej, nie jak przy złamaniu. Kiedy ból stawał się nie do wytrzymania, rozcięto gips. Okazało się, że założono go na brudną, właściwie oblepioną błotem kończynę. Kto by się przejmował dzieckiem z faweli. W błocie były larwy. Po tygodniach wylękły się robaki i znalazły wygodne lokum w ciele bezbronnego dziecka. Do dziś nie mogę uwolnić się od widoku prześlicznych oczu i łagodnego uśmiechu na czarnej twarzyczce.
„Proszę księdza, chciałabym dostać trochę trutki na szczury” – młoda kobieta zwraca się do księdza Mariusza. „Po co Ci trutka, przecież i tak nie zdołasz wszystkich wytruć?”. Na fawelach nie ma bieżącej wody. Nieczystości wyrzuca się na ulice, a deszcz spłukuje je z górnych części dzielnicy, topiąc w niemiłosiernym zaduchu niżej położone domy. „Chciałam ją zażyć, bo znowu jestem w ciąży” – cicho dopowiada kobieta „może w ten sposób uda mi się uniknąć potomstwa”. Kapłan najpierw długo rozmawiał, a potem zaprowadził dziewczynę z jej szalonym pomysłem do wolontariuszek, które obiecały pomoc w utrzymaniu ciąży i opiece nad dzieckiem. Kilka miesięcy później na Mszy świętej, podczas procesji z darami do ołtarza podeszła młoda matka z niemowlakiem w zawiniątku. „To księdza dziecko” – powiedziała i położyła je na ołtarzu. Zmieszany kapłan nie wiedział, jak zareagować. „Ocalało dzięki Tobie. Miało zginąć przez trutkę na szczury”. Po tych wyjaśnieniach ksiądz uniósł dziecko ku górze i odmówił modlitwę błogosławieństwa.
Miasto śmierci
Fawele otoczone są murami. Jest też brama. Właściwie każdy może przez nią przejść, w jedną i drugą stronę. Mieszkańcy Salwadoru ani turyści nie zapuszczają się jednak w te strony, oczywiście ze strachu, a żadnemu z mieszkańców dzielnicy nędzy nie przyjdzie nigdy do głowy, by bez największej konieczności opuścić fawele. Najwyższa konieczność to często głód narkotyków lub brak chleba. „Do kina mam 300 metrów, do supermarketu tyle samo, ale nigdy tam nie byłam” – zwierza się dziewczyna z włosami uplecionymi w setki cieniutkich warkoczyków. „Tam trzeba czytać napisy na sklepach i nazwy autobusów, a my nie znamy liter” – dodaje inna. Mury „getta” kontrolowane są przez policję. Nikt nie chce ich przeskakiwać, bo mogą paść strzały w jego stronę.
Strzela zresztą nie tylko policja. Pewna kobieta, wdowa, zapytana, na co umarł jej mąż, mówi ze zdziwieniem w oczach: „Jak to, na co umarł? Tu mężczyzna nie umiera, tutaj ginie na ulicy. Wyszedł kupić piwo. W drzwiach baru dostał dwa strzały w głowę. Miał 23 lata”. Dziesięcioletni chłopiec z zabandażowaną nogą przychodzi do kaplicy, by podziękować Bogu za to, że żyje. Kilka dni temu strzelał się z policjantami, ale udało mu się ujść z życiem. Obecność broni na fawelach jest odwrotnie proporcjonalna do żywności. W domu czasem brakuje chleba, ale często nie brakuje amunicji. W Wielki Piątek droga krzyżowa przechodzi ulicami faweli. Stacje wyznaczone są w miejscach śmierci mężczyzn i kobiet. Wystarczy czternaście, ale jest ich więcej. Śmierć jest tu przerażająca również z innego powodu: upał. Kiedyś nauczycielka – a wszystkie są wolontariuszkami – wyszła rano z domu do szkoły. Wróciła o 14.00. Godzinę wcześniej pochowano jej męża. Zmarł o 9.00, cztery godziny później odbył się pogrzeb. Nikt nie powiadomił żony. W czterdziestostopniowym upale ciało bardzo szybko ulega rozkładowi. Służby miejskie, jeśli tylko są powiadomione z zgonie, reagują bardzo szybko.
Zbliżały się wybory do rady miejskiej. Jeden z kandydatów przyszedł do Saramandaya z prasą i TV, aby pokazać, że zależy mu na najbiedniejszych. Postanowił, że wybuduje na fawelach ośrodek zdrowia. Do pomieszczenia zwanego szumnie ośrodkiem zdrowia, przyszedł lekarz. Gdy zaczęli zgłaszać się chorzy, wypisywał recepty. Niemal nikt z fawel nie umie czytać. Większość przez całe życie nie była w aptece. Zresztą nie wiadomo, czy ktoś by ich tam wpuścił. Mieszkańcy starają się raczej nie opuszczać swej dzielnicy. A zresztą za lekarstwa trzeba zapłacić.
Historia jednej miłości
Jest to historia szokująca, ale nie wyjątkowa. Czerpię ją z opowieści księdza Mariusza. To tylko przykład życia dziecka, który może stać się symbolem życia setek tysięcy brazylijskich dziewcząt. W porze deszczowej na Bahia woda spada z nieba nagle i zamienia wszystko w rwące rzeki. Właśnie w taką pogodę ojciec Mariusz wybrał się samochodem do centrum Salwadoru, by tam odprawić Mszę o godz. 15.00. Na jednym ze skrzyżowań, wśród potoków wody nagle wyłoniła się postać. Dziewczyna. Początkowo misjonarz nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Sądził, że wyobraźnia płata mu figle, okłamywana strumieniami uderzającymi w szyby w kiepsko funkcjonującymi wycieraczkami. „Zejdź, muszę przejechać” – krzyknął. Dziewczyna uklękła. Woda sięgała jej po pas. W każdej chwili mógł nadjechać samochód… Ksiądz wyszedł z auta, a wtedy wiotka postać osunęła się całkowicie na ziemię. Straciła przytomność. W chwilę później, już od ołtarza, kapłan pyta, czy wśród zgromadzonych jest lekarz, gdyż potrzebna jest natychmiastowa pomoc. Na szczęście podniósł się jakiś mężczyzna. Dziewczyna była wykończona głodem. Natychmiast udało się znaleźć w aptece środki dodające energii.
Po jakimś czasie zdołała otworzyć oczy i wymówić swoje imię: Jasira. Miała 15 lat. „Co robiłaś w strugach deszczu?” – „Czekałam na narzeczonego”. Po chwili rozpoczęła swoją opowieść. Przytoczę ją w całości. Nie ośmielam się interweniować w wypowiedź, by uniknąć posądzenia o dramatyzm: „Pochodzę z interioru czyli biednego wnętrza Brazylii, z małego miasteczka Antônio Gonçalves. Mieszkaliśmy w 12 osób w jednej izbie, gdzie nie było wody, ubikacji ani elektryczności. Była tylko mała żarówka na sznurku. Ojca pamiętam tylko z nocy, kiedy pijany z wielkim nożem gonił nas po ulicach, aby nas zabić. Wraz z braćmi, kiedy miałam 5 lat, woleliśmy spać w budzie psa. Tylko on nas nie gryzł. Ten azyl uratował nam życie. Pewnej nocy ojciec zadźgał nożem mamę i najmłodszego braciszka. Kiedy wyszliśmy z budy, widzieliśmy tylko krew i zmasakrowane ciała. Ojciec uciekł i do dziś go nie ma. Kiedy miałam siedem lat, mój dziadek stwierdził, że mam już tyle lat, że mogę mu się odwdzięczyć za opiekę. Nie wiedziałam, co to jest, ale pamiętam, że bardzo bolało… Później za każdą łyżkę fasoli musiałam się odwdzięczać… Kiedy miałam dziesięć lat, dziadek zaczął przyprowadzać kolegów, zwłaszcza starszych mężczyzn, od których dostawałam jednego reala (1,70zł) za każdy raz. Pieniądze zabierał mi dziadek, ale cieszyłam się, bo czasem kupił nam więcej chleba niż fasoli. Jak pamiętam, to były jedne z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Całymi dniami pracowaliśmy jako kamieniarze, czyli rozbijaliśmy kamieniami inne kamienie, aby dziadek mógł dostać za nie kilka reali. Najmłodszy mój brat miał cztery lata. Ważne, że byliśmy razem. Kiedy umarł dziadek, skończył się mój koszmar ze starymi mężczyznami, lecz skończyło się też jedzenie. Chodziłam po ulicach tak bardzo się bojąc. Głód nie boli, to tylko strach przed śmiercią boli fizycznie. Pewnego razu spotkałam mężczyznę, który przychodził do dziadka. Poprosiłam go o kawałek chleba … dostałam. Tak więc, mając dwanaście lat, już z własnej woli stałam się… Kiedy miałam trzynaście lat, zakochałam się w dziewiętnastoletnim chłopcu, Cristiano. Zaopiekował się mną. Pewnej nocy weszliśmy ukradkiem do wielkiej ciężarówki i tym sposobem przyjechaliśmy do miasta. Baliśmy się spać na ulicy z innymi. Byliśmy obcy. Całymi nocami chodziliśmy w poszukiwaniu klientów. Spałam w dzień, zamknięta w miejskiej ubikacji. Pewnego wieczoru na tym skrzyżowaniu, gdzie stałam, Cristiano zatrzymał samochód. Po krótkiej rozmowie z kierowcą powiedział do mnie – „Zaczekaj tu na mnie, niedługo wrócę po Ciebie”. Wsiadł i odjechał. Minęło już sześć miesięcy i jego nie ma. Codziennie wychodzę na to skrzyżowanie … i czekam (bez skrzywienia twarzy, zaczęły jej płynąć łzy). Cristiano był dla mnie dobry. Nie traktował mnie jak inni mężczyźni… On nawet ze mną rozmawiał, pytał, czy mi zimno, jak się czuję… gdybym wiedziała, co się z nim stało, gdzie go szukać… Myślę, że Pan Bóg już chce, żebym umarła, bo tak źle przeżyłam swoje życie. Mam takie marzenie, które mi się nigdy nie spełniło, a o którym myślę co noc. Marzę o tym, by kiedyś, tuż przed moim zaśnięciem przyszedł ktoś, usiadł blisko mnie, pogłaskał po głowie i powiedział cichutko – dobranoc”.
Jasira trafiła do domu sióstr zakonnych, które zgodziły się nią zaopiekować. Trzeciej nocy uciekła zostawiając kartkę, że chce wrócić do swoich braci. Po dwóch tygodniach zadzwoniła. Chciała tylko podziękować za okazane jej serce i powiedzieć, że ostatniej nocy trzech mężczyzn wtargnęło do ich domu i obcięli ręce i nogi jej braciszkowi.
Polub stronę na Facebook