V Niedziela Wielkiego Postu A

fot. G. Pazdro

Szanowny Panie Boże

Oskar i pani Róża francuskiego pisarza Érica – Emmanuela Schmitta to książka o losach chorego na raka chłopca. Niestety, medycyna wyczerpuje możliwości i Oskar czeka na zbliżającą się śmierć. Ma zaledwie dziesięć lat, boi się i walczy, ale nade wszystko potrzebuje obecności i odwagi mamy i taty. Sparaliżowani sytuacją rodzice nie potrafią stawić czoła trudnej prawdzie. W chłopcu narasta żal i pretensje. Szuka oparcia i pomocy w konfrontacji z nieuniknionym.

Każdego dnia w szpitalu odwiedza go Róża, wolontariuszka, starsza kobieta, która za pomocą przedziwnych opowieści o legendarnych zapaśniczkach pomaga chłopcu w pogodzeniu się z nadchodzącą śmiercią. Rozmawia z nim uczciwie, nie próbuje ani zaklinać rzeczywistości, ani bagatelizować jego pytań. Wreszcie, gdy okazuje się, że chłopcu zostało naprawdę mało czasu,  wymyśla dla niego zadanie. Oskar ma przeżywać każdy kolejny dzień tak, jakby było to dziesięć lat. Każdego dnia również ma pisać list do Boga, w którym będzie mógł poprosić Go tylko o jedną rzecz. I chłopiec podejmuje wyzwanie. Listy Oskara nie są zapisem czułostkowych wyznań. Nie są też dowodem na szybką interwencję Stworzyciela. Są pełne żalu, pytań, rozczarowań. Są też zapisem codziennych doświadczeń, odkryć i przeżyć – pamiętnikiem ostatnich dwóch tygodni życia dziecka.

„Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz” (J 11,3)

– pisały w wiadomości do Jezusa Maria i Marta, siostry Łazarza. Z pewnością każdy, pochylony nad schorowanym bliskim, mógłby posłać Bogu taką wiadomość. W pewnym sensie tak też zrobiła Pani Róża – nie zachęcała Oskara, by prosił Boga o cud uzdrowienia, o łaskę długiego życia. Zachęciła chłopca do pisania do Boga zwyczajnych listów. W efekcie stało się to, co najważniejsze: Oskar i Bóg naprawdę się spotkali, serce chłopca przeniknęła najważniejsza Obecność. Przez ostatnie trzy dni życia, gdy Oskar potrzebował coraz więcej snu, stawiał na szafce przy łóżku kartonik  z napisem:

„Tylko Bóg ma prawo mnie obudzić”.

Miłość spóźniona?

Szpitalne łóżko, zakład opieki społecznej, ośrodek rehabilitacyjny – to miejsca, z których często w niebo wznosi się dramatyczny krzyk modlitwy. Gdy w naszych rodzinach na chorobę zapada ktoś nam najbliższy stajemy w przed Bogiem i mówimy: „Panie, mój mąż, żona, dziecko, przyjaciel, mama, tato…Ty wszystko możesz…”. To przecież zupełnie naturalna postawa. A jednak, gdy wczytamy się w wersety Janowej Ewangelii, pojawiają się wątpliwości.

Miłość Jezusa do trójki rodzeństwa z Betanii – Łazarza, Marii i Marty – mimo trudnego doświadczenia, wyraża swa pełnię dopiero wtedy, gdy objawia się chwała Boga, nie wcześniej. Gdy Łazarz zaczyna chorować siostry posyłają Jezusowi wiadomość: „Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz”. Jezus odbiera wiadomość od sióstr Łazarza i… nie robi nic. Mówi uczniom, że choroba ta nie zmierza ku śmierci i dopiero po dwóch dniach podejmuje decyzję o powrocie do Judei. Dla pochylonych nad trawionym chorobą ciałem Łazarza sióstr to cała wieczność. Czekają w zawierzeniu słowom Jezusa. Wierzą, że On dotrzymuje obietnic. Ale czas płynie, a Pan się nie zjawia. Wystawiona na próbę wiara musi przetrwać śmierć brata i złożenie go do grobu. Mijają cztery dni od pogrzebu, a Jezus wciąż się nie zjawia. Co to za miłość? Co to za przyjaźń? Co to za Bóg…?

„Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza” (J 11,5)…

I przyszedł czwartego dnia po pogrzebie. Bóg odbiera wiadomości, które przekazujemy Mu w naszych modlitwach. Mija czas, a nam się często wydaje, że nie robi nic. Wydaje się, że zwleka, a czas płynie i działa na szkodę ludzkiego losu. Wydaje się, że to taka miłość spóźniona. A jednak próbujemy wierzyć, że kocha. Czyż nie powiedział nam, że jeśli uwierzymy, ujrzymy chwałę Bożą?

Przebudzenie

Zmęczony upałem wędrowiec po cypryjskich szlakach może zaznać nieco chłodu wstępując w Larnace do kościoła Hagios Lazaros. Larnaka leży na południowym wybrzeżu wyspy, a świątynia dedykowana Jezusowemu przyjacielowi – zupełnie niedaleko morza. Ciemna, pokryta ikonami różnych rozmiarów, stylów i stopni kunsztu lub kiczu bożnica prawosławna chlubi się przebogatym ikonostasem. Postacie świętych sąsiadują ze scenami z Biblii. Jedna z nich przedstawia scenę wskrzeszenia Łazarza, natomiast w podziemiach kościoła usytuowano grób przyjaciela Jezusa. Grób, z którego Łazarz jeszcze nie powstał. Poprzedni, z którego Pan wywołał go po czterech dniach, znajduje się w Betanii, osiem kilometrów od Jerozolimy. Wolę wskrzeszenia zmarłego Jezus wyraził swym uczniom w tajemniczych słowach:

„Przyjaciel nasz, Łazarz, zasnął, więc idę, aby go obudzić” (J 11,11).

Relacja o wskrzeszeniu Łazarza nie została zanotowana przez żadnego z ewangelistów, poza Janem. Choć imię Lazaros oznacza „ten, któremu Bóg pomaga”, nie musi ono wcale pełnić funkcji symbolicznej (jak przekonują niektórzy), gdyż Jan dodaje uściślenie historyczne, iż chodzi o Łazarza z Betanii, natomiast Marię przedstawia jako tę, która namaściła Pana olejkiem i włosami swoimi otarła Mu nogi.

Sen stał się symbolem śmierci w wielu starożytnych kulturach. Psalmista żali się na przykład: „Moje posłanie jest między zmarłymi, tak jak poległych, którzy leżą w grobach” (Ps 88,6). Dość późne w zestawieniu relacją Jana, bo pochodzące z ok. 250 roku, rabinackie powiedzenie głosi: „Zaśniesz, ale nie umrzesz”. O śmierci jako śnie mówili także starożytni Grecy i Egipcjanie. O tym jednak, że Łazarz faktycznie umarł, a nie zasnął, świadczy wzmianka ewangelisty, iż Jezusowy przyjaciel już od czterech dni leży w grobie. Wzmianka ta wyklucza podejrzenie o letarg. Jest to raczej świadome nawiązanie ewangelisty do żydowskich przekonań o losach duszy po śmierci. Według rabbiego Bar Kappary dusza próbuje powracać do ciała przez trzy dni po śmierci. Zadziwiającym dla dzisiejszych czytelników Ewangelii wydaje się fakt, że nie przechowały się żadne relacje Łazarza o jego doświadczeniach zza światów. Znacznie ubogaciłyby zapiski Raymonda Moody’ego w Życiu po życiu. Ewangeliści zainteresowani byli jednak bardziej osobą Jezusa niż fascynującymi opowieściami o zdarzeniach granicznych. Koncentrowali swą uwagę nie na spektakularnych fenomenach, ale na dziele Nauczyciela z Nazaretu.

A czyż nie o to chodzi w chrześcijaństwie?

Gdy na krzyżu nie wszystko się kończy

„Jeśli mam cierpieć, pozwólcie mi czynić to szlachetnie – odejść i cierpieć w samotności” – tak ponoć mawiał Jerzy V, urzędujący w pierwszych dekadach XX wieku król Zjednoczonego Królestwa i Indii.

Być może tej samej zasadzie hołdował apostoł Tomasz, który po śmierci swego Mistrza oddalił się od grona uczniów. Wolał pozostać sam ze swym cierpieniem. Może sądził, że łatwiej będzie pogodzić mu się z tak smutnym końcem historii Jezusa. Zresztą dosyć pesymistycznie patrzył na świat. Gdy pewnego razu Jezus zaproponował, że pójdzie do Betanii, bo otrzymał wieść o chorobie Łazarza, Tomasz zadeklarował się:

„Pójdźmy i my, aby razem z nim umrzeć” (J 11,16).

Tymczasem ani historia Łazarza, ani historia Jezusa nie zakończyły się na śmierci. Tomaszowe umiłowanie szlachetnego cierpienia w samotności sprawiło, że ominęła go chrystofania w wieczerniku. Na szczęście po ośmiu dniach przemyślał sprawę i zmienił zdanie – powrócił do apostołów. A w konsekwencji mógł wyznać: „Pan mój i Bóg mój”.

Tradycja głosi, że Tomasz był cieślą, a gdy trafił przed oblicze króla Indii, ten nakazał mu wybudować dla siebie pałac. Tomasz wziął pieniądze na budowę, jednak rozdał je ubogim. Króla jednak wciąż zapewniał, że pałac rośnie. Gdy zniecierpliwiony władca nastawał, by go zobaczyć, apostoł odrzekł: „Nie możesz go widzieć teraz, ale zobaczysz go, gdy odejdziesz z tego świata”. I opowiedział mu dobrą nowinę o zmartwychwstałym Panu. Tak chrześcijaństwo trafiło do Indii. Kraju, w którym dwadzieścia wieków później panował Jerzy V, zwolennik szlachetnego cierpienia w samotności na wzór Tomasza.

Intuicje siostrzane

Zapadł zmrok. W jerozolimskiej dzielnicy ortodoksyjnych Żydów tylko kilka latarni wątłym światłem oświetlało brudną ulicę. Zaledwie kilku przechodniów niespiesznie poruszało się przede mną. W pewnym momencie dał się słyszeć dziwny hałas. Jakby uderzenia kroków oddziału żołnierskiego. Dźwięk narastał do chwili, gdy zupełnie nagle z niewielkiej bocznej ulicy wyłonił się orszak pogrzebowy. Stałem jak zaczarowany. Kilkudziesięciu mężczyzn w czarnych garniturach, w kapeluszach na głowach podążało w stronę cmentarza. Brody i pejsy migotały w świetle latarni. Zmarły niesiony był na noszach. Biały całun kontrastował z czernią ubrań żałobników. Nikt nie wypowiadał ani jednego słowa. Słychać było jedynie uderzenia obcasów. Najdziwniejsze było to, że wśród maszerujących nie było ani jednej kobiety.

Z czasem dowiedziałem się, że już wiele wieków temu utarł się zwyczaj, iż w pogrzebie niekiedy biorą udział jedynie mężczyźni. Tak było w starożytności. Tak czasem jest u ortodoksów i dziś. Krewne osoby zmarłej towarzyszą orszakowi jedynie przez chwilę. Potem wracają do domu i rozpoczyna się sziwa – tydzień ścisłej żałoby. Kobiety siadają na podłodze lub niskich stołkach i przez siedem dni opłakują zmarłego. W tym czasie w ogóle nie wychodzą z domów. Odwiedzają je krewni i przyjaciele, którzy przynoszą słowa otuchy i pocieszenia.

Choć opisany zwyczaj nie jest nakazem Prawa, to jednak Żydzi przestrzegają go bardzo rygorystycznie. Maria, siostra Łazarza, złamała tradycję:

„Kiedy Marta dowiedziała się, że Jezus nadchodzi, wyszła Mu na spotkanie” (J 11,20).

Czyżby przeczuwała, że odejście brata nie jest ostateczne?

Modlitwa łzami

Psychologowie z Uniwersytetu Południowej Florydy dowodzą, że około 70 procent z nas nie stara się ukryć łez i płacze, gdy tylko ma na to ochotę. Częściej płaczą kobiety. Podczas gdy przeciętna kobieta płacze około czterdzieści siedem razy w roku, mężczyzna tylko siedem. Aż dziewięć na dziesięć osób czuje się po wypłakaniu lepiej.

Są różne łzy. Choć ich skład chemiczny jest prawie zawsze taki sam, są różne – bo są wylewne z różnych powodów. Łzy mogą przynieść ulgę i doprowadzić do przemiany. Łzy mogą oczyszczać i obmywać. Najczęściej jednak są to łzy utraty. Jak te wylewane przez Jezusa nad grobem Łazarza:

„Jezus zapłakał. A Żydzi rzekli: Oto, jak go kochał” (J 11,35-36).

Izraelici żywili przekonanie, że dusza ludzka przez trzy dni po śmierci przebywa wciąż blisko ciała zmarłego. Ewangelista podkreśla, że Jezus pojawił się w Betanii czwartego dnia po śmierci, a więc nie mamy do czynienia z letargiem. Motywowany miłością do przyjaciela Jezus dokonuje cudu przywrócenia życia. Zamienia łzy straty w łzy szczęścia. Żyjący w IV w. na terenach dzisiejszej Turcji Ewagriusz z Pontu, mistrz życia duchowego, napominał mnichów: „Módl się najpierw o dar łez, aby żal mógł przemienić twoją przyrodzoną szorstkość. Wtedy wyznaj Panu swoje grzechy i będziesz mógł otrzymać od Niego ich odpuszczenie. Módl się ze łzami, a twa prośba będzie wysłuchana”.

W myśl biblijnej zasady, iż „miłość silniejsza jest niż śmierć”, także i my możemy dotknąć miłością naszych zmarłych. Wyrazem tej miłości jest modlitwa za nich, a także możliwość przebaczenia im krzywd, jeśli takie być może wyrządzili nam za życia. Przebaczenie bowiem sięga poza grób. Według niemieckiego psychologa Karla Jaspersa,

„jesteśmy śmiertelni tam, gdzie brak nam miłości, a nieśmiertelni tam, gdzie kochamy”.

Nasza nadzieja na ich i nasze życie wieczne zakotwiczona jest we chrzcie. Przypomina o tym św. Paweł, gdy wyjaśnia mieszkańcom Rzymu, iż chrzest to śmierć dla grzechu i powstanie do nowego życia – życia w wolności dzieci Bożych. Właśnie dlatego starożytna ikonografia przedstawiająca chrzest Chrystusa ukazywała Go stojącego nie w Jordanie, lecz … w trumnie! Chrzest Chrystusa bowiem zapowiadał Jego śmierć i zmartwychwstanie!

Rozmawiają dr Anna Rambiert-Kwaśniewska i ks. prof. Mariusz Rosik

Polub stronę na Facebook