fot. M. Rosik
Wyciągam zniszczony przewodnik. Jest po włosku, gdyż moje marzenie o Machu Picchu nabierało kształtów w czasie moich rzymskich studiów. Historia odkrycia Zaginionego Miasta jest tyle frapująca, co przesycona przygodą.
Amerykański archeolog z uniwersytetu w Yale, Hiram Bingham przybył do Peru w 1905 roku. Poszukując śladów cywilizacji inkaskiej, zwrócił uwagę na wzmianki kilku starszych Indian o rzekomym mieście porośniętym dżunglą. Gdy w 1911 zorganizował wyprawę, prowadził go dwunastoletni chłopiec należący do jednej z dwóch rodzin, która znała położenie miasta. Trudy wędrówki po trzytysięcznikach opłaciły się. Hiram odkrył najpierw kilka kamiennych ścian, a kiedy udało mu się ogarnąć całość znaleziska, okazało się, że jest nim miasto. Było to bez wątpienia największe odkrycie archeologiczne w całej Ameryce Południowej.
Kiedy w końcu pociąg dociera do Aquas, jestem zmuszony kupić zwykły płaszcz przeciwdeszczowy za drobne trzy soles. Tylko w taki sposób będę mógł poruszać się dalej.
Rozpoczyna się wędrówka w górę, najpierw autobusem, później pieszo. Z każdym krokiem wspinaczki wzrasta poczucie tajemniczości. Zwykłe sprawy nikną we mgle pozostającej w dole.
Spoza szczelin w skałach, którymi otoczone są wąskie ścieżki na szczyt, przeziera co jakiś czas otwarta przestrzeń. Przybliżam się do niej coraz bardziej. Z każdym krokiem oddech staje się cięższy, ale poczucie wolności większe. Człowiek czuje się zjednoczony z naturą. Wie, że jest jej częścią i że to jest jego miejsce. Gdy staję przed otwartą przestrzenią miasta zakutego w kamiennych budowlach, słońce powoli zaczyna wychylać swą głowę zza poszarpanych chmur. Wrażenie jest imponujące, wręcz elektryzujące. Zauroczony, przerywam po chwili medytację, by wyruszyć w kręte, a jednak regularnie ułożone zaułki miasta.
Machu Picchu składa się z trzech stref, agrarnej, królewskiej i strefy przeznaczonej dla wszystkich mieszkańców ukrytego miasta. W strefie agrarnej pozyskiwano pokarm poprzez uprawę.
Strefa królewska obejmuje obszar sakralny, pałac królewski oraz domy kapłanów i notabli. Centralnym miejscem jest tu zbudowana na kształcie koła Świątynia Słońca. Specjalnym systemem akweduktów doprowadzano wodę do każdej części miasta. Najczystsza woda spływała do pałacu królewskiego. Tylko Inka mógł poszczycić się osobistą łazienką.
W domach notabli, a także w domach zwykłych Indian utworzono w ścianach nisze, w których trzymano figurki idoli.
Naukowcy do dziś nie mogą poradzić sobie z odpowiedzią na pytanie, w jaki sposób przygotowywano głazy, tak misternie łączone ze sobą w kolosalnych budowlach.
Przeważa jedna z opinii. Wzdłuż wyznaczonej w kamieniu linii drążono najpierw kilkucentymetrowe otwory. Następnie wkładano w nie drewno, które polewano wodą. Gdy drewno wchłaniało wodę, rozsadzało kamienie dokładnie na wyznaczonej linii. Później pozostawało jedynie dokonać szlifierki, do czego używano piasku i innych kamieni.
Za narzędzia służyły często meteoryty, jako że był to materiał niezwykle twardy ze względu na związki metali.
Z jednej ze skalnych ścian wydobywają się trzy źródła, by przypominać Indianom o prawie moralności.
Podsłuchując amerykańskiego archeologa, który oprowadza grupę swoich znajomych, dowiaduję się, że Inkowie wyznawali trzy zasady etyczne: nie kradnij, nie kłam, nie zabijaj. Wszystkie trzy przekroczenia, kłamstwo, kradzież i zabójstwo, skierowane są przeciw drugiemu, i konsekwentnie, wszystkie trzy zasady mają chronić drugiego.
Zabójstwo dopuszczalne było tylko w jednym przypadku, gdy chodziło o ofiarę z życia. Oprowadzający inną grupę Indianin, należący do Keczua twierdzi, że były to wyjątkowe przypadki, gdy przelewano w ofierze ludzką krew. Źródła podają inaczej. W każdym razie przewodnik wyraźnie utożsamia się z potomkami Inków.
Niezwykle interesująco wygląda miejsce składania ofiar.
Na ziemi ustawiono dwie skały, które kształtem przypominają tułów i głowę kondora. Na płasko wyszlifowanym tułowiu zabijano ofiarę, najczęściej lamę, a jej krew spływała do dzioba wielkiego ptaszyska. W ten sposób symbolicznie ziemia łączyła się z niebem: krew, symbol życia na ziemi, staje się pokarmem kondora, niebiańskiego, a więc boskiego ptaka.
Inkowie wierzyli, że trzy zwierzęta reprezentują wszechświat materialny i duchowy.
Kondor, jako że wzbija się wysoko w niebo, symbolizuje górny świat bogów. Puma, ponieważ żyje na ziemi jako zwierzę samotne, symbolizuje świat ludzi, z których każdy sam przyszedł na ziemię i sam z niej odejdzie. Wąż wreszcie symbolizuje świat podziemny.
Wędrując pomiędzy olbrzymimi budowlami, które niekiedy przypominają uporządkowane w geometryczne figury zwaliska kamieni, dochodzę do miejsca, w którym przypuszczalnie chowano zmarłych.
Swoją wiarę w życie po śmierci Inkowie wyrażali poprzez specyficzne ułożenie ciał do pogrzebu. Układano je w pozycji embrionalnej. Nawiązując do pozycji dziecka w łonie swej matki, wyrażano przekonanie, iż śmierć jest narodzeniem dla nowego świata.
Dawne cmentarzyska Inków porośnięte są teraz wybujałą roślinnością. Roślinny świat Peru jest tak bogaty, jak urozmaicony jest klimat kraju. Jest tu miejsce dla nadbrzeżnych pustyń i oblodzonych pasm górskich, jest miejsce dla tysięcy kilometrów kwadratowych tropikalnych lasów i rozległych plaż. Każdy z tych rejonów pokrywa się właściwą sobie roślinnością.
Oczywiście najbardziej wybujała flora pokrywa dżunglę. Inkaską boginię miłości często przedstawiano z liśćmi koki w dłoniach. Tę boską roślinę miał przynieść na ziemię syn boga słońca, Manco Capac.
Podobno pierwotnie koki używali jedynie członkowie najznamienitszych rodów i kapłani. W okresie konkwisty żuli ją już jednak niemal wszyscy. Indianom pomagała przetrwać trudne chwile; przynosiła odprężenie po ciężkiej pracy, zmniejszała uczucie głodu, poprawiała nastrój i dodawała energii witalnej.
A pod względem gatunków ptaków Peru ustępuje tylko Brazylii. Najbardziej znany i czczony jest oczywiście kondor.
Polub stronę na Facebook