Galilea – ojczyzna Jezusa

 

Wszystko działo się zbyt szybko. We Wrocławiu padał śnieg, choć była Wielkanoc. Temperatura oscylowała wokół zera. Wieczorem zjedliśmy kolację i wyjechaliśmy na lotnisko. Z samolotu wysiedliśmy zaledwie kilka godzin później. Lotnisko Ben Guriona w Tel Awiwie osnute było ciemnością, ale już po chwili zza horyzontu zaczęła wychylać swe czoło czerwonawa kula. Autobusem arabskiej kompanii przesuwaliśmy się pośród pustynnych skał. Im bardziej na północ, tym więcej pojawiało się zieleni. Aż w końcu zazieleniło się wszystko, łąki, wzgórza, drzewa. Poza niebem, które jasnym już błękitem przeglądało się w wodach jeziora. W siódmej rano na hotelowym tarasie zaparzyłem kawę. Jej aromat łechtał delikatnie nozdrza i kusił jeszcze bardziej niż biała poduszka. U stóp ścieliło się Jezioro Galilejskie. Temperatura sięgała trzydziestu stopni.

W Talmudzie mówi się: „Kto nie widział Jeziora Galilejskiego, nie widział w życiu niczego pięknego”. Cicha muzyka, która unosi się nad wodą, doskonale oddaje nazwę zbiornika: Genezaret to po hebrajsku harfa. Jakby Dawid wciąż wyśpiewywał tu swoje psalmy. W myślach przeplatają się sceny, które rozegrały się tu dwa tysiące lat temu. Uciszenie burzy i cudowny połów ryb, powołanie uczniów i kroczenie Jezusa i Piotra po falach jeziora, rozmnożenie chleba i egzorcyzm nad człowiekiem opętanym przez legion demonów, które ostatecznie wraz z trzodą świń potonęły w otchłaniach wody. Słowem: Galilea!

Genezaret, Kana, Kafarnaum, Korozain. Wszystkie te miejsca odwiedziłem niejeden raz, ale za każdym razem przybycie tu budzi dreszcz emocji. Jezus spędził w Galilei większość swego dziecięcego, młodzieńczego i dorosłego życia. Znane były Mu te łagodne, pokryte zielenią wzgórza i zapach ryb dopiero co wyłowionych z jeziora. Znany były Mu żółte łany zbóż i szum fal łaskoczących piaszczyste wybrzeże. Niejeden raz czuł na swej twarzy łagodny powiew nocnego wiatru, który przynosi ukojenie i chłód. Czuł pod palcami szorstką korę drzew, które wybierał dla warsztatu swego ojca i wędrował po targu pełnym ryb, owoców ziemi i morza. Galilea to kraina Jego dzieciństwa, kraina, z którą wiązały Go ciepłe wspomnienia matczynych dłoni i Jej łagodnego głosu. Kraina przyjaciół i zabaw z kolegami, miejsce nauki pierwszych liter i intymnych spotkań z Bogiem w synagodze. To Jego ojczyzna. A teraz na kilka dni także i moja. Rozpoczynam swoją wędrówkę…

Zamyślenia pod terebintem

Na Górze Błogosławieństw rozkłada swe konary prastary terebint. Jeszcze do niedawna stały tu trzy takie drzewa, wielkie, rozłożyste, z korzeniami zapuszczonymi w wody jeziora. Dla beduińskich plemion było to święte miejsce, w którym czczono „Błogosławieństwa Jezusa”. Beduini przekazują sobie wiele tradycji ustnych. Jedna z nich dotyczy właśnie Jezusa, który czczony jest w islamie jako prorok. Według muzułmanów pod tymi trzema terebintami Jezus wypowiedzieć miał błogosławieństwa. Z czasem jednak czciciele Allacha wycięli dwa drzewa. Pozostało tylko jedno – na terenie, na którym dziś wznosi się Domus Galilaeae, w którym się zatrzymałem.

Nowoczesny kompleks znakomicie wkomponowuje się w architekturę wzgórza. Szerokie schody kaskadami spadają z tarasu jak z zaczarowanych na szeleszczący pomrukiem fal brzeg jeziora. Kto przyjdzie tutaj nocą, gdy w jego tafli odbija się wykoślawiona głowa księżyca, ten łatwo spostrzeże, że na drugim brzegu mrugają światła Tyberiady. Tak jak dziś wieczór.

Jest w Domus Galileae miejsce niezwykłe. To biblioteka. Budowana na planie koła, w którego centrum stoi otwarta Biblia. Więcej, Biblia stoi w samym środku kopuły, która wyobraża naszą planetę. Wchodząc do biblioteki ma się wrażenie, że odbywa się podróż do wnętrza Ziemi. W jej centrum umieszczono księgę Słowa, którym Bóg podtrzymuje cały świat w istnieniu. To właśnie tam spędzam najwięcej czasu. Czytam, robię notatki i rozmyślam o Jezusowym Kazaniu na Górze. Jak bardzo szokująca musiała być treść Jezusowej mowy? Jak dziwacznie musiała brzmieć w uszach tych, którzy za bliźnich zwykli uważać jedynie Żydów? Kochać nieprzyjaciół? Pogan, którzy bluźnią imieniu Bożemu? Samarytan, którzy wykrzywili całe Prawo i przywłaszczyli sobie Torę, tę najświętszą księgę, którą Bóg dał swojemu narodowi? Albo jak można pozwolić na uderzenie lewy policzek, jeśli ktoś otrzymał już uderzenie najbardziej znieważające i pozbawiające honoru – pełne pogardy uderzenie wierzchem dłoni w prawy policzek? Przecież honor to sprawa życia i śmierci! Taka nauka w żaden sposób nie przystawała do mentalności starożytnego świata semickiego. Brzmiała jak drwina ze zdrowego rozsądku, z oficjalnej interpretacji Tory, z honoru i dumy narodu wybranego przez Boga.

Albo to Jezusowe podejście do szczęścia. Ubodzy, cierpiący, prześladowani, a więc ci wyklęci przez Boga z powodu ich grzechów – oni są szczęśliwcami? Przecież – myśleli Żydzi – jeśli ktoś kroczy drogą przykazań, to Pan zsyła jak deszcz swe błogosławieństwo. Ktoś taki nigdy nie będzie ubogi! Jeśli ktoś cierpi, widocznie pomylił drogę, przekroczył przepisy Prawa i słusznie dotyka go kara Boża. On ma być szczęśliwy? To niemal bluźnierstwo! Jeśli Bóg zezwala, by ktoś był prześladowany, widocznie zszedł na drogę grzeszników, a ci są jak plewa, którą wiatr rozmiata. Pierwsi słuchacze Jezusa myśleli zapewne, że oszalał i … byli zachwyceni. Jego nauka przestraszała odwagą i pociągała niewiarygodnym wręcz pięknem. Jej nuta wybrzmiewała na granicy ortodoksji i fascynowała jednocześnie. Bo jakoś podskórnie, intuicyjnie można było odczytać Boży uśmiech skierowany do człowieka, przebijający ze zdań Jezusa. Szaleńcza Boża iskra płonęła w tym Człowieku.

Dziecięcy śmiech Jezusa

Następnego dnia odwiedziny w Nazarecie rozpoczynam od bazyliki zwiastowania. Jej wyniosłe szaro-białe mury i harmonijny kształt przynoszą ukojenie w kolorowym krajobrazie miasta. To właśnie tu młoda dziewczyna usłyszała słowa, które naznaczyły całe Jej życie doczesne i wieczne: „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię”. Przechodzę kolejne poziomy bazyliki. Staję przed wykopaliskami, które odkryły budynek mieszkalny. W nazaretańskim domu Maryi odnaleziono ścienną inskrypcję z wypisanym imieniem Miriam. Jej datacja wskazuje jasno na pierwszy wiek po Chr. Nie mają więc racji ci, którzy próbują przesuwać początki kultu maryjnego na wieki późniejsze. Pierwsi chrześcijanie od początku istnienia domowych kościołów niemal intuicyjnie wyczuwali, że Matka Pana zasługuje na najwyższą cześć. Takim szacunkiem otoczyli nie tylko Jej osobę, ale i Jej dom doczesny. Wykopaliska odsłaniają owalny kształt, w którym najgłębiej położona część przeznaczona była na sypialnię, centralną wykorzystywano jako użytkową powierzchnię mieszkalną, boczną zaś jako zaułek dla zwierząt domowego gospodarstwa. Dom połączony był z wykopanym w ziemi spichlerzem, który pozwalał utrzymać w świeżości wino, oliwę, wodę i produkty żywnościowe. Niewielkie domy nazaretańskie były łączone systemem schodów, którymi sąsiedzi łatwo trafić mogli do siebie nawzajem.

W położonym zupełnie niedaleko domu wybrańca Miriam, znanym powszechnie jako Grota Józefa, uwagę przykuwa żydowska mykwa przeznaczona do rytualnych oczyszczeń. Zgodnie z przyjętymi przez ustną tradycję judaizmu zasadami, prowadzi doń siedem kamiennych stopni. Osoba dokonująca kąpieli, na przykład na rozpoczęcie szabatu, cała zanurzyć musiała się w wodzie. W bogatszych domostwach z mykwy wychodziło się w innym miejscu niż usytuowane były stopnie zejścia do basenu. W chwili, gdy dom Józefa stał się domus ecclesiae, domowym kościołem, mykwę przystosowano do celów chrzcielnych, ubogacając jednocześnie chrześcijańską symboliką. Osoba przyjmująca chrzest musiała zanurzyć się całkowicie, by zejść pod wodę jak Chrystus zszedł po śmierci do głębin ziemi. Wynurzenie widziane było jako zmartwychwstanie. Rodził się nowy człowiek. Rodził się do życia świętego. Brud grzechu tonął w wodach basenu, a neofita stawiał po wyjściu swe stopy na czarnym kamieniu. Kamień to skała, którą jest Chrystus. Jest czarna, bo Chrystus przyjął na siebie nasze grzechy. Cały człowiek pozostaje czysty, a jeśli po chrzcie zdarzą mu się jakieś grzechy, to będzie musiał – zgodnie ze słowem Pana – obmyć sobie stopy: „Wykąpany potrzebuje tylko nogi sobie umyć, bo cały jest czysty”.

Rozbiórka dachu nad głową teściowej

Po wyjściu z kompleksu zabudowań bazyliki zwiastowania kupuję na pobliskim targu kilka owoców. W tak ciepłym klimacie w zupełności to wystarcza za południowy posiłek. Spacerując ulicami miasta, dostrzegam, jak bardzo zmienia się ono z roku na rok. Staje się coraz bardziej nowoczesne i ekskluzywne, choć na obrzeżach wciąż jeszcze zachowuje swój rolniczy charakter. Na dworcu autobusowym łatwo odnajduję busa, który zabierze mnie w dalszą drogę. Nie potrzeba wiele czasu, by z Nazaretu przedostać się do Kafarnaum. Położone w okolicy jeziora, gdzieś pomiędzy gajami pomarańczowymi i eukaliptusowymi, zwane jest Miastem Pana. Rzeczywiście wykopaliska rozpoznały tu dom Piotra, na którego fundamentach zbudowano kościół. Archeologowie są niemal zgodni co do tego, że w miejscu, w którym Jezusa uzdrowił z gorączki teściową przyszłego papieża, bardzo szybko powstał domus ecclesiae, czyli domowy kościół, w którym gromadzono się na modlitwę i sprawowanie Eucharystii. Wcześniej jednak Jezus dowodził tu uczonym w Piśmie swej władzy odpuszczania grzechów. Gdy pewnego razu przyniesiono do Niego człowieka sparaliżowanego, Jezus zanim go uzdrowił, darował mu grzechy. Zapewne ku niezadowoleniu teściowej Piotra, czterech mężczyzn odkryło dach jej domu, by móc przez powałę opuścić przed Jezusa nosze z chorym przyjacielem. Tłum był tak wielki, że nawet przed drzwiami nie było miejsca. Jezus najpierw odpuszcza grzechu choremu, a następnie przywraca mu zdrowie. A dziś pielgrzymi tłoczą się wokół ścian domu, na których już w I stuleciu wypisano Piotrowy tytuł: „obrońca Rzymu”.

Wino i śpiew

Kolejnego dnia przystanek w Kanie rozpoczyna się od sympatycznego zdarzenia, które poprawia humory zmęczonym wędrowcom z autobusów pozbawionych klimatyzacji: o mały włos, a zapomnielibyśmy wina mszalnego, które posłużyć miało do planowanej Eucharystii! Gdzie jak gdzie, ale żeby w Kanie znów zabrakło wina? – pytaliśmy siebie nawzajem. Nikt z nas nie powtórzyłby cudu Jezusa. A był to cud o niebagatelnej symbolice. Był nie tylko pierwszym znakiem w całej publicznej działalności Jezusa, ale był „początkiem znaków”. W początku zawarty jest już pośrednio każdy następny znak. Dlaczego właśnie taki znak obrał Jezus jako sposób swego pierwszego objawienia się? Z pomocą przychodzą nam karty Talmudu. Według żydowskiej mądrości pierwszym czynem miłosierdzia Boga było Jego uczestnictwo w radości nowożeńców – Adama i Ewy. W katalogu czynów miłosiernych Talmud wymienia na pierwszym miejscu – jeszcze przed odwiedzinami chorych czy nakarmieniem głodnych – radość z nowo zaślubionymi małżonkami! Taki właśnie miał być pierwszy miłosierny czyn Boga. A dlaczego przemiana wody w wino? Bo wino jest istotą całej ceremonii zaślubin w judaizmie. Małżeństwo zostaje zawarte wówczas, gdy nowożeńcy wychylą czerwone wino z jednego kielicha, a następnie stłuką go, rozbijając o ziemię. Picie z tego samego kielicha przez dwie osoby było zabronione przez prawo. Zabraniała tego dbałość o czystość rytualną. Nowo zaślubieni, przez fakt, że piją z tego samego kielicha, dowodzą, że są jednym ciałem. Dlatego wino jest ważne w Izraelu! Dziś najsłynniejsza jest winnica Mizrachi, choć salezjanie z Cremisan też mają się czym poszczycić. Nic lepszego nad ich białe wino o głębokim zapachu, serwowane przy wieczornych świecach do ryb i owoców morza nad brzegami Genezaret! A w szabat przed wychyleniem lampki wina odmówić należy modlitwę: „Błogosławiony jesteś Panie, Boże wszechświata, bo stworzyłeś owoc winnego krzewu!”

A w ciszy serca dodaję: „Błogosławiony jesteś, Panie, bo pozwalasz mi wracać do Twojej ojczyzny. Teraz już także trochę mojej”.