fot. M. Rosik
W nierozerwalnej sieci
Na pół wieku przed Chrystusem armia Cezara dotarła do brzegów Egiptu. Gdy zajął się ogniem Pałac Królewski, nie trzeba było długo czekać, by w płomieniach stanęła największa biblioteka starożytnego świata, założona trzy wieki wcześniej przez Ptolemeusza I Sotera. Ogień pożarł ponad czterdzieści tysięcy woluminów. Spłonęła biblioteka, ale nie spłonął geniusz ludzkiej myśli, który nadal kwitł w egipskiej Aleksandrii. Dzięki niemu chrześcijanie pierwszych wieków usiłowali rozwikłać znaczenie dość zagadkowego wydarzenia, które rozegrało się po zmartwychwstaniu Jezusa, nad brzegami Jeziora Galilejskiego. Na słowo Jezusa apostołowie zarzucili sieci.
Postawa Piotra po cudownym połowie ryb dokonanym na słowo Zmartwychwstałego Pana może wydać się intrygująca, a przy mniej łaskawym spojrzeniu – wręcz denerwująca. Wszystko wskazuje na to, że ma ostatnią szansę na rozmowę z Jezusem. Może wypytać Go o co tylko chce, może na różne sposoby się przekonać, że to naprawdę On, ten sam, którego złożono do grobu, a który pokonał śmierć. Zamiast skupić całą swą uwagę na swym Mistrzu, który powstał z martwych, pierwszy spośród apostołów zabiera się za liczenie: „Poszedł Szymon Piotr i wyciągnął na brzeg sieć pełną wielkich ryb w liczbie stu pięćdziesięciu trzech. A pomimo tak wielkiej ilości, sieć się nie rozerwała” (J 21,11).
Psychologicznie rzecz ujmując rozumiem, że Piotr mógł być zawstydzony. Stoi w pobliżu ognia, który rozpalił sam Jezus, by przygotować posiłek. Zaledwie dziesięć dni wcześniej stał przy innym ognisku, przy którym trzy razy wyrzekł: „Nie znam Tego Człowieka”. Migocące płomienie zapewne przypomniały mu tamtą scenę. Jednak kluczem do całej zagadki jest nie Piotrowy wstyd, ale liczba wyłowionych ryb.
W historii egzegezy padały różne propozycje jej rozwiązania. Pomysłowi Ojcowie Kościoła twierdzili, że znano wówczas sto pięćdziesiąt trzy gatunki ryb, a Piotr wyłowił z każdego z nich po jednej. Nie wyjaśniali już jednak, jakie znaczenie miałaby taka interpretacja. Inni sądzili, że Izraelici byli przekonani o istnieniu stu pięćdziesięciu trzech narodów, a to oznacza, że ewangelia będzie głoszona całemu światu. Augustyn z Hippony w jedynce widział jednego Boga, w trójce – trzy Boskie Osoby. Nie wiedział jednak, co zrobić z piątką. Ostatecznie więc chyba rację trzeba przyznać żydowskiej metodzie interpretacji zwanej gematrią, w której każdej literze alfabetu hebrajskiego przyporządkowano pewną liczbę. Suma cyfr i liczb odpowiadających hebrajskiemu wyrażeniu „synowie Boży” (bne ha-Elohim) to dokładnie liczba wyłowionych ryb. Oznacza to, że Piotr będzie łowił w sieć kościoła „synów Bożych”, a pomimo ich ilości, sieć ta nigdy się nie rozerwie.
Członkowie Kościoła, którzy są jednocześnie synami Bożymi, na polecenie Jezusa gromadzeni są w jedno przez apostołów. Szkoła aleksandryjska usiłowała jeszcze innymi drogami wyjaśniać znaczenie liczby. Według Cyryla Aleksandryjskiego, należy ją rozumieć następująco: setka jest symbolem wszystkich narodów, pełną liczbą stworzeń rozumnych; pięćdziesiątka jako połowa setki stanowi liczbę niedoskonałą i oznacza resztę Izraela; trójka symbolizuje trzy Osoby Boskie udzielające wiecznej chwały ludziom nawróconym. Ostatecznie więc „sto pięćdziesiąt trzy” oznacza wszystkich ludzi wierzących w Boga Trójjedynego, zbawionych przez łaskę. Inną propozycję interpretacji liczby sugeruje wspomniany już św. Augustyn. Zauważając, że stanowi ona sumę siedemnastu pierwszych liczb, dowodził, że skoro „siedemnaście” to „dziesięć” plus „siedem”, należy tu widzieć symbol Dekalogu i siedmiu darów Ducha Świętego. Liczba wskazuje więc na tych, którzy wypełniają przykazania w Duchu Świętym i dzięki temu jak Jezus będą mogli dostąpić chwały zmartwychwstania. Którekolwiek wyjaśnienie tajemniczej liczby wybierzemy, jedno jest pewne: liczby – również te w Biblii – nie są bez znaczenia.
Małość doceniona
I jedna i druga scena rozgrywa się przy ognisku. W jednej i drugiej padają trzy pytania. W jednej i drugiej ich adresatem jest Piotr. Pierwsza miała miejsce w czwartek przed Paschą na dziedzińcu domu Najwyższego Kapłana. Zwykła służąca pyta galilejskiego rybaka, który ogrzewa dłonie przy ognisku: nie jesteś jednym z Jego uczniów? Nad płomieniami trzy razy rozlega się chrapliwe „nie znam tego Człowieka”. Strach sięgnął zenitu.
Mija dokładnie dziesięć dni. Znów płonie ognisko. Miejsce i konfiguracja postaci nieco się zmieniają. Na brzegu jeziora jest Piotr, ale zamiast służącej – sam Jezus, który przygotował na ogniu pieczoną rybę. I znów trzy razy pada pytanie: „Szymonie, synu Jana, czy miłujesz mnie?” (J 21,15).
W języku greckim agape oznacza absolutnie czystą, bezinteresowną i wręcz nadprzyrodzoną miłość. Filia to miłość czysto ludzka, często pokrewna przyjaźni. Agape to akt woli: kocham, bo chcę kochać i świadomą decyzją tę miłość wybieram. Filia to raczej akt emocjonalny: kocham, bo jestem bardzo z tobą związany uczuciowo i bardzo wiele dla mnie znaczysz. Piotr znał siebie na tyle, iż bez wahania mógł powiedzieć, że emocjonalnie gotów jest na wszystko dla Jezusa. Zapewniał go przecież kiedyś, iż odda za Niego życie. Jednak w chwili próby nic z tych zapewnień nie wyszło. Dlatego teraz jest mądrzejszy. Zna swoją słabą wolę, która w tym czasie nie jest jeszcze gotowa do miłości agape. Kocham Cię miłością filia – odpowiada. I teraz następuje sedno całego dialogu. Jezus nie odrzuca tej niedoskonałej miłości. Wystarcza Mu taka miłość, jaką Piotr nosi w sercu. Nie musi być doskonała. Nie musi być absolutnie czysta. Nie musi być nadprzyrodzona. Wystarcza Mu zwykła miłość, przeszyta strachem, poobijana i pokaleczona. Zraniona i drżąca. Jezus bierze ją w dłonie jak najcenniejszy klejnot. I człowiekowi niedoskonałej miłości nie waha się powierzyć misji przewodzenia Kościołowi: „Paś baranki moje”.
Nie ulega wątpliwości, że wcześniejsza trzykrotna zdrada kontrastuje z trzykrotnym wyznaniem miłości. To właśnie miłość pokonała strach. Nie odwaga. Nie dzielność. Nie akt brawury, ale właśnie miłość. Choć przecież w żadnym słowniku antonimów przy haśle „strach” nie znajdziemy słowa „miłość”. Miłość pokonująca lęk sprawia, że Piotr powraca do wspólnoty uczniów: „Paś baranki moje”.
Jan Ewangelista, który był świadkiem całego wydarzenia, u schyłku swych lat wyraził się wprost: „W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Każdy, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości” (1J 4,18).
Pójdziesz dokąd nie chcesz
We wrześniu 1943 roku, podczas okupacji Rzymu niemiecki komendant Herbert Kappler zażądał, by w ciągu doby dostarczyć mu pięćdziesiąt kilogramów złota. Tylko w ten sposób można było ocalić przez deportacją mężczyzn ze wspólnoty żydowskiej. Udało się zebrać trzydzieści pięć kilogramów. Naczelny rabin Rzymu Izrael Zolli w tej sytuacji zdobył się na krok najwyższej odwagi. Aby zmylić policję niemiecką udał się w przebraniu budowlańca do bram Watykanu. Pius XII bez wahania wręczył mu brakujące piętnaście kilogramów. Zolli przekazał je przewodniczącemu gminy żydowskiej.
Był nim wówczas niejaki Ugo Foa, który wcześniej drwił z rabina, gdy ten przestrzegał przed niebezpieczeństwem grożącym gminie ze strony wojsk niemieckich. Teraz Foa ze spuszczoną głową przekazał okupantom pięćdziesiąt kilogramów złota, łudząc się, że Kappler dotrzyma obietnicy. Tymczasem jeszcze tej samej nocy komendant rozkazał aresztować osiem tysięcy Żydów. Pius XII ostro zaprotestował, dzięki czemu zatrzymano około tysiąca wyznawców judaizmu. Jednym z pierwszych ratujących się ucieczką był Ugo Foa. Schronił się w Livorno, gdy tymczasem Zolli organizował schronienia dla żydowskich rodzin. Znajdował je głównie w klasztorach i na plebaniach. Sam potem zamieszkał potajemnie na Uniwersytecie Gregoriańskim. Foa tymczasem zaprzeczał jakoby otrzymał od papieża złoto i oskarżał Zolli’ego, iż ten nigdy nie przestrzegał przed niebezpieczeństwem deportacji. Na cały ten splot wydarzeń nałożyła się mistyczna wizja, jaką otrzymał rabin na zakończenie Jom Kippur w 1944 roku. Podczas nabożeństwa w synagodze ukazał mu się Chrystus, a Jego spokojna obecność wypełniła całą przestrzeń. Zupełnie niezależnie podobną wizję miała żona rabina. W lutym 1945 roku Naczelny Rabin Rzymu poprosił o chrzest.
W jego życiu niejednokrotnie spełniały się słowa niegdyś wypowiedziane przez Jezusa: „Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się i chodziłeś, gdzie chciałeś, ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (J 21,18). Choć niesprawiedliwość, jak ta wyrządzona przez Ugo Foa, spotykała go często, nigdy nie zmąciła szczęścia odnalezienia Chrystusa.
Małpowanie czy naśladowanie
Kto odwiedził kiedykolwiek kaplicę seminaryjną czy zakonną, niemal na pewno wśród brewiarzy, Biblii i duchowych lektur pozostawionych w ławce przez kleryków czy nowicjuszki natrafił na niewielkie dzieło Tomasza à Kempis O naśladowaniu Chrystusa. Grecka idea naśladownictwa doskonale wyraża obrazowość śladów stóp odbitych na piasku: uczeń naśladując nauczyciela, kroczy dokładnie po śladach swojego mistrza. Ta sama myśl kryje się w łacińskim wyrazie sequela– naśladowanie. Uczniowie wędrownych nauczycieli żydowskich postępowali za nimi. Nauczyciel otwierał orszak, a za nim kroczyli adepci jego szkoły, nie tylko zdobywając wiedzę, ale naśladując mimikę, sposób mówienia czy prowadzenia myśli rabina. Przez pryzmat tak rozumianej idei naśladownictwa widzieć należy Jezusowe wezwanie skierowane do Piotra: „Pójdź za Mną!”(J 21,19).
Scena opisana przez Jana rozgrywa się nad brzegiem Genezaret. Łatwo wyobrazić sobie odbite na piasku ślady stóp Jezus, w które symbolicznie swe własne stopy wkładać ma Piotr, najbliższy uczeń. Jednak zamiast puszczać wodzę wyobraźni w tym może nieco zbyt sentymentalnym kierunku, warto uświadomić sobie chwilę poprzedzającą Jezusowe wezwanie. Pan pyta ucznia, nad którego formacją pracował trzy lata: „Czy miłujesz Mnie?”. Pyta trzykrotnie.
Sekwencja wydarzeń: pytanie o miłość – wezwanie do naśladownictwa jest tu niezwykle istotna. Naśladowanie tylko wtedy ma sens, gdy wypływa z miłości, gdy zakorzenia się głęboko w intymnej więzi z Panem i Nauczycielem. Naśladowanie pozbawione miłości jest małpim „przedrzeźnianiem” czynów, zaś to płynące z miłości jest naśladowaniem postawy. To pierwsze nie domaga się osobistej relacji z naśladowanym i przypomina karaoke. To drugie nie jest możliwe bez osobistej relacji z Mistrzem. Stąd „pójść za” Jezusem oznacza kroczenie tuż za Nim, nie tak daleko w tyle, by stracić Go z oczu.
III W C