fot. archiwum: M. Rosik

W upalne lato leniwe wody Missisipi dają nieco świeżości powietrzu przesyconemu słońcem, choć powodują także znaczny wzrost wilgotności. Ta najdłuższa nitka wodna Ameryki i jedna z najdłuższych rzek świata – po Nilu, Amazonce i Jangcy – wyżłobiła sobie koryto zaledwie kilka kilometrów od Covington, stolicy Księstwa Tipton w Tennessee. Tipton początkowo zamieszkałe było niemal wyłącznie przez rdzennych mieszkańców Ameryki. Indianie różnych plemion korzystali w wygodnego położenia rzeki, która zapewniała im pogodną egzystencję. Kiedy jednak na początku XX wieku pociągnięto przez cały stan słynną Route 51, miasto zaludniło się napływową ludnością.

John Sherrill przyszedł na świat w Covington w 1923 roku. Jako młody człowiek odkrył w sobie zamiłowanie do pisania. W wieku około dwudziestu lat wybrał się w podróż do Europy, gdzie spędzić miał kolejne siedem lat swego życia. Osiadł w Szwajcarii, jednak podróżował po całym kontynencie, zarabiając jako niezrzeszony i działający z wolnej stopy pisarz publikujący w różnych tytułach.

W czasie podróży przez Atlantyk, na pokładzie statku, John poznał pięć lat młodszą Elizabeth, której czarowi nie potrafił się oprzeć. Sherrillowie pobrali się w Szwajcarii w 1947 roku. Tib, jak ją potocznie nazywano, podobnie jak mąż, trudniła się pisaniem artykułów dla czasopism różnej maści. Trwało to aż do roku 1970, kiedy oboje postanowili założyć wydawnictwo o nazwie Chosen Books. Za cel postawili sobie propagowanie literatury chrześcijańskiej. Pierwszą publikacją wypuszczoną przez Chosen Books była książka Born Again Charles’a Colsona, doradcy prezydenta Nixona z czasów słynnej afery Watergate, a potem znanego lidera ewangelikalnego. Na liście książek wypuszczonych przez Sherrillów znalazły się słynne nazwiska, jak choćby Davida Wilkersona, Demosa Shakariana czy Corrie ten Boom. Aby pokazać, jakiego typu literaturę wydawali Sherrillowie, zatrzymajmy się na krótką chwilę przy tej ostatniej postaci.

Corrie, dokładniej – Cornelia, ten Boom pochodziła z Haarlemu w Amsterdamie. W czasie II wojny światowej wraz z ojcem i kilkoma innymi członkami rodziny chroniła i ukrywała wielu Żydów. Ostatecznie ze swoją siostrą dostała się do obozu jenieckiego w Ravensbrück. Jej siostra Betsie tam zginęła, ją natomiast uwolniły wojska amerykańskie. Opuszczając obóz, Corrie postanowiła, że nigdy nie wróci do Niemiec. Minęły długie lata, a ona została znaną w Niderlandach pisarką. Pewnego razu do jej drzwi zapukał listonosz. Uniwersytet w Heidelbergu zaprosił ją z odczytem. Długo się wahała, ale ponieważ od wojny minęło dużo czasu, zdecydowała się pojechać. Po jej wykładzie podszedł do niej starszy człowiek mówiąc, że był jednym z oprawców w obozie, w którym zginęła jej siostra. Wyciągnął do niej rękę. We wzruszającej książce The Hidding Place, wydanej w 1971 roku właśnie przez Johna i Elizabeth Sherrillów, Corrie opisuje, że w jednej sekundzie różne uczucia zawładnęły jej sercem: nienawiść, złość, krzyk rozpaczy. Podjęła jednak decyzję – ich dłonie spotkały się. Wtedy cała fala nienawiści opadła, poczuła tylko jedno — litość i współczucie dla tego starego już człowieka, który przegrał swoje życie, zadając ból i śmierć innym. Podjęła decyzję o przebaczeniu wbrew swoim emocjom, uczucia zaczęły zmieniać się później. W ten sposób nauczyła się, że przebaczenie jest decyzją, nie uczuciem. Corrie przeniosła się w 1977 roku do Kalifornii, gdzie aż do swej śmierci, w 1983 roku, pozostawała w zażyłych stosunkach z Johnem i Elizabeth.

Powróćmy jednak do historii Johna Sherrilla. Gdy pewnego wieczoru w 1959 roku siedział na spotkaniu redakcyjnym Guidepost, czasopisma, dla którego wówczas pracował, do pokoju wpadła zdyszana Ruth, jedna z dziennikarek, i od razu wypaliła:

— Czy słyszeliście zwrot „mówienie językami”? – zapytała. – Właśnie jadłam kolację z człowiekiem, który mówi językami podobnie jak pierwsi chrześcijanie! Przez dwie godziny słuchałam jak zaczarowana jego opowiadania.

Do tego wieczoru wszyscy w redakcji cenili Ruth za jej zrównoważenie i rozsądek. Tak było do tego wieczoru. Teraz uznano, że jej podejście jest zbyt emocjonalne. Przygotowanie artykułu na temat mówienia językami przypadło Johnowi. A ten, jak przystało na wyważonego w poglądach dziennikarza, zabrał się do pracy metodycznie. Najpierw umówił spotkanie z Haraldem Bredesenem, pastorem Kościoła reformowanego, którego historia wywarła tak wielkie wrażenie na Ruth. Harald z uśmiechem na ustach opowiedział między innymi zdarzenie, które spotkało go w jednym z nowojorskich hoteli. Wychodząc z jakiegoś spotkania, uzmysłowił sobie, że zostawił kapelusz na krześle przed jadalnią. Gdy wrócił po niego, zamiast kapelusza zastał na krześle młodą kobietę. Bredesen nie był jeszcze wtedy żonaty, więc chętnie wdał się w rozmowę z nieznajomą. Gdy ta zauważyła koloratkę, zwierzyła się ze swych kłopotów w życiu duchowym, na co niczym nieskrępowany pastor odrzekł, że odkrył nowy wymiar modlitwy przez mówienie językami.

— Przez co? – spytała nieznajoma. – Przez mówienie językami? Czy to nie jakiś żart? Może pan modlić się tak, kiedy tylko zechce?

— Oczywiście – odparł Bredesen. – Chętnie pomodlę się za panią po cichu, aby nie wprawiać nikogo w zakłopotanie. – Gdy skończył, urokliwa następczyni kapelusza na hotelowym krześle z szeroko otwartymi oczami zawołała:

— Ja pana rozumiałam! Uwielbiał pan Boga! Mówił pan w bardzo starym języku arabskim! Na dodatek wypowiadał pan słowa bardzo starannie! Gdzie u licha pan się tego nauczył?

Bredesen nigdy nie uczył się arabskiego, a tym bardziej – nie „u licha”. Dziewczyna okazała się córką egiptologa. Mówiła kilkoma współczesnymi językami o korzeniach arabskich i pilnie studiowała starożytny arabski.

Po usłyszeniu tej i innych przygód Bredesena John Sherrill zdał sobie sprawę, że nie trafił na temat, o którym artykuł pisze się w trzy dni. Wciąż jednak jeszcze myślał o niewielkim tekście. Do głowy mu nie przyszło, że w przyszłości powstanie z tego książka. Niedługo po spotkaniu z Bredesenem John wraz z Tib udali się do jednego z nowojorskich zborów na zgromadzenie modlitewne zielonoświątkowców. Tam po raz pierwszy usłyszeli modlitwę równoczesną z korzystaniem z daru języków. Choć nigdy nie brali udziału w takich spotkaniach, John zauważył, że podczas śpiewów czubek buta Tib zachowywał się bardzo charyzmatycznie!

Po tym wydarzeniu John, jak na wprawnego dziennikarza przystało, zabrał się za poszukiwanie materiałów na temat daru języków. Czasem czuł się niczym dziennikarz śledczy. Najpierw wpadł mu w ręce artykuł z magazynu Life. Autorem był rektor Union Theological Seminary w Nowym Jorku, który przez ostatnie lata odwiedził niemal dwadzieścia krajów i wszędzie spotykał ludzi mówiących językami. Artykuł kończył się stwierdzeniem, że w Kościele rodzi się nowa siła – siła, która ożywi całe dotychczasowe chrześcijaństwo. Ponieważ John bardzo cenił autora, którego nota bene miał okazję poznać osobiście, nie mógł przejść obojętnie obok jego zdania. Pojechał do Nowego Jorku, by rektor udzielił mu wywiadu.

Z czasem stosik zebranych materiałów rósł. John Sherrill na swym biurku trzymał teczkę, do której składał wszelkie prasowe doniesienia o korzystaniu z daru języków. Zaprzyjaźnił się z wieloma zielonoświątkowcami. Po pewnym czasie okazało się, że w prywatnych rozmowach tak często wracał do frapującego go tematu, że ludzie w rozmowach z nim zaczęli używać frazy: „te twoje języki”.

— Muszę sprostować – odpowiadał. – To nie są żadne moje języki. Jestem zrównoważonym episkopalianinem i zamierzam przebadać chłodno całą sprawę, wcale się w nią nie angażując.

Sherrill rzeczywiście starał się trzymać dystans. Rano kosił trawę przed swoim domem, a popołudniami przesiadywał w Bibliotece Publicznej, otoczony tomami traktatów teologicznych. Nawet go to trochę nudziło. Mijały tygodnie, miesiące. Zmieniały się pory roku. Zamiast kosiarki musiał wyjąć z garażu szpadel, by odgarniać śnieg. Przy nawale pracy, dzieciach wciąż potrzebujących opieki i bankowych kredytach, mówienie językami wydawało mu się odległe o lata świetlne. Historię Charles’a F. Parhama czytał jak literaturę science fiction. Natrafiał na coraz więcej świadectw o mówieniu językami, zarówno tych z początków istnienia Kościoła, jak i niemal jemu współczesnych. Chrześcijanie mówili językami w Armenii i Chinach, w Polinezji, w różnych częściach Stanów Zjednoczonych i w Chile. Przebudzenia następowały często zupełnie niezależnie od siebie.

Ważnym momentem w badaniach nad darem języków okazało się dla Johna spotkanie z Davidem du Plessis, wieloletnim kaznodzieją i misjonarzem w Afryce. Bardzo zaangażowany w służbę misjonarską David ledwie uszedł z życiem po wypadku samochodowym. Pobyt w szpitalu odmienił całkowicie jego chropowaty charakter. Z szorstkiego i surowego człowieka, po przeżyciu chrztu w Duchu Świętym, stał się wyrozumiałym przywódcą, do którego lgnęli inni. Jednym ze znaczących czynników tak radykalnej zmiany charakteru stał się otrzymany przez niego dar modlitwy w językach. Sherrill starał się brać pod uwagę w swych badaniach zmiany, jakie zachodziły w ludziach po otrzymaniu daru języków.

Przebrnąwszy przez setki spotkań z osobami mówiącymi językami, zarejestrowawszy setki wywiadów, po przemierzeniu tysięcy kilometrów, by osiągnąć cel swych badań, John Sherrill trafił ostatecznie na organizację o długiej nazwie: Międzynarodowe Stowarzyszenie Biznesmenów Pełnej Ewangelii. To właśnie od zarządu stowarzyszenia John wraz z żoną otrzymali zaproszenie na konferencję organizowaną w Atlantic City. Spotkanie w mieście pełnym kasyn wybudowanych wzdłuż wybrzeża rozpoczęło się 2 grudnia 1960 roku w hotelu „Prezydent”. Tib i John przyjechali dzień wcześniej. Wieczorem wybrali się na spokojny spacer brzegiem oceanu, a potem, zmęczeni podróżą, szybko zasnęli.

Następnego ranka w hotelowej sali balowej tłoczyło się kilkaset osób. Wszyscy pośpiesznie kończyli śniadanie i wygodnie sadowili się na swych krzesłach. Około dwudziestu biznesmenów zasiadało przy prezydialnym stole. Jeden z nich podał tytuł pieśni i wszyscy otworzyli swoje śpiewniki. Wybrzmiał radosny śpiew, jak na wielu spotkaniach charyzmatycznych. Kolejna pieśń wprowadziła nastrój spokoju. Był to stary hymn The Old Rugged Cross. Przy drugiej zwrotce pewna kobieta wyjęła chusteczkę i otarła oczy. Jej delikatne łzy okazały się zaraźliwe. Po kilku minutach ukradkiem ocierało policzki już kilkanaście osób. Nawet mężczyźni bez zażenowania wyciągali chusteczki. I to – jak na dżentelmenów i biznesmenów przystało – tradycyjne chusteczki z wyhaftowanymi inicjałami, nie papierowe, jakich powszechnie dziś się używa. Po chwili przy tych samych dźwiękach delikatnej muzyki niektórzy zaczęli śpiewać w Duchu. Porzucili zrozumiałe słowa i śpiewem modlili się w językach. Atmosfera stała się podniosła, ale jednocześnie swobodna. Śpiew to wznosił się, to opadał. Raz był głośniejszy, potem znów się wyciszał. Niemal wszyscy w niewymuszony sposób podnosili ręce. A potem wszystko urwało się jak na komendę. Nastąpiły referaty przeplatane modlitwami i świadectwami. Po czterech godzinach nastąpiła przerwa na lunch.

Tib z Johnem udali się do niewielkiego pokoju, gdzie przygotowywano kawę i kanapki. Było tam już kilka osób: prezbiteriański duchowny z Pensylwanii, kobieta pastor z Filadelfii, inna kobieta z Kościoła episkopalnego i jeszcze parę osób… Trwała swobodna rozmowa. Wszyscy komentowali wydarzenia minionego poranka, dawali własne świadectwa i dzielili się wrażeniami. Jedynie Tib była jakaś milcząca. Nawet nie zaczęła swojej kanapki. Nagle mruknęła coś pod nosem i już jej nie było. Wyszła, zanim mąż zdołał cokolwiek powiedzieć. Dopiero później okazało się, że dokładnie wiedziała, co robi. Obydwoje z Johnem zawsze szczycili się swoim obiektywizmem. Chłodnym okiem starali się obserwować wszystko z zewnątrz i rozważnie oceniać. Tib intuicyjnie poczuła, że tym razem taka postawa może okazać się przeszkodą. Wyszła na długi spacer brzegiem oceanu. Tib od dziecka miała objawy światłowstrętu. Zawsze wybierała krzesła tyłem do okna. Lubiła przyciemnione światło. W jasny dzień często mrużyła oczy. Gdy tak stanęła na piaszczystej plaży, nagle w jej umyśle pojawiło się polecenie: „Nie patrz na prawo ani na lewo. Patrz prosto!” Kłopot w tym, że na wprost świeciło oślepiające słońce. Gdy tylko próbowała odwrócić oczy, przynaglenie powracało ze zdwojoną siłą. Szła tak długie kwadranse, na wprost słońca.

Tymczasem John wyczuwał pewne oczekiwanie. Coś miało się stać. Gdy skończył lunch, ktoś z obecnych zaproponował modlitwę. Już po chwili wszyscy w pokoju mówili językami. John zamknął oczy. Ktoś obok zaczął śpiewać w duchu. W powietrzu wyczuwało się lekkie napięcie. Nie miało ono jednak nic wspólnego z niepokojem… Aż nagle, przy zamkniętych powiekach, John ujrzał przed sobą światło. Nie miał wątpliwości! To sam Chrystus! To On! Światłość świata! Objawił mu się teraz, przy modlitwie w językach! Objawił się jako światło! Ktoś z modlących się powiedział głośno:

— Nie patrz ani na prawo ani na lewo. Patrz prosto!

Siedząc z zamkniętymi oczyma, z których nagle zaczęły płynąć łzy, John nie wiedział, do kogo skierowane jest to polecenie. Czuł się błogo. Po chwili ktoś inny dodał:

— Wydaje mi się, że John pragnie przeżyć chrzest w Duchu Świętym – kilka osób otoczyło go, ktoś położył delikatnie rękę na jego ramieniu. Wszyscy wciąż modlili się modlitwą równoczesną. Boża moc stawała się coraz bardziej odczuwalna. Tymczasem wciąż skonfundowany całą sytuacją John poczuł nagle wewnętrzny przymus, by wyrzucić ręce w górę. Walczył z tą myślą. Próbował ją odepchnąć, choć stawała się coraz bardziej natarczywa. Zawsze był zrównoważony. Nigdy nie robił takich rzeczy. A już na pewno nie w obecności Tib! Na szczęście jego żony nie było obok. Wciąż szła wzdłuż plaży, co chwile słysząc słowa: „ani na prawo ani na lewo, tylko prosto!” Gdy tylko John wyrzucił ręce w górę z okrzykiem „chwała Panu!”, natychmiast strumień nowej mowy popłynął z jego ust! Zaczął modlić się w zupełnie nowym języku! Poczuł nową wolność! Poczuł tak wielką bliskość Pana, Światłości świata, jak nigdy dotąd! Wiedział, że przełamana została jakaś zapora! Odkrył nowy wymiar modlitwy. Nowy wymiar wolności w Chrystusie. Był najbardziej spontaniczny w swoim życiu, a jednocześnie najbardziej opanowany. Uśmiechnięty, wolny, oswobodzony, czekał na Tib, by wszystko jej opowiedzieć.

John Sherrill stał się autorem bestselleru zatytułowanego Oni mówią innymi językami, tłumaczonego na wiele języków (nie tych anielskich) i wielokrotnie wydawanego również w Polsce. Książka zachwyciła i zbliżyła do Boga miliony ludzi. A przecież wszystko zaczęło się od przygotowania artykułu…