Timisoara. W prawosławnej katedrze, która była świadkiem rewolucji prowadzącej do obalenia rządów reżimu, trwa udzielanie sakramentu namaszczenia chorych. Kilkadziesiąt osób tłoczy się do siedmiu kapłanów ustawionych w różnych miejscach świątyni. Każdy z nich ma przed sobą ewangeliarz. Praktyka z zewnątrz wygląda nieco dziwnie. Duchowny otwiera księgę na chybił trafił i czyta fragment, na który natrafia. W momencie czytania dotyka głowy chorego świętą księgą. Za chorym tłoczą się inni, kładąc mu ręce na ramionach, a na ich ramionach kładą dłonie inne osoby. Tworzy się w ten sposób sznur ludzi wzajemnie się dotykających, jakby czekali, by tajemnicza uzdrawiająca moc wyszła z wypełnionej natchnionymi słowami Ewangelii i przeniknęła wszystkich. Ale w końcu chodzi o wiarę tych ludzi.
Moją uwagę przykuwa twarz kobiety, której wielkie oczy wypełnione są łzami. Nie widać żadnych oznak choroby, jednak po gładkich policzkach płyną wielkie jak groch łzy. „Chcesz czy nie, masz twarz własnej duszy” – przypominają mi się słowa św. Teresy. Co dzieje się w duszy tej kobiety? Jaki silny ból ją przeszywa, że tak mocno rysuje się na twarzy?Tajemnica ludzkiego cierpienia jest niezgłębiona. I bardziej niż zrozumienia wymaga przez drugiego poczucia bliskości. Dlatego najdelikatniej jak potrafię uśmiecham się do płaczącej kobiety. W odpowiedzi skłoniła jedynie naraz obie powieki i dwie kolejne łzy potoczyły się po policzkach. Dyskretnie, by nie przerwać cienkiej nici modlitwy, która łączy tę kobietę pod sklepieniem katedry z niebiosami przemykam w stronę wyjścia.
„Kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych” (Łk 14,13) – zachęcał Jezus. On sam dziś czyni to samo – zaprasza nieszczęśników, by przy Nim doznali pociechy.