IV Niedziela Wielkiego Postu B

Wąż w Bożej kieszeni?

Pokryta piaskiem i żółtymi skałami góra o wdzięcznej nazwie Nebo wypiętrza się pomiędzy Madabą a brzegami Jordanu na wysokość 835 metrów. Historia biblijna łączy ją z postacią Mojżesza, tu bowiem wychowany na dworze faraona przywódca miał dać ostatnie nakazy Izraelitom i umrzeć, nie wszedłszy do Ziemi Obiecanej. Z terenami położonymi w okolicy góry tradycja związała pojawienie się plagi węży, które kąsały Izraelitów zmierzających do Kanaanu. Na rozkaz Boga Mojżesz umieścił tajemniczego węża miedzianego na wysokim palu. Każdy człowiek ukąszony przez jadowitego gada, gdy spojrzał na miedzianego węża, ratował swe życie.

Replikę węża, który symbolizuje Chrystusa na krzyżu odnaleźć dziś można w pobliżu sanktuarium. Do tego właśnie wydarzenia nawiązuje Jezus w rozmowie z Nikodemem, nocnym markiem, który przychodzi na pogawędki o Bogu. Noc w Ewangelii Janowej to symbol grzechu i poszukiwania. Grzeszny i poszukujący Boga Nikodem ukradkiem przybywa do Jezusa. I co słyszy już po kilku chwilach rozmowy? „Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne” (J 3,14-15). Podczas wędrówki Izraelitów przez pustynię Bóg nie miał węża w kieszeni – bo przecież metafora ta wskazuje na skąpstwo. Wręcz przeciwnie – hojną ręką udzielał uzdrowienia tym, którzy spojrzeli na węża zawieszonego na wysokim palu.

Bóg i dziś nie ma węża w kieszeni. Wręcz przeciwnie – pełną garścią obsypuje łaskami tych, którzy z wiarą spojrzą na Chrystusa wywyższonego na krzyżu.

Perłowe światła nocy

Kto często lata, doskonale zna moment, gdy samolot przelatuje nocą nad wielkimi miastami lub wyspami, lub gdy zbliża się do lądowania. Światła miast wyglądają wówczas niczym sznury pereł rozrzuconych bezładnie na aksamitnej krainie. Widok zachwyca, a znaczna odległość od ziemi sprawia, że patrzymy na nią jakby z pewnym dystansem. Taka chwila skłania do rozmyślań, do popatrzenia na siebie z innej niż zazwyczaj perspektywy. Takie bezsenne noce są czasem refleksji. Prowokują pytania.

Noc i ciemność w ewangelii Janowej to symbol grzechu i ludzkich poszukiwań. Właśnie pod osłoną nocy pojawił się niegdyś przed Jezusem Nikodem, skrupulatnie przestrzegający Prawa faryzeusz. Pojawił się przed Nim ze swoim grzechem i ze swoimi pytaniami. Zjawił się z zamiarem podzielenia się swymi refleksjami. Zaledwie po kilku chwilach rozmowy Jezus zapewnia zmagającego się z myślami obrońcy Prawa o miłości, jaką Bóg obdarzył człowieka: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Zafiksowanego na punkcie skrupulatnego przestrzegania przepisów Tory, których rabini wyliczyli aż sześćset trzynaście, wypowiedź Jezusa musiała szokować. Czy zbawienia nie zdobywa się dokładnością w realizacji Bożego Prawa? Czy na miłość Boga nie trzeba zasłużyć sobie przez dobre czyny? Czy Bóg może kochać kogoś, kto świadomie odwraca się od Niego? Czy Jezus przypadkiem nie oszalał, gdy twierdzi, że Bóg kocha każdego i każe własnemu Synowi ponieść karę za ludzkie grzechy? Skąd w ogóle taki pomysł? Takie pytania musiały towarzyszyć przedstawicielowi ugrupowania, w którym obok wszystkich przykazań Tory wyliczano tysiące drobiazgowych przepisów tradycji ustnej. Faryzeusze wierzyli, że Mojżesz otrzymał od Boga nie tylko Torę zapisaną na trwałym materiale, ale także naukę ustnie przekazywaną przez pokolenia. Zachowywanie jednej i drugiej miało zbliżać do Boga. Zdaniem Jezusa jednak to nie ludzkie uczynki, lecz otwarte serce na dar miłości Boga zbliża do Niego.

Taka teza musiała szokować Nikodema. I musiała zajaśnieć w jego życiu niczym sznur pereł rozsypanych na aksamitnej tkaninie.

Nikodemowy klucz

Większość ludzi na świecie uważa noc za dobrą porę na sen. Niektórzy jednak lubią nocne rozmowy. Do tej drugiej grupy należał zwolennik faryzeizmu, Nikodem, który pod osłoną ciemności wybrał się do Jezusa z kilkoma pytaniami. Dla ewangelisty Jana noc nabiera znaczenia symbolicznego: oznacza poszukiwanie i grzech. Poszukujący i pewnie grzeszny Nikodem spotyka się z Nauczycielem z Nazaretu. Już po kilku chwilach Jezus zapewnia rozmówcę o ogromie Bożej miłości: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16).

Świat Nikodema musiał się zawalić! Przecież znał doskonale Torę, czytał ją po hebrajsku, tłumaczył na aramejski, wyjaśniał w rabinackich szkołach jej znaczenie. Droga, by zaskarbić sobie miłość Bożą jest tylko jedna: skrupulatne zachowywanie przykazań. Nikodem wiedział, że Prawo zawiera sześćset trzynaście przykazań i tylko absolutna wierność każdemu z nich zapewnić może drogę do zbawienia. Czyż nie tak uczył Mojżesz: „Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, twój Bóg, będzie ci błogosławił” (Pwt 30,16). Logika jest prosta: zachowanie nakazów i zakazów Prawa sprawia, że doświadczyć możemy Bożego błogosławieństwa i Jego miłości. Tymczasem Jezus w środku nocy wywraca nikodemowy świat do góry nogami. „Nie musisz nic robić, by Bóg cię pokochał – zdaje się mówić. – Bóg z natury jest miłością i nie potrafi istnieć inaczej, jak kochając. Nie możesz nic zrobić, aby Bóg kochał cię bardziej, gdyż kocha cię najbardziej. Zachowanie przykazań wcale nie zwiększy miłości Boga do ciebie. Nie możesz nic uczynić, by Bóg kochał cię mniej. Grzechy i wykroczenia Prawa krzywdzą ciebie samego, Bóg jednak wciąż kocha cię niezmienną miłością”.

Jaki jest więc warunek, by tę wszechogarniającą miłość odkryć? Zawarty jest w prostych słowach: „każdy, kto w Niego wierzy”. Wiara w Jezusa to klucz otwierający przestrzenie Bożej miłości.

Gramatyka – matematyka

W językach europejskich odmianę czasowników w szkolnych ławach rozpoczynamy od siebie: ja – ty – on. Tymczasem w języku hebrajskim, o którym Żydzi mówią kodesz – święty, jest dokładnie odwrotnie. To Bóg – On – jest punktem odniesienia. Dzieci żydowskie i bibliści chcący poznać język Pisma Świętego zaczynają zawsze od trzeciej osoby liczby pojedynczej: on – ty – ja. „On”, Bóg, jest na pierwszym miejscu. Dopiero przez pryzmat relacji z Nim mogę właściwie odnosić się do „ty” i mogę dobrze układać sprawy „ja”.

W nocnej rozmowie z Nikodemem Jezus mówi o Ojcu i Jego miłości do świata. Mówi o Synu, który został wydany, „aby każdy, kto w Niego wierzy nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Mówi wreszcie o Duchu, gdyż zaprasza rozmówcę do narodzenia się na nowo z wody i z Ducha. Mówi o Bogu. Bo „On” – Bóg – jest jeden, choć w trzech Osobach.

Święty Patryk, chcąc wytłumaczyć Irlandczykom tajemnicę Trójcy, sięgał po proste przykłady. Zrywał koniczynę i z zachwytem wołał: „Patrzcie, trzy listki z jednej łodygi!”. Ten prosty zachwyt Trójjedynym Bogiem stoi u podstaw właściwych relacji z innymi oraz odnalezienia w życiu własnego miejsca. Najpierw On, a potem „ty” i „ja”. Oto właściwa kolejność – mówił patron Irlandii. Dziś koniczyna jest w godle zielonej wyspy.

Teolog, który znał Boga

Hans Urs von Balthasar był wybitnym teologiem, autorem religijnym, znawcą chrześcijańskiego antyku i współczesnej filozofii, doskonałym rekolekcjonistą i prelegentem. Ten jezuita – z dwoma fakultetami, z doktoratem z filozofii – był autorem 90 książek i 550 artykułów, tłumaczem 100 dzieł innych autorów. Henri de Lubac nazwał go „największym erudytą XX wieku”. Był doktorem honoris causa szkół teologicznych w Edynburgu, Fryburgu, Monastyrze oraz Amerykańskiego Uniwersytetu Katolickiego w Waszyngtonie. Został mianowany członkiem Międzynarodowej Komisji Teologicznej, otrzymał Nagrodę Pawła VI i Nagrodę Mozarta. 29 maja 1988 roku. Jan Paweł II ogłosił jego nominację kardynalską. Ze względu na podeszły wiek ks. Balthasar został zwolniony z obowiązku przyjęcia sakry biskupiej. Sam nominacji przyjąć nie chciał, odmawiał kilkakrotnie, gdyż uważał, że nie zasługuje na to wyróżnienie. Zgoda, którą wyraził w 1988 r., miała być wyrazem posłuszeństwa wobec papieża. Podobno powiedział wtedy, że zgadza się przyjąć kapelusz kardynalski, ale ma nadzieję na rychłą śmierć. Zmarł dwa dni przed konsystorzem.

W swojej pracy łączył ogromną wiedzę i erudycję z prawdziwą kontemplacją Boga. Był teologiem na kolanach. Zadania, które podejmował, owocowały syntezą rozumu i wiary. W jednej ze swych rozpraw pisał tak: „Drogi kapłana i artysty przecinają się. Artysta kroczy, niedoceniany, wyśmiany przez tłum. Na lodowcowych pustkowiach staje się łupem Boga. Kapłan natomiast kroczy od Boga zanurzając się coraz głębiej w świat, dzieli się jak chleb, w końcu zostaje rozszarpany, jak Orfeusz przez menady. Rozdawanie siebie jest istotą obydwu, o to jedynie chodzi i to jest celem”.

W Chrystusie kapłaństwo i twórczy artyzm wyrażają się najpełniej. W Nim wszystkie drogi przecinają się na krzyżu, bo „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał” (J 3,16). Rozdał siebie, pozwolił rozszarpać i podzielić jak chleb. Między wszystkich.

Świętość nocą

Karen Amstrong, które lata swojego życia spędziła w Jerozolimie, autorka książki Jerozolima. Miasto trzech religii, tak wspomina pierwsze tygodnie swego pobytu: „Przez cały czas w rozmowach przewijało się jedno słowo. Świecko nastawieni Izraelczycy i Palestyńczycy twierdzili, że dla ich ludu Jerozolima jest „święta”. Palestyńczycy nazywali nawet miasto al-Kuds, Świętość, choć Izraelczycy odrzucali to z pogardą, utrzymując, że Jerozolima najpierw była świętym miastem dla Żydów i nigdy nie miała dla muzułmanów takiego znaczenia jak Mekka i Medyna”.

Jerozolima tętni świętością. Oddycha nią, żyje, zapala się i gaśnie, pulsuje. Doświadczenie tego miasta należy do przeżyć z pogranicza religii. Należy wręcz do doświadczeń mistycznych. Tak odczuwał Jerozolimę Jezus. Tak doświadczał jej Nikodem, faryzeusz i zwolennik długich nocnych rozmów. Przychodzi do Jezusa pod osłoną nocy. Przychodzi marząc o tym, by w jakiś sposób zaskarbić sobie Bożą miłość. Wystarcza chwila, by Nikodemowy świat stanął na głowie: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Zwolennik nocnych wypadów przekonuje się, że nie można zrobić nić, by wysłużyć sobie Bożą miłość. Ta prawda uderzyła weń jak grom z jasnego nieba: nie można zapracować na miłość Boga – bo tę mamy absolutnie za darmo.

Być może w świetle dnia ta prawda nie dotarłaby do serca Nikodema, a zatrzymała się jedynie na poziomie umysłu. Rozmówca Jezusa jednak wiedział, co robi. Wybrał noc. Gdy ustaje ludzka aktywność, a na niebie błyszczą srebrne punkty, myśl biegnie ku temu, co najważniejsze. Ku temu, co niekiedy spędza sen z oczu. Nocą przecież – według autora Księgi Mądrości – słowo Boga mocniej dociera do głębin ludzkiego serca: „Gdy głęboka cisza zalegała wszystko, a noc w swoim biegu dosięgała połowy, wszechmocne Twe słowo z nieba, z królewskiej stolicy, jak miecz ostry niosąc Twój nieodwołalny rozkaz, jak srogi wojownik runęło pośrodku zatraconej ziemi” (Mdr 18,14-15).

Spojrzenie

W książce „Boskie oblicze” Paule Badde przedstawia historię wizerunku Jezusa odbitego na delikatnej tkaninie. Chusta z Manopello, o której opowiada książka, nie jest wizerunkiem ważniejszym od całunu z Turynu, ani nie jest od niego mniej ważny.  Badde mówi, że różnica miedzy nimi jest taka sama, jak między dniem i nocą. Te obrazy nie tylko się różnią, można powiedzieć, że one się również uzupełniają. Całun z Turynu szczegółowo opisuje przebieg męki Chrystusa i ukazuje całe ciało. Opowiada o takich szczegółach, których nie ma w Ewangelii.

Jak twierdzi autor, całun z Manopello jest wizerunkiem twarzy uchwyconym w jednym momencie, a jest to moment zmartwychwstania, moment, w którym człowiek budzi się ze snu – twierdzi autor. Wyraz twarzy na całunie z Manopello przeniknięty jest zdziwieniem i miłosierdziem. Gdy nałoży się Oblicze z Całunu Turyńskiego na Oblicze z Manoppello, widać całkowitą zgodność. Jest to ta sama twarz. Są to jedyne na świecie obrazy twarzy Chrystusa, których nie namalowała ludzka ręka, tak zwane acheiropoietos.

W 1645 roku kapucyn Donato da Bomba zredagował historię cudownego obrazu oblicza Chrystusa z Manoppello. Ten manuskrypt przechowywany jest w archiwum kapucynów do dziś. W 1506 roku w Manoppello mieszkał Antonio Leonelli. Pewnego dnia na placu przed kościołem podszedł do niego nieznany pielgrzym i poprosił, aby wszedł z nim do kościoła, ponieważ pragnie mu przekazać coś bardzo ważnego. W kościele tajemniczy przybysz wręczył mu zawiniątko. Kiedy Leonelli je otworzył, zobaczył piękny obraz oblicza Pana Jezusa, zorientował się, że pątnik zniknął bez śladu. Leonelli zbudował w swoim domu ołtarz, w którym umieścił cudowny obraz oblicza Jezusa. Po jego śmierci przez wiele lat krewni kłócili się o podział majątku. Jeden z nich, żołnierz Pancrazio Petrucci, włamał się do domu Leonellego i ukradł bezcenny obraz. Kiedy po kilku latach Pancrazio znalazł się w więzieniu i potrzebował pieniędzy na zapłacenie kary, nakazał swojej żonie, aby sprzedała obraz. Nabywcą był Antonio De Fabritiis z Manoppello, który przekazał tę bezcenną relikwię kapucynom. Do Manopello pielgrzymują dziś ludzie z całego świata. Siadają w ławkach i wpatrują się w oczy Tego, którego Bóg posłał, „aby świat był przez Niego zbawiony” (J 3,17).

Marzenie Boga

Angielski filozof John Stuart Mill (1806-1873) sformułował odwieczne pytanie o współistnienie zła i Boga w następujący sposób: jeśli Bóg jest wszechmogący, wszechwiedzący i dobry, to zło nie powinno istnieć, gdyż wiedząc o nim w swej wszechwiedzy i nie zgadzając się na nie w swej dobroci, Bóg powinien mu zapobiec swą wszechmocą.

O cierpieniu Mill pisał z własnego doświadczenia. Był wychowany tylko i wyłącznie przez ojca, który izolował go całkowicie od świata. Gdy John miał siedemnaście lat, ojciec zatrudnił go w India House – urzędzie londyńskim odpowiedzialnym za kontakty z Indiami, i tam nieustannie nadzorował jego pracę. Ojciec śledził każdy ruch syna. Wciąż go kontrolował i poprawiał. Nic dziwnego, że w wieku dwudziestu jeden lat John przeżył załamanie nerwowe, z którego wydobyła go niejaka Harriet Taylor. Mógł ją poślubić dopiero po śmierci jej męża w 1851 roku. Związek z Harriet umocnił na tyle młodego adepta filozofii, iż przynajmniej częściowo udało mu się uwolnić od destrukcyjnego wpływu ojca. Nigdy jednak nie uwolnił się od pytania o zło świata – zło, którego doświadczał, i pytania o dobroć Boga – dobroć, w którą chciał wierzyć.

„Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony” (J 3,17). Nie wiadomo, czy relacja z ojcem, przez którego John latami czuł się potępiany, rzutowała na jego obraz Boga. Wiadomo jednak, że niebiański Ojciec ma jedno, największe marzenie: aby każdy został zbawiony.

Piękno nierozpoznane

Niemal każdy, kto przekracza próg Kaplicy Sykstyńskiej, natychmiast milknie. Znajduje się w innym świecie. Świecie niewyobrażalnego piękna, patosu, majestatu i doskonałości. Kiedy człowiek oswoi się choć trochę, o ile to w ogóle możliwe, z klimatem miejsca, i kiedy spośród fresków zaczyna wyławiać te najbardziej znane, może go uderzyć pewien kontrast w ich wymowie. Wzrok wędruje najpierw na Stworzenie Adama na sklepieniu. To jedno z pierwszych dzieł o tej tematyce, w którym odchodzi się od ukazywania Boga jako demiurga czy Dedala lepiącego z gliny postać mężczyzny. Pełen ojcowskiej troski Stwórca, niesiony wiatrem przeszywającym połacie płaszcza, z pieczołowitością i niezwykłą wręcz delikatnością dotyka niemal dłoni Adama. Wydaje się, że na styku linii palców nastąpi zaraz wyładowanie elektryczne! Dobroć i Opatrzność boska tego fresku kontrastują z postacią Chrystusa z Sądu Ostatecznego. Artysta odszedł od dotychczasowej konwencji, w której niebo przedstawiane jest w górnej części malowidła, a piekło w dolnej. Tutaj wszystko się kłębi i splata ze sobą!

„Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony” (J 3,17) – mówił Jezus do Nikodema. Może się zdarzyć, że ktoś wychodząc z Kaplicy Sykstyńskiej, powie: „Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia”. Czy możliwy jest taki osąd? Możliwy. Ktoś taki jednak raczej osądził sam siebie, a nie piękno fresków Michała Anioła.

I może na tym też będzie polegał sąd ostateczny? Ten, kto spotykając Chrystusa, nie zachwyci się Jego pięknem, nie dostrzeże Jego miłości i zlekceważy Jego śmierć, osądzi sam siebie.

Polub stronę na Facebook