O Sokratesie opowiada się, że gdy przebywał w celi swojej śmierci czekając na wyrok – który sam sobie wymierzył – usłyszał pewnego razu przez ścianę śpiew jednego ze współwięźniów. Była to jedna z najtrudniejszych pieśni Stesychorosa, jednego z największych poetów lirycznych z południowej Italii. „Naucz mnie jej” – zawołał Sokrates. „Po co? – zapytał więziony – przecież i tak wkrótce umrzesz”. „Chcę mieć pewność, że do ostatniej godziny czyniłem to, co dobre i zachwycałem się pięknem” – odpowiedział skazaniec. Przekładając sokratejskie pragnienie na grunt chrześcijański, można by zawrzeć je w słowach: „Chciałbym mieć pewność, że to, co czynię, jest wolą Boga”. Nieczęsto jednak zdarza się, by objawił się nam anioł z nieba, zafurczał skrzydłami i wydeklamował patetycznym głosem, czego Bóg pragnie od nas…
Marzycielka nieszczęśnica
W Biblii Tysiąclecia, najczęściej chyba przez nas czytanej, termin „marzenie” w odniesieniu do ludzkich pragnień i tęsknot nie pojawia się ani razu! Czyżby Bóg nie miał nam nic do powiedzenia na temat marzeń? Sięgnijmy po elektryzujący opis pewnego spotkania Jezusa z nieznaną z imienia cierpiącą kobietą:
„A pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi. Wiele przecierpiała od różnych lekarzy i całe swe mienie wydała, a nic jej nie pomogło, lecz miała się jeszcze gorzej. Słyszała ona o Jezusie, więc przyszła od tyłu, między tłumem, i dotknęła się Jego płaszcza. Mówiła bowiem: ‘Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa’. Zaraz też ustał jej krwotok i poczuła w ciele, że jest uzdrowiona z dolegliwości” (Mt 5,25-27). Już w pierwszym zdaniu relacji o uzdrowieniu Marek krótko diagnozuje chorą: „pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi” (Mk 5,25). Bohaterka tej krótkiej opowieści napiętnowana została przez potrójne cierpienie.
Trzy razy skreślona
Pierwszy powód jest oczywisty: przykra, długotrwała, trudna w pielęgnacji, a na dodatek wstydliwa choroba. Drugi powód cierpienia rozmówczyni Jezusa ma charakter duchowy: choroba uniemożliwiała udział w publicznym kulcie. Kobieta w dniach miesięcznego upływu krwi uznawana była za nieczystą z punktu widzenia przepisów prawa. Podobnie było w przypadku krwotoku, który był chorobą: „Jeżeli kobieta doznaje upływu krwi przez wiele dni poza czasem swojej nieczystości miesięcznej albo jeżeli doznaje upływu krwi trwającego dłużej niż jej nieczystość miesięczna, to będzie nieczysta przez wszystkie dni nieczystego upływu krwi, tak jak podczas nieczystości miesięcznej. Każde łóżko, na którym się położy podczas swojego upływu, będzie dla niej takie, jak łóżko podczas jej miesięcznej nieczystości. Każdy przedmiot, na którym usiądzie, będzie nieczysty, jak gdyby to była nieczystość miesięczna. Każdy, kto dotknie się tych rzeczy, będzie nieczysty, wypierze ubranie, wykąpie się w wodzie i będzie nieczysty aż do wieczora” (Kpł 15,25-27). Dopiero rytualne oczyszczenie mogło odmienić ten stan. Kobieta wciąż cierpiąca na upływ krwi nie mogła liczyć na to, by kiedykolwiek być w stanie czystości, który zezwalałby jej na wejście do świątynnego dziedzińca kobiet. W perspektywie religijnej był to aspekt niezwykle istotny. Kobieta od dwunastu lat nie była ani w świątyni, ani w synagodze. Nie uczestniczyła w obrzędach liturgicznych z okazji Dnia Pojednania, więc mogła mieć obawy, czy jej grzechy kiedykolwiek będą odpuszczone.
Największym jednak bólem – i to trzeci powód jej cierpienia – było zapewne to, że chora musiała zrezygnować z życia rodzinnego. Nie wiemy, czy była mężatką ani czy posiadała dzieci. Nawet jeśli tak, na czas choroby powinna zamieszkać osobno, bo przecież każdy człowiek i każdy przedmiot, którego dotknęła, stawał się nieczysty. Musiała więc nauczyć się samodzielności.
Bez imienia
Kobiety w Biblii najczęściej są określane poprzez swój związek z mężczyznami. Pojawia się odniesienie do ojca, męża lub syna. Wystarczy wspomnieć „córkę Jaira”, „matkę synów Zebedeusza” czy „teściową Piotra”. W tym wypadku kobieta określona jest jedynie przez swą chorobę. Brak męskich imion, które identyfikowałyby jej pochodzenie, potwierdza prawdę, że raczej żyła pogrążona w samotności.
Anonimowa bohaterka epizodu cierpi – jak wspomnieliśmy – z trzech powodów: dotknęła ją choroba, nie ma szansy prosić Boga o przebaczenie grzechów i zmuszona jest żyć pogrążona w samotności. Jednak pomimo cierpienia kobieta ta staje się dla współczesnych czytelników Ewangelii wzorem postawy często zanikającej wśród chrześcijan: posiadania marzeń. Przez dwanaście lat jej życie było złamane przez chorobę. Przez dwanaście lat cierpiała fizycznie. Przez dwanaście lat była obolała duchowo, gdyż Prawo zakazywało jej wstępu do świątyni. Przez dwanaście lat tęskniła za bliskimi. Pomimo tego nie straciła zdolności do marzeń. Szczególnie pielęgnowała jedno z nich: „Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa” (Mk 5,28). Jezus spełnił to marzenie.
Pod znakiem zapytania
Czy nasze marzenia mają coś wspólnego z wolą Bożą? Czasem na modlitwie (zwłaszcza tej wieczornej, gdy cichnie gwar miasta) stawiam Bogu pytania: „Wierzę, Panie, że kochasz człowieka, ale czy Twoja miłość wyznacza przed nim tylko jedną drogę? Czy może raczej pozostawia przestrzeń wolności na współtworzenie powołania? Czy można mieć absolutną, niezachwianą pewność, że droga, którą wybieram, jest drogą wyznaczoną przez Ciebie? I co się stanie, jeśli tak nie jest? Czy naprawdę jest tak, że każdemu wyznaczasz jakąś drogę – tę jedną, jedyną – i jeśli się z nią rozminie, wówczas całe życie będzie nieszczęśliwy? Jeśli komuś trudno odnaleźć Twoją wolę, czy będzie skazany na wieczne poczucie niespełnienia? A może jest zupełnie inaczej? Może Twoja miłość ogarnia tak mocno, że ten, kto ją odkryje, może czuć się szczęśliwym w każdym miejscu i w każdym czasie. Może Twoja miłość jest tak ogromna, że ten, kto ją odnajdzie, może realizować swe talenty na różnych drogach, a Twoje błogosławieństwo będzie zawsze mu towarzyszyć? Czy Twoją wolę się jedynie odkrywa? Czy może wypracowuje i współtworzy wraz z Tobą, Panie? Czy jest to tylko Twoja decyzja, którą należy przyjąć,
bo inaczej nie odnajdzie się szczęścia, czy może moja droga jest wypadkową wzajemnej relacji: kochającego Boga i człowieka odpowiadającego na miłość?”
Boskie pragnienia
Z pomocą niech przyjdzie nam św. Paweł. Pisząc do wiernych kościoła w Kolosach w Azji Mniejszej, zdradza im tajemnicę: „To Bóg jest w was sprawcą pragnienia i działania zgodnie z Jego wolą” (Kol 2,13). Innymi słowy: wolę Bożą odkrywa się spoglądając we własne serca! To Bóg wkłada w nie pragnienia! To Bóg sprawia, że kiełkują w nich marzenia! To Bóg jest sprawcą pięknych tęsknot! Warto więc nieco zmienić adresata postawionych wyżej dylematów i pytać, nie o to, czego Bóg pragnie, ale o to, czego pragnie moje serce. Jeśli żyję w bliskości Boga, unikam grzechu, pochylam głowę w modlitwie – wówczas Bóg przemawia przez moje pragnienia. To On jest sprawcą „chcenia zgodnie z Jego wolą”. Jeśli więc jakieś pragnienie, jakieś marzenie, jakaś tęsknota wciąż pozostaje w moim sercu i przynosi mi pokój, to sygnał, że może za nim kryć się wola Boga.
Sakrament spełnionych marzeń
Kobieta cierpiąca na krwotok miała jedno piękne marzenie: „Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa” (Mk 5,28). A my jesteśmy w o wiele szczęśliwszej sytuacji. Możemy co dzień w Eucharystii dotykać nie tylko płaszcza Jezusa, ale Jego samego! W Komunii świętej przyjmujemy do naszych serc Tego, który jest „sprawcą chcenia i działania zgodnie z Jego wolą”. Czy jest więc lepszy moment na odnajdywanie woli Bożej niż ta intymna chwila ciszy, którą poprzedzają jedynie dwa słowa: „Ciało Chrystusa”.