fot. M. Rosik
Kto więcej wie, ten mocniej kocha,
kto mocniej kocha,
ten pełniej potrafi smakować uczucie.
Katarzyna ze Sieny
Czekanie zaczyna się dłużyć. Już ponad godzinę temu przeszedłem odprawę na moskiewskim Szeremietiewie i wciąż czekam na przewiezienie na terminal krajowy. Siedzę w małym pomieszczeniu pod ruchomymi schodami, a przede mną oszklone drzwi, których pilnuje wąsaty mundurowy z plikiem kluczy w ręku. „Ile jeszcze będziemy czekać?” – pytam. „Ja nie znaju. Możet byt diesjat minut, możet byt poł czasa, a możet byt adin czas”. Odpowiedź jest mało pocieszająca. Po chwili dochodzi także kilka osób, które doleciały innymi liniami. Również zamierzają przedostać się na domestic terminal. W końcu podjeżdża autobus. Jedziemy kilka kilometrów, wzdłuż murów lotniska zwieńczonych drutem kolczastym. Dostajemy się do sali odpraw. Jest niemiłosiernie tłoczno, a przez to absolutnie duszno. Nie ma gdzie usiąść.
Przedostaję się do baru i zamawiam coś chłodnego do picia. Przychodzi mi zapłacić sto pięćdziesiąt rubli, co ostatecznie nie jest tak wielką sumą, jednak mina mi zrzednie, gdy kilka dni później dowiem się, że przyzwoita emerytura wynosi tysiąc pięćset rubli. Można więc za nią kupić dziesięć coca-coli! Oto kraj kontrastów. Choć napój jest już w szklance – nie mogę go wypić. Nikt tu nie przyjmie zapłaty kartą kredytową, a pieniędzy nie zdążyłem jeszcze wymienić. Zresztą na tym terminalu nie ma takiej możliwości. Witamy w Moskwie!
I tak właśnie rozpoczyna się moja rosyjska przygoda, która zaprowadzić ma mnie w najdalsze rejony Syberii. Marzyłem o niej od dawna. Pamiętam ojcowskie opowieści o pięknie Bajkału jeszcze z lat dziecięcych. Gdy na wielkiej mapie wiszącej w moim pokoju odnajdywałem podłużną błękitną plamę jeziora, była tak bardzo odległa od Polski, że podróż wydawała się niemal niemożliwa. Wystarczyły trzy dziecięce kroki wzdłuż mapy, by palcem narysować linię łączącą Wrocław i Bajkał.
Już wtedy jednak zdawałem sobie sprawę, że trzy kroki w moim chłopięcym pokoju przekłada się na mapie na odległość kilku tysięcy kilometrów. Patrząc wielkimi oczyma na ten tak bardzo egzotyczny punkt, wyobrażałem sobie podwodny świat wielkiego jeziora. Świąt owiany legendą i zaklęty w krystalicznie czystych i zimnych wodach. Świat absolutnej ciszy. Nie potrzeba wiele, by w głowie chłopca o bujnej fantazji szybko powstał scenariusz rodem z filmów przygodowych.
I nie potrzeba wiele, by scenariusz przygodowy szybko zaczął się realizować, choć sceneria i okoliczności są zgoła odmienne niż dziecięce marzenia. Lot do Irkucka trwa niemal sześć godzin. Kolanami wbijam się w fotel pasażera przede mną, a na swoim fotelu czuję podobne uciski z tyłu. Niewygody podróży próbuję oszukać próbą snu. W poważniejsze zaniepokojenie wpadam jednak dopiero na widok lotniska w Irkucku! Sala przylotów to po prostu zbity z desek hangar, w którym o łazience czy barze można jedynie pomarzyć. Śmieję się sam z siebie, że właśnie tu planowałem wymienić gotówkę. Gdy poszarpany bagaż wypada na taśmę, zbitą z desek i pokrytą blachą z wystającymi gwoździami, jestem naprawdę szczęśliwy.
Na zewnątrz czeka już Andrzej, który zabiera mnie na nocleg. Budynek należący do diecezji w Irkucku ma pięć lat, wymaga więc remontu. Ja natomiast staram się nie wymagać zbyt dużo – więc jestem całkiem zadowolony. Przyzwoite miejsce do spania i bieżąca woda zaspokajają tu podstawowe oczekiwania. „Zrobiono tu pewne poprawki, które nazwano remontem. Po sprawdzeniu kazałem remontować jeszcze raz, bo wszystko trzymało się na słowie honoru” – mówi Andrzej. Zdziwieni pracownicy protestowali: „Trzeba było od razu mówić, że chodzi o euro-remont, a nie o zwykłe poprawki!”. Dopiero wtedy nasz gospodarz zdał sobie sprawę, że w Rosji normalna naprawa czegoś to „euro-remont” – remont europejski, natomiast zamaskowanie tragicznego stanu budynku jest zwykłym remontem. W ten sposób szlachetne idee Unii Europejskiej docierają aż na południowe rubieże Syberii.
Wyczarować swój świat
Przybysza z Zachodu samo miasto ani nie zachwyca, ani nie rozczarowuje. Jest tu kilka budynków rządowych w całkiem przyzwoitym stanie, które doskonale oddają ducha dawnej rosyjskiej architektury, odznaczającej się zwłaszcza dbałością o ornamentowe okiennice. Zdecydowana większość domów i miejsc użyteczności publicznej nadaje się do euro-remontu. Centralne ulice wciąż noszą imiona Lenina czy Marksa, natomiast place ozdabiają pomnikowe sylwetki wodzów rewolucji, którym przewodzi Dzierżyński. Ceny w sklepach, wcale nieźle zaopatrzonych, przekraczają największe nawet możliwości zwykłych mieszkańców, za to tanie, typowo azjatyckie bazary tętnią życiem.
Bardziej niż miasto fascynuje mnie przestrzeń poza nim. Przestrzeń, która zachęca i budzi lęk, zaprasza i nieco przestrasza. Niewygoda jazdy po wyboistych drogach, pełnych dziur i uskoków, równoważona jest wspaniałymi widokami. Wzgórza pokryte lasami koją spojrzenie i wypełniają duszę dziwną tęsknotą za zwykłością. Jest początek lipca. Śnieg zniknął niecały miesiąc temu. Wszystko jest w pełni rozkwitu. Przyroda musi się tu spieszyć. Cały cykl wegetacyjny musi zmieścić się w trzy, cztery miesiące. Inaczej znów wszystko przykryje biały dywan śniegu.
Dlatego latem roślinność strzela ku niebu pąkami i kwiatami. Wszystko dzieje się tak szybko, że niemal z dnia na dzień obserwować można, jak drzewa pną się ku górze, a łąki co dzień zmieniają swe kwiaciaste sukienki. Niezmierzone połacie zieleni dają poczucie wolności, ale i odcięcia od świata. Świadomość, że kolejne większe miasto oddalone jest o tysiąc kilometrów może przerażać. Zima utrzymuje się w tej części Syberii przez około dziewięć miesięcy. To wystarczająco długo, by można ją znienawidzić – lub przyzwyczaić się do niej, szukając własnych metod przetrwania.
W małych mieścinach, rozrzuconych po syberyjskiej mapie jak kilka srebrnych cekinów na olbrzymiej tkaninie, ludzie żyją własnym życiem. Odcięci od świata, oddaleni od siebie, wyczarowują swój świat. Świat pełen śpiewu i wódki, świat twardy jak kora syberyjskich drzew i surowy jak zimowa natura, świat biedy połączonej z przekonaniem, że i tak „u nas jest najlepiej”. Taki styl życia owocuje w różny sposób. Podobno jeszcze w dziewięćdziesiątych latach, gdy ktoś z Moskwy znalazł się w takiej odciętej od świata wiosce, spotykał się czasem z pytaniem: „Kakoj car tiepier w Rasyji?” Szczytna idea rewolucji nie dotarła jeszcze do wszystkich. Bo wcale nie jest tu potrzebna. Za cara żyło się tu podobnie jak dziś. Wciąż trzeba zmagać się z klimatem i ziemią, z żywiołem wody i niebotycznymi odległościami. I wciąż trzeba zmagać się z sobą. Bo przecież trud wyrywania naturze tego, co potrzebne do życia, kształtuje osobowość, charakter, sposób myślenia. Niektórych na pewno hartuje i sprawia, że stają się silni jak dęby. Innych pewnie łamie.
Hemingway pisał kiedyś: „Świat łamie każdego, a potem niektórzy są jeszcze silniejsi w miejscu złamania”. Miał rację stary rybak, gdy mówił „niektórzy”. Bo przecież nie wszyscy. Są tacy, których cierpienie zniszczyło, odebrało nadzieję, przetrąciło nogi i nie potrafią się już podnieść. I Hemingway doskonale o tym wiedział. Niejedno przeżył przecież na hiszpańskiej wojnie, skąd wysyłał korespondencję prasową. Być może to go wzmocniło. Jednak nie do tego stopnia, by przeszkodzić wydarzeniom pewnego poranka, gdy odbił w swej łodzi z bronią w ręku od brzegów jeziora i podryfował ku wieczności. Bo nie poradził sobie z własnym cierpieniem, które rozrywało mu serce i przeszywało duszę. Pamiętam, jak Fred Ritzhaupt, niemiecki jezuita, teolog, w jednym ze swoich wywiadów mówił: „Ktoś traci kogoś kochanego, ktoś inny miał wypadek, lub komuś rodzi się niepełnosprawne dziecko. Pocieszamy się: krzyż od Boga. A jest to prawdopodobnie najpopularniejsze kłamstwo, jakie istnieje. Mówimy w największej powadze, że Bóg jest praprzyczyną cierpienia i w dodatku w to wierzymy! Cierpienie może pochodzić z nadużywania ludzkiej wolności. Przez całą ludzkość płynie strumień nieszczęścia, że nie możemy powiedzieć w poszczególnych przypadkach: cierpienie pochodzi stąd lub stamtąd”.
Z metafizycznych rozmyślań wyrywa mnie myśl o obowiązku, który spoczywa w Rosji na barkach podróżnych. Kto przybywa do tego ogromnego kraju, musi się zameldować. Dokonanie meldunku jest pracochłonnym przedsięwzięciem. Należy to zrobić hotelu lub komisariacie policji najpóźniej trzy dni po przekroczeniu granicy. Problem mają ci, którzy jadą na przykład dwa tygodnie transsyberyjską koleją. Nie mają najmniejszych szans, by zadośćuczynić przepisowi, w związku z tym będą płacić karę za każdy dzień zwłoki. Ze mną jest nie lepiej.
Posterunek policji otwarty jest jedynie dwa razy w tygodniu, i to w dniach, kiedy i tak upłynęły już przepisowe trzy dni pobytu w kraju. Poza tym, nawet jeśli ktoś zgłosi się w odpowiednim terminie, mundurowy oficer każe mu przyjść po odbiór meldunku za tydzień, co oznacza, że karę i tak trzeba będzie zapłacić. A poza tym przez czas oczekiwania na meldunek nie można wyjechać z danego miejsca. Meldunek można jednak załatwić inaczej. Można pójść do hotelu, by tam otrzymać pieczątkę meldunkową, należy jednak wykupić pokój na czas pobytu, a jego cena jest większa niż przewidywana ustawą kara, więc w żaden sposób się to nie opłaca. Krótko mówiąc, nie ma innego wyjścia, jak wręczenie drobnego upominku i poproszenie o meldunek z datą wcześniejszą. A to załatwia się szybko, zarówno na komisariacie, jak i w hotelach. Oto powszechna praktyka.
Bajeczne wody
Sześćdziesiąt kilometrów na południe od Irkucka, tam, gdzie Ankara uchodzi z Bajkału, położona jest Listwjanka. Miejscowość malowniczo rozłożyła połacie swego płaszcza nad brzegami najgłębszego na świecie jeziora. Zanim jeszcze wyruszę w moją wymarzoną dziecięcym umysłem podróż łodzią po Bajkale, zwiedzam muzeum poświęcone jezioru oraz niewielką cerkiewkę, pięknie odnowioną, z nieco ubogim, lecz schludnym i bogatym w symbolikę ikonostasem. Kobieta, która sprząta bożnicę, mówi: „Tyle błogosławieństwa tu czeka, a prawie nikt nie przychodzi. Ludzie zapomnieli o Bogu. Nic już nie rozumieją”.
Zapalam świecę przed okopconą kopią ikony Rublowa i przypominam sobie pytanie z Tryptyku rzymskiego: „Kim jest On? Jest jak gdyby niewysłowiona przestrzeń, która wszystko ogarnia”. „Niewysłowiona przestrzeń” – mówi o Bogu Jan Paweł II – dodając przy tym Pawłowe: „Bo w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”. To samo pytanie siedem wieków wcześniej zadawał sobie Andriej Rublow, rosyjski mnich i ikonograf, który wśród postów i modlitw, wśród medytacji i ekstazy, tworzył swe największe dzieło, Trójcę Świętą. Z przesyconej złotem i symboliką ikony, której oryginał podziwiać można w moskiewskiej Galerii Tietrakowskiej, a której omodloną kopię mam przed oczyma, bije spokój. Dla Rublowa spokój jest owocem kontemplacji. A na kontemplację nie mogę sobie teraz pozwolić. Tuż za progiem maleńkiej cerkiewki otwiera się przestrzeń dwóch błękitów – niebo składa pocałunek wodom jeziora.
Bajkał może oczarować. Kilkugodzinny rejs w zupełności wystarczy, by się zachwycić. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie: fale upalnego słońca mieszają się z uderzeniami zimnego wiatru, mgła ustępuje błękitnej przejrzystości powietrza, wznosi się i opada. Raz snuje się ukradkiem po tafli jeziora, innym razem niczym góry wypiętrza się pod niebo. Statek zanurza się w niej jak w mleku, by kilka minut później wypłynąć w rejony, gdzie widoczność sięga osiemdziesięciu i więcej kilometrów. Zdradliwe słońce zdaje się wychylać zza chmur tylko na kilka minut, jednak wieczorem skóra na twarzy piecze od opalenizny.
To najgłębsze na świecie jezioro kryje w sobie tysiące zagadek. Są tu gatunki ryb, które poza Bajkałem nie występują. Są także foki, które przecież w jeziorach nie żyją. Pierwsze systematyczne badania nad zbiornikiem rozpoczęli Polacy, Czerski i Dubowski. Po kilkunastu minutach rejsu linia brzegowa staje się tak cienka, że ledwie ją widać. Po chwili znika całkowicie. Wydaje się, że kołyszemy się na środku spokojnego morza. Wokół tylko dal, przestrzeń, powietrze i smugi mgły. Daleko do lądu, daleko do ludzi, daleko do domu. Uczucie oddalenia wzmaga się jeszcze, gdy w pewnej chwili umilkną motory i zapanuje absolutna cisza. Cisza tak wielka, że daje się niemal słyszeć własne myśli.
Świadomość, że patrząc w błękitne i granatowe wody, dotykam wzrokiem największej na naszym globie głębiny jeziora, rodzi fascynację. A ta połączona jest z grozą, ale i z zadziorną ciekawością. Co kryje w sobie ta głębia? To przecież zupełnie inny świat, zaklęty w przeźroczystą ciecz i lodowate wody, świat ciszy i sobie tylko znanego rytmu, świat bez świadomości, trwający niezmiennie przez wieki, o których upływie nie ma pojęcia. Żywioł wody intrygował zresztą zawsze.
Już pierwsze zdania Biblii nierozerwalnie wiążą wodę z obecnością Boga. Autor pierwszego opisu stworzenia zauważa: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami”. To stwierdzenie wytycza ogólną zasadę, według której symbol wody wskazuje na Boże działanie. Jest to zresztą zupełnie zrozumiałe w krajach o suchym klimacie, a takim była przecież Ziemia Obiecana. Dla mieszkańców krajów targanych suszą i upałami woda oznacza życie. A Dawcą życia jest Bóg. W naturalny więc sposób łączono wodę z Bożą obecnością. Moje wodne zamyślenia dobiegają końca, gdy po kilku godzinach rejsu na horyzoncie pojawiają się światła portu.
Polub stronę na Facebook