Zgrzyt nad Jordanem?
Chrzest Jezusa z rąk Jana budzi nie lada zakłopotanie. Był to przecież chrzest nawrócenia. Odziany w wielbłądzią sierść prorok nakazywał ludziom dzielić się ubraniem i żywnością, celnikom zabraniał pobierać więcej niż to, co konieczne, a żołnierzom uciskać kogokolwiek. A później dodawał: „Ja chrzczę was wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu ja nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów” (Łk 3,16). Skoro Jezus jest mocniejszy od Jana, ba, jest bezgrzeszny – po co Mu chrzest nawrócenia? Czy to nie zgrzyt w Janowym posługiwaniu?
Gdy Izraelici wchodzili do wody, wyznawali swoje grzechy. Symbolicznie zostawiali je w wodzie, którą zostali obmyci. Jezus wchodzi do Jordanu nie po to, by zostawić tam swoje grzechy, ale by zabrać grzechy narodu wybranego. W symboliczny sposób bierze je na siebie, by zanieść je na krzyż. To tam będzie Jego prawdziwy chrzest. Pytał przecież swych uczniów, czy mogą przyjąć chrzest, którym On ma być ochrzczony. Mówił o swej śmierci.
Chrzest – greckie baptisma – to zanurzenie. Chrystus zanurzył się w cierpieniu i śmierci, by trzeciego dnia wynurzyć się z grobu ku wiecznemu życiu. Nie potrzebujemy symbolicznego chrztu nawrócenia. Mamy prawdziwy chrzest uwalniający z grzechu pierworodnego i otwierający bramy niebios. Wystarczy tylko nie zaprzepaścić szansy.
O zawiązywaniu butów i handlu niewolnikami
Obraz Pietera Bruegela Starszego (ok. 1530-1569), zatytułowany Kazanie Jana Chrzciciela, zawieszony w Rheinisches Landesmuseum w Bonn, przedstawia tłum stojący przed srogim kaznodzieją, odziany w średniowieczne i renesansowe szaty niemieckiego plebsu i mieszczan. Nie podejrzewając artystę o ignorancję, należy uznać, że pragnął przekazać swoim współczesnym, iż orędzie Chrzciciela jest wciąż aktualne i skierowane do każdego pokolenia.
Również i dziś rozbrzmiewa przecież Janowe wołanie: „Ja chrzczę was wodą, lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów” (Łk 3,16). Zawiązywanie butów było jedną z naturalnych czynności niewolników. Niewolnictwo było na ogół akceptowalne w starożytnym świecie. Sprzeciwiali mu się nieliczni myśliciele. Byli wśród nich Eurypides czy Platon. Ściśle określone procedury prawne umożliwiały niewolnikom powrót do stanu wolnego. Zazwyczaj dokonywało się to na jednej z dwu dróg: albo przez uiszczenie opłaty, albo przez akt łaski ze strony właściciela niewolnika. Po uwolnieniu jednak nieczęsto wyzwoleniec cieszył się pełnią praw obywatelskich. Niewolnictwo akceptowane było także w starożytnym Izraelu. Dlaczego jednak Jan Chrzciciel czyni się niewolnikiem Jezusa? Więcej, dlaczego poczytuje to sobie za zaszczyt? Z pomocą w rozwikłaniu zagadki przychodzi św. Paweł. Apostoł Narodów, opisując dokonane przez Chrystusa dzieło odkupienia, często sięga w swych listach po terminologię związaną z niewolnictwem. Wskazując na sytuację ludzkości przed odkupieniem, porównuje ją do stanu niewolnictwa: człowiek stał się niewolnikiem grzechu i nie jest w stanie o własnych siłach wydobyć się z tego stanu. Grzech rozciągnął swoje panowanie nad każdym z ludzi. Potrzeba więc wykupu niewolnika, potrzeba, by niewolnik zmienił swojego pana.
Na tym właśnie polega dzieło Jezusa, którego przyjście zapowiadał prorok odziany w wielbłądzią sierść: Jezus wykupił człowieka od jego pana – grzechu, płacąc za to najwyższą cenę. Każdy z nas jest wyzwoleńcem. A tylko od nas zależy, czy zechcemy w Jezusie uznać swojego nowego Pana.
Ostrzeżenie z Watykanu
Odziany w wielbłądzią sierść prorok znad Jordanu grzmiał: „Ja was chrzczę wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem” (Łk 3,16). Ogień ma dwie cechy: światło i żar. Również ogień Ducha Świętego ma dwie cechy: światło prawdy i żar gorliwej miłości. Jezus nazywa przecież Ducha Świętego Duchem prawdy, a Paweł, apostoł z Tarsu, dowodzi, że przez Niego miłość Boża rozlana jest w naszych sercach. By płonął ogień, musi być jedno i drugie – żar i światło. Jedno nie może istnieć bez drugiego.
Zgadzamy się, że chrześcijaństwo odkryło prawdę w Chrystusie, ale czasem brak nam gorliwości i miłości. Mamy światło, ale brak nam żaru. Wokół jednak wielu jest takich, którzy mają żar: gorliwie głoszą swoje poglądy, ale brakuje im prawdy. Ani jedna, ani druga postawa nikogo nie zapali. Nie będzie z tego ognia.
Benedykt XVI w swoim umyśle geniusza dokonywał znakomitych syntez nauczania biblijnego i treści z pism Ojców Kościoła. O Duchu Świętym mówił wielokrotnie. Nazywał Go Tajemnicą i niewysłowionym Darem. Mówił, że jest Mocą, przez którą Chrystus wciąż pozostaje obecny w historii świata, i Budowniczym Kościoła na ziemi. Jest siłą jednoczącą chrześcijan i Dawcą nadprzyrodzonych darów. Mnie jednak najbardziej o drżenie przyprawiło ostrzeżenie, które pewnej środy wybrzmiało na placu Świętego Piotra. Papież Benedykt zawołał: „Duch Święty jest ogniem! Kto nie chce się poparzyć, nie powinien się do Niego zbliżać!”.
Miłością ogarnięci
Surowy ubiór i sposób życia ostatniego ze starotestamentowych proroków świadczy o radykalizmie wezwania, jakie kierował do ludzi. Wyzbycie się wszystkiego, co wydaje się luksusem i skłania do wygodnictwa jest ogołoceniem, które otwiera na działanie Boga. Prosty znak – chrzest przyjmowany w Jordanie – stawał się znakiem nawrócenia. Zanurzeniu w wodach Jordanu towarzyszyło wyznanie grzechów. Gest ten miał stać się zapowiedzią innego chrztu – zanurzenia w oceanach Bożej miłości.
W 2012 roku oficjalny organ o nazwie Międzynarodowe Służby Katolickiej Odnowy Charyzmatycznej, działający przy Stolicy Apostolskiej, wydał dokument zatytułowany Chrzest w Duchu Świętym. Czytamy w nim, że chrzest w Duchu Świętym to „przemieniające życie doświadczenie miłości Boga Ojca wlanej w serce przez Ducha Świętego i otrzymanej poprzez poddanie się panowaniu Jezusa Chrystusa. Ożywia on sakrament chrztu i bierzmowania, pogłębia komunię z Bogiem i współwierzącymi chrześcijanami, roznieca ewangeliczny zapał i wyposaża człowieka w charyzmaty do służby i misji”.
„On chrzcić was będzie Duchem Świętym” (Łk 3,16) – mówił Jan o Jezusie. Jak z cytowanego dokumentu wynika, chrzest Janowy ma podwójną symbolikę. Zapowiada chrzest sakramentalny, ale także chrzest w Duchu, czyli doświadczenie miłości Boga, która przemienia ludzkie życie. Ten pierwszy najczęściej przyjmujemy jako niczego nieświadome niemowlęta. Jednak tylko od nas zależy, na ile świadomie pozwolimy Bogu ogarnąć się Jego miłością i kierować nią w naszych decyzjach.
W papieskich progach
Lubi chodzić w sandałach nakładanych na bose nogi. Jego szeroki uśmiech ukazujący białe zęby przebłyskujące zza krótko przyciętej brody zna chyba każdy Włoch. Przez piętnaście lat prowadził we włoskiej telewizji RAI UNO program „Słowo na niedzielę”, w którym objaśniał treść czytań mszalnych. Był kaznodzieją Domu Papieskiego. I choć wcale tego po nim nie widać, ponoć przeżywa tremę przed każdą homilią, której ma słuchać papież. Dodajmy: już trzeci z rzędu. Jak sam mówi, całkowita odmiana jego życia nastąpiła wtedy, gdy spełniła się w jego drodze wiary zapowiedź Jana Chrzciciela o Jezusie: „On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem” (Łk 3,16).
Ojciec Raniero Cantalamessa urodził się latem 1934 roku w miejscowości Colli del Tronto w prowincji Marche. Gdy miał zaledwie dwanaście lat, niedługo po zakończeniu drugiej wojny światowej, odczuł powołanie do stanu zakonnego. W wieku dwudziestu czterech lat przyjął święcenia kapłańskie jako franciszkanin kapucyn. Uwielbiał się uczyć. Jego fascynacje naukowe zwieńczył dwoma doktoratami. Pierwszy, ten z teologii, zdobył we Fryburgu w Szwajcarii, drugi w Mediolanie, z literatury klasycznej. Pomimo tego, że „zawodowo” zajmował się Biblią i doktoryzował się z teologii, twierdzi, że dopiero po przyjęciu chrztu w Duchu Świętym słowo Boże stało się dla niego naprawdę żywe. Komisja Doktrynalna Katolickiej Odnowy Charyzmatycznej w dokumencie Chrzest w Duchu Świętym wydanym w 2012 roku mówi się o tym, że jest on „przemieniającym życie doświadczeniem miłości Boga Ojca wlanej w serce przez Ducha Świętego i otrzymanej poprzez poddanie się panowaniu Jezusa Chrystusa”.
Ojciec Raniero poprosił swoich przyjaciół o modlitwę, by mógł doświadczyć tego przeżycia. Od tamtej chwili swoje życie dzieli na dwie części: przed dniem, w którym przyjął chrzest w Duchu Świętym i po tym dniu.
Ewangelista w lekarskim kitlu
Pochodzący z Antiochii Syryjskiej nad Orontesem Łukasz, wierny towarzysz i współpracownik św. Pawła, to postać, która intrygowała chrześcijan od wieków. To jedyny z autorów ksiąg Nowego Testamentu, który nie był Żydem z pochodzenia. Użył w swej Ewangelii medycznego terminu „puchlina wodna”, więc między innymi dlatego uznano, że był lekarzem. Jest także patronem malarzy, choć pewnie nigdy nie miał pędzla w ręce. Dlaczego? Bo „najpiękniej namalował w swojej Ewangelii portret Matki Bożej”. A ponieważ w jego opisie narodzin Jezusa pojawia się wiele szczegółów historycznych, jego patronatem cieszą się również badacze dziejów i notariusze.
Nazywa się Łukasza ewangelistą kobiet, bo stosunkowo dużo postaci kobiecych pojawia się na kartach jego dzieła. Jest ewangelistą miłosierdzia, bo tylko u niego znajdziemy przypowieść o miłosiernym Samarytaninie i ojcu przygarniającym marnotrawnego syna. Jest doskonałym znawcą literatury greckiej, bo w kompozycji Ewangelii wykorzystał znany już od czasów Homera grecki motyw wędrówki cyklicznej. Narracja kończy się dokładnie tam, gdzie się zaczyna: w świątyni jerozolimskiej.
O bogatej osobowości ewangelisty znad Orontesu można by mówić wiele, nadając mu różne tytuły i przydomki. Spośród możliwych wydobądźmy jeden. Łukasz z powodzeniem może być nazwany ewangelistą modlitwy. Spośród wszystkich biblijnych opisów chrztu Jezusa tylko on podkreśla, że chrzest dokonał się w klimacie modlitwy: „Kiedy cały lud przystępował do chrztu, Jezus także przyjął chrzest. A gdy się modlił, otworzyło się niebo i Duch Święty zstąpił na Niego” (Łk 3,21-22). I spostrzeżenie, że Duch Święty zstępuje w klimacie modlitwy, nie jest przypadkowe. To samo wydarzyło się w wieczerniku po zmartwychwstaniu Jezusa. Uczniowie trwali jednomyślnie na modlitwie tak długo, aż Duch Święty zstąpił. Nie trzeba chyba dodawać, że to samo może wydarzyć się w życiu każdego z nas. W klimacie modlitwy.
Kanonizacja nad Jordanem
Przez wieki, gdy umierał ktoś, kto prawdziwie kochał Boga i ludzi, nauczyliśmy się mówić: umarł w opinii świętości. O Matce Teresie z Kalkuty mówiono: święta. O papieżu Janie Pawle II świat wołał jednym głosem: Santo subito! O Jerzym Popiełuszce ludzie, którzy go znali na co dzień mówili: siła, którą miał, odwaga, były spoza niego. Jednak postępowanie w sprawach beatyfikacji i kanonizacji, czyli proces prowadzący do ogłoszenia kogoś najpierw błogosławionym, a potem świętym, jest bardzo skomplikowany.
Współcześnie w Kościele określa je konstytucja apostolska „Divinus Perfectionis Magister” z 25 stycznia 1983 r. Proces beatyfikacyjny może się rozpocząć najwcześniej pięć lat po śmierci kandydata (tylko decyzją papieża okres ten może ulec skróceniu – tak było w przypadku procesu Matki Teresy z Kalkuty i Jana Pawła II). Proces jest prowadzony przez Trybunał Beatyfikacyjny. Na jego czele stoi postulator, którego zadaniem jest udowodnienie m. in. heroiczności cnót kandydata. Dokumentacja zbierana jest na szczeblu lokalnym, w diecezji do której należał kandydat. Następnie wniosek o beatyfikację przekazany jest Stolicy Apostolskiej, gdzie rozpatruje go specjalna komisja. Kluczowymi momentami procesu jest stwierdzenie heroiczności cnót Sługi Bożego oraz kanoniczne stwierdzenie, że za jego wstawiennictwem dokonał się co najmniej jeden cud.
Gdy Jezus przyjął chrzest, otworzyło się niebo i zstąpił na Niego Duch Święty. A potem czystą przestrzeń nad jeziorem wypełnił głos Ojca. W czasie mszy beatyfikacyjnej, lub kanonizacyjnej nie słychać głosu Boga Ojca. W sposób fizyczny nie otwiera się niebieskie sklepienie nieba. Jednak możemy być pewni, że właśnie wtedy, gdy Kościół ustami kardynała, lub samego papieża ogłasza heroiczność cnót kandydata na ołtarze niebo otwiera się dla niego, a Bóg patrząc z miłością na swoje dziecko, mówi: „…W tobie mam upodobanie” (Łk 3,22)
Polub stronę na Facebook