Niedziela Wielkanocna roku C

MSZA PORANNA

Biegnę, bo kocham

„Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku, ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, co podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także Jair, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Patrząc na zagubionego wśród swoich bied człowieka, Bóg partycypuje sobie w miłości bezsilnej. (…) Miłość jest więzią uczestnictwa. ‘Miłuję cię’ oznacza, że mam udział w tym, co twoje; ‘Miłujesz mnie’ oznacza, że masz udział w tym, co moje. Uczestnictwo, to coś więcej niż poznanie źródłowe” – tak pisał ks. Józef Tischner dwa miesiące przed śmiercią w swoim ostatnim tekście przygotowywanym z okazji kanonizacji siostry Faustyny.

Gdyby Chrystusa ukrzyżowali dzisiaj, a wcześniej, gdybyśmy my mieli możliwość łamać z Nim chleb, słuchać Jego nauk i dzień po dniu patrzeć, jak żyje, co robi, jak kocha i jak wybacza, w jaki sposób rozwiązuje problemy, ile wysiłku kosztuje Go siedzenie w upale przez wiele godzin, wędrówka od miasta do miasta. Gdybyśmy usłyszeli na własne uszy obietnicę o zmartwychwstaniu, czy mielibyśmy dość siły, aby w nią uwierzyć? Bóg chce od nas wiary wielkiej, ale jest też w pełni świadomy naszej miłości bezsilnej, pokonanej przez wydarzenia. Miłość do Niego daje nam udział w tym, co jest Jego – a więc w radości tworzenia, dramacie i bólu umierania, smutku tymczasowej rozłąki jaką jest śmierć, wreszcie w pełni chwały Zmartwychwstania.

„Pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno” (J 20,1) Maria Magdalena pobiegła do grobu. Mocowała się ze swoją bezsilna miłością po Jego śmierci i wyruszyła natychmiast, gdy tylko zbliżał się czas wypełnienia obietnicy. Pokochała Go i była w niej więź uczestnictwa we wszystkim, kim był Jezus. Uczestniczyła w Jego życiu, „a uczestnictwo, to coś więcej, niż poznanie źródłowe”.

Bieg po wiarę

Analiza zwyczajów pogrzebowych w Palestynie I wieku wykazuje, że szaty używane przy pochówku, całun i chusty, zwłaszcza ta, którą owijano głowę zmarłego, miały określone przeznaczenie. Po dokonaniu namaszczenia ciał zmarłych, owijano je całunem, na twarzy kładziono chustę nazywaną sudarion, a ręce i nogi przewiązywano opaskami. Proces przygotowania ciała do pogrzebu wyglądał następująco: na długim całunie kładziono wzdłuż ciało zmarłego, a następnie drugą częścią całunu przykrywano korpus, po czym owijano go w poprzek opaskami. Osobną chustę przygotowywano na głowę zmarłego. Owinięcie głowy, oprócz tego, że zapobiegało opadaniu szczęki, miało znaczenie symboliczne: oznaczało, że zmarły definitywnie odszedł ze świata żyjących. Nie dziwi więc widok, który zastał Piotr w Jezusowym grobie. Gdy wszedł do wnętrza grobu, „ujrzał leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwiniętą na jednym miejscu” (J 20, 6b-7).

Oddzielenie całunu od chusty oznacza, że śmierć Jezusa, choć absolutnie realne, nie była stanem definitywnym. Owinięcie zmarłego całunem i chustami miało na celu ochronę ciała przed rychłym ukazaniem się skutków procesu rozkładu. A czyż Bóg, który wypędził z raju martwych duchowo, bo łamiących Boże prawo pierwszych rodziców, nie ochronił ich nowymi szatami? Autor pierwszej księgi Biblii zanotował: „Pan Bóg sporządził dla mężczyzny i dla jego żony odzienie ze skór i przyodział ich”. Okrycie to również miało pełnić funkcję ochronną. Teksty biblijne mówiące o nagości dowodzą, że nie ma ona wiele wspólnego z płciowością, lecz wyraża stan bezbronności człowieka. Dar ogrodu Eden, pierwotny i utracony dar Boga dla człowieka, zostaje zastąpiony innym darem – okryciami ze skór, które symbolizują ochronę ze strony Wielkiego Ogrodnika. Fakt, że szaty pogrzebowe Jezusa zostały porzucone oznacza, że ochrona ciała nie jest już potrzebna. Zmarły nie pozostaje w stanie śmierci, lecz wrócił do życia. W raju pierwszy Adam utracił życie nieśmiertelne i dlatego Bóg okrył jego nagość, nie pozostawiając go całkowicie bezbronnym. Nowy Adam, Chrystus, powraca do życia, porzuca więc szaty pogrzebowe, które nie są już potrzebne, gdyż nie ma w nich ciała, które miałyby chronić.

Jan, który wyprzedził Piotra w biegu do grobu, zrozumiał tę prawdę, „ujrzał i uwierzył”. Może i nam trzeba wziąć udział w wyścigach po wiarę?

W świecie symboli

Jan apostoł – najmłodszy spośród uczniów Jezusa – miał dużo czasu na głęboką teologiczną i egzystencjalną refleksję nad życiem i słowami Jezusa. Umiłowany uczeń Pana po zmartwychwstaniu wraz z innymi głosił dobrą nowinę w Jerozolimie. Prawdopodobnie po wybuchu powstania Żydów przeciw Rzymianom w 66 roku po Chrystusie poprzez Samarię udał się z innymi chrześcijanami do Pelli, miasta w dzisiejszej Jordanii. Pella – według historyka Kościoła Euzebiusza z Cezarei – dała wyznawcom Chrystusa schronienie przed zawieruchą wojenną. Po pewnym czasie Jan wyruszył stamtąd do Efezu, potem więziony był na oblanej atłasowym morzem wyspie Patmos, a pod koniec życia – jak mówi tradycja – powrócić miał do Azji Mniejszej.

Jego Ewangelia powstała ponad sześćdziesiąt lat po zmartwychwstaniu Chrystusa. To wystarczająco długi czas na głęboką refleksję nad chrześcijańskim orędziem. I właśnie dlatego Ewangelia ta przesycona jest symboliką.

„A pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się do grobu i zobaczyła kamień odsunięty od grobu” (J 20,1) – zauważa ewangelista. To nie przypadek, że podkreśla motyw mroku. Bo mrok i ciemność to symbole w Ewangelii Janowej. Jezus tłumaczył niegdyś Nikodemowi, że ludzie bardziej umiłowali ciemność, bo złe były ich uczynki. Ciemność to symbol grzechu. Ale nie tylko. To także symbol poszukiwania Jezusa. Właśnie dlatego pod osłoną nocy Maria Magdalena wybiega do grobu Jezusa. Szuka swego Pana. Odnajduje Go w blasku dnia jako Zmartwychwstałego. Bo ciemność, jaką jest grzech, można pokonać tylko w jeden sposób: co sił biec do Jezusa – Światłości świata.

Boskie w ludzkim

W przekonaniach Izraelitów jedynie Bóg mógł odpuszczać grzechy. Tymczasem Jezus przebaczył winy paralitykowi, jeszcze zanim go uzdrowił. Żydowscy egzorcyści przywoływali mocy Bożej nad opętanymi. Tymczasem Jezus po prostu nakazywał demonom odejść. Psalmista dowodził, że jedynie Bóg przenika ludzkie myśli. Tymczasem Jezus wyrzucał uczonym w Piśmie złe myśli, które nurtowały ich serca. Natchniony autor wyjaśniał, że choć trawa usycha i kwiaty więdną, to jednak słowo Boga trwa na wieki. Tymczasem Jezus mówił, że to Jego słowa nie przeminą. Prawo ukazuje Boga jako Tego, który ustanowił szabat. Jezus nazywa siebie Panem szabatu. Czytając Biblię, gdy Żyd trafiał na imię Boga, zamieniał je na Adonaj – Pan. Jezusowi nie przeszkadzało, gdy zwracano się do Niego: Panie. Bóg wyjawił swoje imię Mojżeszowi: Jestem, który jestem. Tymczasem Jezus wielokrotnie mówił o sobie: Ja jestem. I wyjaśniał, że jest „jedno” z Ojcem. Życie Jezusa wypełnione było znakami Jego bóstwa. Przymioty i atrybuty, które w judaizmie widziano w samym Bogu, Jezus przypisywał sobie.

Aż do Wielkiego Piątku. Potem wszystko się skończyło. Nad światem zaległa absolutna cisza. Ten, który przejawiał boskie cechy, został złożony w grobie. Apostołowie się rozproszyli. Rozczarowani, zawiedzeni i przestraszeni groźbą prześladowań…

Rozczarowanie, zawód i przestrach nie trwały jednak długo. W niedzielny poranek odmieniło się wszystko! W Zmartwychwstałym Panu Jego uczniowie dostrzegli nie tylko oznaki bóstwa, ale – samego Boga! Nie jest prawdą, że świadomość, iż Jezus jest Bogiem, narastała w Kościele przez dziesięciolecia. Apostołowie byli tego pewni już w poranek zmartwychwstania. Wszystkie znaki bóstwa obecne w życiu Jezusa historycznego znalazły swe potwierdzenie przez fakt Jego powstania z martwych. Uczniowie nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Właśnie dlatego żaden z nich nie zawahał się oddać życia za Tego, który powstał z grobu „pierwszego dnia po szabacie” (J 20,1).

Anastasis – Kaplica Zmartwychwstania w Bazylice Bożego Grobu, Jerozolima (fot. M. Rosik)

Uwierz, abyś zrozumiał

Zmarły w 2010 roku we Wiedniu profesor Jakub Kremer mawiał, że wcale nie zdziwiłby się, gdyby archeolodzy odkryli dziś grób Jezusa i zidentyfikowali Jego ciało. W końcu Jezus zmartwychwstał w ciele uwielbionym, więc Jego doczesne szczątki z powodzeniem mogły pozostać w grobie – dodawał austriacki badacz.

W niektórych amerykańskich seminariach duchownych bezpośrednio po Soborze Watykańskim II nauczano, że Jezus zmartwychwstał, ale tylko w umysłach Jego uczniów. Choć umarł fizycznie, wciąż był żywy w ich pamięci i tak narodził się chrześcijański kult. Z takimi poglądami spotkał się jezuita James Martin, autor opublikowanego w ubiegłym roku bestselleru zatytułowanego „Jezus”.

Niekiedy bardzo trudno jest przyjąć prawdę o zmartwychwstaniu. Ludzki umysł buduje karkołomne hipotezy, by nie urazić tych, których podejście do religii jest nader intelektualne. Tymczasem klucz może być tylko jeden: wiara. To ona prowadzi do zrozumienia. Jak w przypadku Jana, „który przybył pierwszy do grobu. Ujrzał i uwierzył. Do tej pory bowiem nie rozumieli jeszcze Pisma, które mówi, że On ma powstać z martwych” (J 20,8-9).

Miłosny poemat nad grobem Jezusa

Bibliści o romantycznym usposobieniu chętnie utożsamiają Marię Magdalenę przy grobie Jezusa z Oblubienicą, bohaterką Pieśni nad pieśniami. Dlaczego? „Pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się do grobu i zobaczyła kamień odsunięty” (J 20,1).

Uczennica rodem z Magdali szuka Jezusa. Z powodzeniem w jej usta można by włożyć wyznanie Szunemitki: „Nocą szukałam umiłowanego mej duszy, szukałam go, lecz nie znalazłam. Wstanę, po mieście chodzić będę, wśród ulic i placów, szukać będę ukochanego mej duszy. Szukałam go, lecz nie znalazłam. Spotkali mnie strażnicy, którzy obchodzą miasto. «Czyście widzieli miłego duszy mej?» Zaledwie ich minęłam, znalazłam umiłowanego mej duszy, pochwyciłam go i nie puszczę”. Maria Magdalena szuka Jezusa o świcie, podobnie jak Oblubienica z miłosnego poematu. Początkowo Go nie znajduje, zupełnie tak samo, jak Oblubienica. Maria dostrzega dwóch aniołów, Oblubienica – strażników. W obydwu przypadkach pojawia się krótki dialog pomiędzy kobietą i spotkanymi postaciami. Po chwili obie bohaterki biblijnych opowieści odnajdują Umiłowanego. Idąc dalej tym szlakiem, Ojcowie Kościoła rozbudowali alegorię: ogród, w którym znajdował się grób Chrystusa, to Kościół, Jezus to boski ogrodnik, który przewodzi Kościołowi, a Maria Magdalena oznacza tych, którzy do wspólnoty Kościoła należą.

Bibliści o romantycznym usposobieniu chętnie utożsamiają Marię Magdalenę przy grobie Jezusa z Oblubienicą, bohaterką Pieśni nad pieśniami. Warto zadać pytanie, na które odpowiedź nie zawsze utrzymana jest w romantycznych tonach: czy utożsamiam się z poszukującą Jezusa Marią Magdaleną?

MSZA W CIĄGU DNIA

Bóg zaproszony

Kiedy w wieku 22 lat Bernard postanowił zostać mnichem, jego śladami podążyło czterech rodzonych braci i dwudziestu pięciu przyjaciół. Opowiadano legendy o tym, że gdzie tylko się pojawił, tam kobiety wpadały w przerażenie, że zabraknie dla nich mężów, a matki ukrywały synów, aby nie słuchali jego płomiennych kazań, które wielu pociągało do życia zakonnego. Św. Bernard z Clairvaux – średniowieczny zakonnik, mistyk, teolog i kaznodzieja pochodził z rycerskiego rodu z Fontaines pod Dijon. Już trzy lata po wstąpieniu do benedyktynów Bernard został założycielem i opatem klasztoru w Clairvaux. To przede wszystkim jego charyzmie cystersi zawdzięczają niezwykły rozwój w pierwszej połowie XII w. W chwili, gdy Bernard został cystersem, istniał tylko jeden macierzysty klasztor w Citeaux. Kiedy 41 lat później umierał, w całej Europie było już 350 cysterskich fundacji.

Św. Bernard był człowiekiem modlitwy. Drogę do Boga widział raczej w ascezie i kontemplacji niż w rozumowaniu. W jednym z kazań mówił tak: „Teraz wytrzymajcie moją głupotę. Chcę wam opowiedzieć o moim własnym doświadczeniu, tak jak obiecałem. Nie dlatego, by było w jakikolwiek sposób ważne. Ale ujawniam to tylko po to, by wam pomóc. (…) Przyznaję, że Słowo również przyszło do mnie – mówię jak głupiec – i przychodziło wiele razy. Ale chociaż przychodził On do mnie wiele razy, nie byłem świadom chwil Jego przyjścia. Dostrzegałem Jego obecność, pamiętałem potem, że był ze mną. Czasami miałem przeczucie, że przyjdzie, ale nigdy nie byłem świadom Jego przyjścia, lub odejścia. (…) Ale gdy Słowo mnie opuszczało, wszystkie władze duchowe stawały się słabe i omdlałe…”.

To samo zdarzyło się uczniom idącym do Emaus i zdarza się wielu ich następcom, przez kolejne wieki. Nie rozpoznali Go, choć na jedną zaledwie prośbę „wszedł więc, aby zostać z nimi” (Łk 24,29), a potem usiadł do stołu i połamał chleb. Chrystusa warto zapraszać, nawet wtedy, jeśli nie mamy pewności, że przyjdzie.

Tam, gdzie wschodzi Słońce

Niekiedy życie schodzi nam na marzeniach o tym, czego jeszcze nie mamy lub na opłakiwaniu tego, czego już nie mamy. Marzeniami sięgamy w przyszłość, opłakiwaniem wspominamy przeszłość. Tymczasem warto mieć oczy otwarte w chwili obecnej. Przeszłości już nie ma. Nigdy do nas nie wróci. Możemy wyciągnąć z niej mądre wnioski i złożyć z ufnością w ojcowskie dłonie Boga. Przyszłości jeszcze nie ma i nie wiemy, co nam przyniesie. Przyjdzie do nas dopiero wtedy, gdy stanie się teraźniejszością. Liczy się chwila obecna. Liczy się teraz. Teraz trzeba mieć oczy szeroko otwarte.

Czyż nie taka nauka płynie z Łukaszowej wzmianki o uczniach wędrujących do Emaus: „Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go”. Rozpoznali Go po zwykłym łamaniu chleba. Zamiarem ewangelisty wydaje się podkreślenie faktu, że słońce, które wzeszło w poranek zmartwychwstania, nigdy nie zachodzi. Zgasła nadzieja w sercach uczniów, jednak na ich drodze pojawia się Ktoś, kto wyjaśnia im znaczenie pism świętych i prostym gestem dzieli chleb. W tym momencie dostrzegają, że cały świat jest wypełniony tą spokojną Obecnością, która przywraca nadzieję. Pytają: „Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?” (Łk 24,32). Zachodzące na niebie słońce zabłysło na nowo – tym razem w sercach wędrowców, którzy zrozumieli znaczenie dawnych natchnionych pism. Rozmowa z Jezusem sprawia, że zachodzące słońce przynosi światło Jego towarzyszom.

Konsekwencja tego odkrycia ujawnia się natychmiast: uczniowie wracają do Jerozolimy, gdzie rozpoczęli swą wędrówkę, by odnaleźć grupę pozostałych. Wspólnota, która miała zostać rozwiązana, scala się na nowo. Przy śmierci Jezusa Jego uczniowie rozpierzchli się. Po pogrzebie pokusa, by powrócić do dawnego życia, pozostawiając za sobą trzyletnią „przygodę” z Mistrzem, z pewnością była silna. Być może to właśnie czynili wędrowcy do Emaus. Odkrycie zmartwychwstania staje się momentem na nowo wiążącym wspólnotę, nad którą rozbłysnął Chrystus – „z wysoka Wschodzące Słońce” (Łk 1,79).

Kamień namaszczenia w Bazylice Grobu Pańskiego

Zwierzenia kapelana

Ojciec Piotr co rano przemierza długie szpitalne korytarze, by udzielić Komunii Świętej wszystkim, którzy pragną przyjąć Jezusa w Najświętszym Sakramencie. W praktyce wygląda to tak, że na niewielkim stoliku rozkłada bursę, odmawia z chorymi Modlitwę Pańską, a następnie podchodzi z konsekrowaną Hostią do poszczególnych chorych. Gdy wchodzi do sali i pyta, czy ktoś chciałby przyjąć Komunię Świętą, słyszy niekiedy zaskakujące odpowiedzi. „Już słuchaliśmy Mszy świętej, bo ta pani spod okna jest głucha i puszcza radio na cały głos” – usłyszał pewnego razu. Innym razem odpowiedź zaskoczyła go jeszcze bardziej: „Przepraszam, ale nie jestem obrzezany”. Zdarza się również, że pacjent w ogóle nie jest zorientowany, o co kapłan pyta: „Zamawiałem płatki owsiane”.

Uczniowie Jezusa zmierzający do Emaus rozpoznali Jego tożsamość dopiero po wielu godzinach rozmowy. „Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy oczy im się otworzyły” (Łk 24,30–31). Rozpoznali Go dopiero podczas Komunii Świętej.

Kiedy kapłan ukazuje nam konsekrowaną Hostię, wypowiadając słowa „Ciało Chrystusa”, naszą odpowiedź wyrażamy uroczystym potwierdzeniem amen. Jest to wyraz naszej wiary w rzeczywistą obecność Chrystusa w Chlebie, który przyjmujemy. Jest to moment intymnej więzi z Chrystusem, którego przyjęliśmy. W tej chwili skupienia chodzi o to, by zespolenie z Bogiem, które właśnie się dokonało, głęboko zapadło w nasze serce, by Chrystus zaczął przemieniać nasz sposób myślenia, reagowania, widzenia świata. Chodzi o to, by pozwolić, aby Chrystus uczył nas patrzeć na siebie, świat i ludzi Jego oczyma.

Jako na ziemi, tak i w niebie

Książę kijowski z Ukrainy Włodzimierz I Wielki po przyjęciu chrztu miał wysłać swoich emisariuszy do Konstantynopola. Gdy przybyli do stolicy Bizancjum, zaproszono ich do uczestnictwa w liturgii sprawowanej w katedrze Mądrości Bożej (Hagia Sofia). Była to najbardziej okazała świątynia Wschodu. Przybysze z Kijowa byli zauroczeni tym, co przeżyli. Uderzyło ich bogactwo liturgii, zachwycił niebiański śpiew i w uniesienie wprawił zapach kadzidła. A przede wszystkim ikony. Wszystko to sprawiło, że wysłali do księcia pismo następującej treści: „Nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy w niebie, czy na ziemi. Nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy takiego piękna. Nie potrafimy opisać tego słowami, ale wiemy jedno: tam, pomiędzy ludźmi, mieszka Bóg”.

Gdy Jezus był kuszony na pustyni i potrzebował ziemskiego pokarmu, odrzucił pokusę zamiany kamieni w chleb, bo przecież nie samym chlebem żyje człowiek. Po zmartwychwstaniu, gdy mógłby spokojnie żyć tylko słowem, które pochodzi z ust Bożych – kilkukrotnie spożywał posiłki z apostołami. Pewnego razu w wieczerniku posilił się rybą. Innym razem nad wodami jeziora rozpalił ognisko, smażył rybę i przygotował chleb. W końcu wędrując do Emaus „wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał” towarzyszom podróży (Łk 24,30). Dlaczego? Odpowiedź kryje się w tym ostatnim wydarzeniu: w Eucharystii.

Kleofas i drugi uczeń rozpoznali Jezusa po łamaniu chleba. Wysłannicy księcia Włodzimierza poczuli się na Eucharystii jak w niebie. A to dlatego, że Msza święta daje nam przedsmak uczty niebiańskiej.

„Głos na pustyni” na żywo w każdą niedzielę o 6.50 w Radio „Wrocław”.

Polub stronę na Facebook