fot. M. Rosik
Piotra zmagania ze strachem
Współczesna egzegeza w duchu psychologii głębi akcentuje moment strachu w tradycji Piotrowej. Wydaje się, że pierwszy spośród apostołów rzeczywiście często borykał się z problemem strachu. Ewangeliści uwyraźniają ten fakt kilkukrotnie. Symptomatyczne jest tu opowiadanie o Piotrze kroczącym po wodzie. Strach spowodował, że zaczął tonąć. Gdy pod Cezareą Filipową Jezus oznajmił uczniom, że w Jerozolimie czekają Go prześladowania, Piotr miał wyraźną świadomość, że uczniom przyjdzie podzielić los Mistrza. Jeśli Jezus będzie prześladowany, to samo czeka i całe grono Dwunastu. Właśnie lęk przed prześladowaniami był motywem, dla którego Piotr starał się wpłynąć na Jezusa, odwodząc Go od realizacji Bożych zamierzeń. Niektórzy egzegeci dopatrują się motywu lęku także w Piotrowym pytaniu skierowanym do Jezusa: „Panie, ile razy mam przebaczać, jeśli mój brat zgrzeszy przeciw mnie? Czy aż siedem razy?” (Mt 18,21). Lęk miałby tu być wynikiem pewnej obawy wynikającej z nieumiejętności życia w pełnej harmonii ze wszystkimi. Najwyraźniej lęk Piotra przejawia się oczywiście w trzykrotnie powtórzonej scenie wyparcia się znajomości z Jezusem.
Co więcej, nawet po zmartwychwstaniu Piotr nadal szargany jest strachem. To przecież pod jego przewodem apostołowie zaryglowali drzwi wieczernika: „Wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia, tam gdzie przebywali uczniowie, gdy drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: «Pokój wam!»”(J 20,19). Owszem, w dniu Pięćdziesiątnicy Piotr odważnie przemówił do tłumu, a później wiele razy dał przykład swego męstwa. Ze strachem jednak zmagał się wciąż. Czyż Paweł nie musiał wyrzucać mu, że wplątał się w udawanie co do zachowania zwyczajów żydowskich? I tak było niemal do końca papieskiego życia Piotra. To obecność Jezusa pozwala uporać się ze strachem. Pozwala nauczyć się żyć pomimo strachu. Bo strach nie zniknął na zawsze. Gdyby tak było, sienkiewiczowski Piotr nie musiałby nigdy zadawać Jezusowi pytania „Quo vadis?”. Nie uciekałby z Rzymu. Nawet w fikcji literackiej.
A o tym, że znalazł lekarstwo na swój strach, świadczy jego męczeńska śmierć, płynąca z miłości do Chrystusa. Bo przecież „w miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Każdy, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości” (1J 4,18).
Uciekając z Rzymu
Był rybakiem, człowiekiem ciężkiej pracy. Niejednokrotnie pewnie zasiadał nad błękitną taflą Jeziora Galilejskiego, by wziąć w swe dłonie sieci potrzebujące naprawy. Setki razy wypływał na jezioro i często wracał z pustymi rękoma. Pracował ciężko. Pewnego razu właśnie po nieudanym połowie doszło do spotkania, które przemieniło wszystko. Na brzegu jeziora pojawił się wędrowny nauczyciel z Nazaretu. Jedno „pójdź za Mną” zmieniło całe życie przyszłego apostoła. Odmieniło jego sposób widzenia świata, Boga, ludzi.
Podczas wędrówki po wodach jeziora lęk w sercu Piotra spowodował, że zaczął tonąć. Ratunku szukać musiał u Jezusa. Gdy w Cezarei Filipowej Jezus zaczyna zapowiadać cel swej wędrówki ku Jerozolimie, swą mękę, śmierć i zmartwychwstanie, Piotr „bierze Go na bok”, by przeszkodzić takiemu biegowi wydarzeń. To lęk przed prześladowaniami był motywem, dla którego Piotr starał się wpłynąć na Jezusa, odwodząc Go od realizacji Bożych zamierzeń. Innym razem Piotr pyta: „Panie, ile razy mam przebaczać?”. Lęk miałby tu być wynikiem pewnej obawy wynikającej z nieumiejętności życia w pełnej harmonii ze wszystkimi. Ostatecznie w noc pojmania Chrystusa Piotr po trzykroć zapiera się Mistrza. Boi się. I nawet teraz, po zmartwychwstaniu, pod wodzą lękliwego papieża apostołowie zamykają drzwi wieczernika. Jezus jednak wkracza bezpośrednio w strach Piotra: „Wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia, tam gdzie przebywali uczniowie, gdy drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł: Pokój wam!” (J 20,19).
To obecność Jezusa pozwala uporać się ze strachem. Pozwala nauczyć się żyć pomimo strachu. Bo strach nie zniknął na zawsze. Gdyby tak było, sienkiewiczowski Piotr nie musiałby nigdy zadawać Jezusowi pytania „Quo vadis?”. Nie uciekałby z Rzymu. Nawet w fikcji literackiej.
Ład w zamieszaniu
Diani Children’s Village to niewielka wioska położona kilkadziesiąt kilometrów od Mombasy. Nazwę swą bierze od ośrodka dla osieroconych dzieci, który założony został przez pewnych małżonków. On jest Kenijczykiem, ona Belgijką. Gdy trafiłem do Diani, ponad trzydzieścioro dziewcząt i chłopców znalazło tu swój dom. W niedzielne przedpołudnia ochoczo maszerowali do zboru. Tamtej niedzieli miałem okazję zabrać się z nimi. W przestrzennym pomieszczeniu z otwartymi na wskroś oknami delikatnie pobrzękiwała muzyka. Po chwili pastor zaczął homilię. Mówił o czasach ostatecznych. Dynamicznie kiwając się przed pulpitem wołał: „Nic nie spowoduje większego bałaganu na cmentarzach niż zmartwychwstanie!”
Doprawdy? – zastanawiam się. Rzeczywiście po śmierci Chrystusa uczniowie byli skonfundowani, zmieszani. Najpierw pogrążeni w rozpaczy, później zdziwieni pustym grobem, nie wiedzieli, co myśleć. Na szczęście sam Jezus przyszedł im z pomocą. „Stanął pośrodku i rzekł do nich: Pokój wam!” (J 20,19). Wtedy Go rozpoznali. I nastąpiła eksplozja szczęścia. Zniknęło całe zamieszanie i wszystko stało się jasne. Wszystko wróciło do idealnego porządku. Do absolutnej harmonii. Jak w raju.
Nie wiem, jak będzie przy powszechnym zmartwychwstaniu umarłych. Może przez chwilę zapanuje boski nieporządek. Wiem jednak, że Chrystus zmartwychwstał właśnie po to, aby w nieuporządkowanym z powodu grzechu świecie na nowo wprowadzić boski ład. A co ważniejsze – wprowadzić ład do mojej duszy.
Obrońca piękna
Urodzona w Tespiach, a mieszkająca w Atenach Fryne była ponoć niezwykłą pięknością. Niczym gejsza zajmowała bogatych Greków wyszukanymi tańcami, czarowała słowami oraz zadziwiała znajomością sztuki. Ta ostatnia cecha skłoniła ją pewnego razu do użycia podstępu. Jako kochanka i główna modelka Praksytelesa poprosiła go, by podarował jej najpiękniejszą z jego rzeźb. Artysta nie chciał zdradzić, którą cenił najbardziej. Gdy więc hetera zabawiała go w najlepsze, fałszywie podesłany goniec przyniósł wiadomość, że płonie dom rzeźbiarza. Praksyteles zawołał: „Ratujcie rzeźbę Erosa!” I właśnie o nią poprosiła piękna Fryne, autorka podstępu.
Przez podobne pomysły ostatecznie napytała sobie większych kłopotów: oskarżono ją o bezbożność. Jej sądowy obrońca najpierw wygłosił płomienną mowę, która obiegła całą Grecję, a później na oczach sędziów zerwał szaty z ciała oskarżonej. Nikt nie mógł oprzeć się jej pięknu. Nikt nie odważył się jej potępić. Oto greckie umiłowanie piękna!
„Weźmijcie Ducha Świętego” (J 20,22) – zachęca Jezus apostołów. Wcześniej nazwał Go Parakletem, czyli Obrońcą. Choć grecki termin jest ten sam, Duch Święty broni zupełnie innego piękna niż obrońca Fryne. Broni nieskazitelności ludzkich dusz i czystości serc. Broni przed mętnymi wodami fałszywych nauk i rozmywaniem Jezusowych wskazań. Broni przed ciemnością grzechu i samym władcą ciemności. A jeśli ktoś świadomie nie chce dać się obronić i popełni grzech, wciąż ma jeszcze jedną szansę. Jezusowa zachęta, by uczniowie otworzyli się na Ducha Świętego kończy się bowiem konstatacją: „którym grzechy odpuścicie, są im odpuszczone”.
Kościół za zamkniętymi drzwiami
John Henry Newman to przede wszystkim świadek wiary. Wiary, która najpierw wdarła się w jego życie jak huragan i skłoniła do podjęcia próby odnowy Kościoła anglikańskiego, następnie do powrotu do Rzymu i wreszcie do twórczego zaangażowania się w życie Kościoła katolickiego w Anglii. Pomimo upływu ponad stu lat od jego śmierci, większość jego analiz nie straciła na aktualności. Pytania, które sobie stawiał i odpowiedzi, których po wielu poszukiwaniach intelektualnych i duchowych udzielał, wciąż rodzą się w sercach i umysłach kolejnych pokoleń wierzących.
W jednym ze swych dzieł wyjaśniał istotę żywego Kościoła. On, który opuścił Kościół anglikański, w taki sposób pisał o Kościele katolickim: „Specjalny powód do chwały Kościoła katolickiego polega na tym, że jego członkowie nie zależą jedynie od tego, co jest widzialne, nie są po prostu kamieniami budowli, ułożonymi jedne na drugich i połączonymi od zewnątrz, lecz są jedno, a każde narodziny są okazywaniem jednego i niewidzialnego duchowego początku lub mocy: są żywymi kamieniami, wewnętrznie połączonymi, niczym gałęzie drzewa, a nie jak części jednego stosu kamieni. Są członkami Ciała Chrystusa. Zatem naprawdę można powiedzieć, że od dnia Pięćdziesiątnicy do dzisiaj w Kościele jest tylko jeden Święty, Król nad królami, Pan panów, który jest we wszystkich wierzących, i dzięki temu oni są tym, kim są”. Chrystus, który po zmartwychwstaniu ukazywał się Apostołom, przygotowywał ich do rozstania z obcowaniem z Nim w ludzkiej, widzialnej postaci. Jednak od samego początku wiedział, że bez pomocy nie dadzą rady. Ich głoszenie nie będzie miało mocy, wiara załamie się jak krok Piotra na tafli jeziora. Dla tych, którzy dziś mówią: Bóg tak, ale Kościół nie, kardynał Newman mówi o różnicy między Kościołem przed przyjściem Ducha Chrystusa, a Kościołem po Jego przyjściu.
Drzwi mogą być zamknięte, ale jeśli choć tylko część naszego serca czeka, Chrystus wejdzie i „tchnie Ducha Świętego” (J 20, 22).
Duchowe ukształtowanie terenu
Kto wiosną odwiedził Ziemię Świętą, często jest urzeczony kontrastem pomiędzy Galileą na północy dzisiejszego Izraela a położoną bardziej na południe Judeą. Galilea tętni życiem. Jest zielona i pełna kwiatów. Jezioro Genezaret otaczają zielone łąki. Wystarczy jednak znaleźć się kilkadziesiąt kilometrów na południe, by krajobraz zmienił się diametralnie. Zamiast zieleni dominuje kolor żółty i szary. Na Pustyni Judzkiej niemal nie ma roślinności, a w Morzu Martwym, położonym w największej depresji na Ziemi, nie przeżyje żadne stworzenie.
Te dwa zbiorniki wodne, Genezaret i Morze Martwe, spina rzeka Jordan. Jej wody spływające z masywu Hermonu wpływają do jeziora, przynosząc mu życie. Wypływając na południe, po pewnym czasie docierają do najbardziej zasolonego zbiornika na świecie. Stamtąd nie ma odpływu. Morze Martwe przyjmuje wody, ale już ich nie oddaje.
„Weźmijcie Ducha Świętego!” (J 20,22) – wzywał Jezus apostołów zgromadzonych w wieczerniku. Duch Święty przychodzi ze swymi darami. Kto je przyjmuje i dzieli się nimi, ten dzieli się życiem. Staje się kwitnący niczym Galilea wiosną. Kto jednak przyjmuje dary Ducha Świętego i zatrzymuje je dla siebie, nie przekazuje ich dalej, po pewnym czasie traci je. W pewnym sensie pozostaje martwy i pogrąża się w duchowej depresji. Niczym Morze Martwe.
Poliglota z Bożej łaski
Jezusowa zachęta: „Weźmijcie Ducha Świętego!” (J 20,22) doczekała się dopełnienia pięćdziesiąt dni później. Apostołowie w wielu językach głosili dzieła Boże. Badając współczesne mówienie językami w grupach charyzmatycznych amerykańscy językoznawcy stwierdzili, że ze względu na formę i kształt modlitewnego języków, a także ze względu na różnorodność kombinacji dźwiękowych, rzadkość powtórzeń i temu podobne cechy, jest rzeczą zupełnie niemożliwą sztuczne stworzenie takiej mowy poprzez świadome usiłowanie. Nie rozpoznali jednak w swych badaniach żadnego istniejącego lub wymarłego już języka.
Pomimo tego, że nie chodzi o język, który można zidentyfikować, nie należy tego fenomenu przekreślać. Nie przekreślali go chrześcijanie pierwszych wieków, choć ci niekiedy rozpoznawali obcą mowę. Ireneusz twierdził, że w jego gminie wierzący „mówią wszelkimi rodzajami języków”. Tertulian w polemikach wzywał Marcjona, by pokazał działanie Ducha Świętego w jego wspólnocie – poprzez dar języków. Nowacjan zdaje się potwierdzać korzystanie z daru języków w Rzymie w III stuleciu. Wiek później biskup Hilary z Poitiers mówi o używaniu tego daru w jego wspólnocie. Podobnie Teodoret z Cyru w połowie V wieku. Wzmianki o mówieniu językami znaleźć można u Jana Chryzostoma i Cyryla Aleksandryjskiego. Jedynie Augustyn, nie zauważając wprost pojawiania się charyzmatu, mówił o radosnym pokrzykiwaniu ku chwale Boga dźwięków, które nie mają określonego znaczenia – podobnie jak pracownicy pokrzykują przy winobraniu. I twierdził, że ponieważ Kościół ogarnął całe mnóstwo krajów, więc mówi wieloma językami.
A może idąc śladem biskupa Hippony, warto rozszerzyć interpretację daru języków? Może Duch Święty prowadzi dziś chrześcijan, by wielbili Boga językiem poezji i muzyki, językiem malarstwa i tańca, językiem całego istnienia?
Na zielono
Wrodzony w 1950 roku w Göteborgu Ulf Ekman to szwedzki teolog, misjonarz i etnograf. W 1979 roku został pastorem w luterańskim Kościele Szwecji. Wykładał teologię na uniwersytecie w Uppsali, a także założył największy w Skandynawii ewangelikalny Kościół charyzmatyczny. Od 2002 roku rozpoczął pogłębioną drogę poszukiwań duchowych. Trzy lata spędził w Jerozolimie. W tamtym czasie często nazywał Kościół katolicki „martwym Kościołem”. Czynił tak pod wpływem książek bardzo szkalujących katolików. Pewnego razu przechodził obok starego drzewa oliwnego. Pomyślał: „martwe drzewo”. Coś w jego umyśle jednak nie dawało mu spokoju. Głos Ducha Świętego kazał mu zawrócić. Gdy podszedł do drzewa, zobaczył na nim zielone liście. „Jak w Zielone Świątki” – pomyślał. Drzewo okazało się stare i wciąż pełne świeżej zieleni. Tak dojrzewała jego decyzja, by wstąpić do Kościoła katolickiego.
Stało się to w maju 2014 roku. Ulf wraz z żoną Birgittą przyjęli po raz pierwszy Komunię Świętą z rąk biskupa Szwecji Adersa Arboreliusa. Wtedy także biskup wypowiedział nad nimi słowa „Weźmijcie Ducha Świętego!” (J 20,22), udzielając im sakramentu bierzmowania.
Te same słowa, które usłyszeli apostołowie w wieczerniku z ust Jezusa. Zmartwychwstały jednak dodał: „Którym grzechy odpuścicie, są im odpuszczone”. Trzeba widzieć radość w oczach Birgitty i Ulfa, gdy dziś przystępują do sakramentu pojednania!
A wszystko zaczęło się od uschłego – jak się wydawało – drzewa oliwnego i cichego głosu Ducha: „Zawróć i przyjrzyj się temu drzewu”. Czy przypadkiem ten cichy głos nie wybrzmiewa delikatnie wciąż w głębi naszych serc, proponując: „Zawróć”?
Posłany do posłanych
Ścianę przebogatej w dzieła sztuki Kaplicy Scrovegnich w Padwie zdobi malowidło Giotta zatytułowane „Zesłanie Ducha Świętego”. Artysta, o którym napisano, że sztukę grecką przemienił w łacińską, odchodzi od przyjętych konwenansów w ukazywaniu wydarzeń Pięćdziesiątnicy.
Wieczernik, w którym przebywa dwunastu apostołów – jest już bowiem po wyborze Macieja – zamieniony został na budynek o gotyckich kształtach. Modlący się otaczają stół, siedząc wokół na ławach. Dlatego kilka postaci ukazano od tyłu. Brak wśród nich Maryi, choć Łukasz wyraźnie zaznacza Jej obecność w wieczerniku w niedzielny poranek siedem tygodni po zmartwychwstaniu. Ogniste języki nie spoczywają bezpośrednio nad głowami modlących się apostołów, lecz niczym świetliste promienie rozchodzą się spod stropu budowli niczym z niebios. W ten sposób spełnia się Jezusowa zachęta, wypowiedziana nad apostołami w chwili posłania ich ma misję przebaczania: „Weźmijcie Ducha Świętego! Którym grzechy odpuścicie, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20,22-23).
„Zesłanie Ducha Świętego” to ostatnie dzieło z całego cyklu fresków, które zdobi ścianę czternastowiecznej kaplicy. Choć zamyka cykl malowideł, jednocześnie otwiera nowy rozdział historii rodzącego się Kościoła. Nie kto inny, jak sam Piotr, pierwszy papież, patrzy z fresku wprost na widza. Tak jakby jego spojrzenie wprost zapraszało do współuczestnictwa w wydarzeniach poranka Pięćdziesiątnicy.
Woda i łzy
Chrzcielnica i konfesjonał. Jeszcze do niedawna były nieodłącznymi elementami wnętrza każdego kościoła obrządku łacińskiego. Miejsca sprawowania dwóch sakramentów. Najbardziej powszechne określenie sakramentu głosi, że jest on skutecznym i widzialnym znakiem niewidzialnej łaski. Kto przyjmuje sakrament, ten w sposób absolutnie pewny spotyka Boga. To, czy sakrament przyniesie w życiu spodziewane owoce, w dużej mierze zależy od wiary przyjmującego, sam Bóg natomiast działa w sakramentach bez względu na to, czy wiara przyjmującego jest wielka czy nie. Twierdzenia te prawdziwe są także w stosunku do sakramentu pojednania.
Kiedy Jezus ukazał się apostołom w wieczerniku w niedzielę zmartwychwstania, rzekł do nich: „Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20,22-23). Wydarzenie to jest konstytutywne dla sakramentu pojednania. Ale czy nie można po prostu w osobistej modlitwie poprosić Boga o przebaczenie grzechów? Nie, jeżeli w myśl zasady analogii wiary, koniecznej przy właściwej lekturze Biblii, weźmiemy pod uwagę dwa fragmenty. Pierwszy to zalecenie św. Jakuba, by wyznawać sobie grzechy nawzajem (Jk 5,16). Nie wystarczy wyznać je jedynie Bogu, lecz drugiemu człowiekowi. Obojętnie komu? Nie. Tym, którzy w wieczerniku otrzymali władzę rozgrzeszania, a którzy kilka dni wcześniej w tym samym miejscu zostali wyświęceni na kapłanów.
Słowa o odpuszczeniu grzechów bądź jego braku z jednej strony pełne nadziei, z drugiej bardzo twarde. O jakich grzechach mówi Jezus, iż nie mogą być odpuszczone? Najpierw o tych, które objęte są ekskomuniką. Grozi ona między innymi za następujące przewinienia: znieważenie postaci eucharystycznych, użycie siły fizycznej wobec papieża, zabójstwo papieża, rozgrzeszenie przez kapłana wspólnika grzechu nieczystości, udzielenie i przyjęcie sakry biskupiej bez zgody papieża, bezpośrednie naruszenie tajemnicy spowiedzi. Do sakramentu pojednania nie może przystąpić również ten, na kogo wydany został interdykt. Interdyktem, z którego zwolnić może biskup diecezjalny, objęte są między innymi następujące grzechy: użycie siły fizycznej wobec biskupa, zabójstwo biskupa, usiłowanie odprawienia Mszy świętej przez kogoś, kto nie ma święceń kapłańskich czy usiłowanie udzielenia rozgrzeszenia sakramentalnego lub słuchanie spowiedzi przez kogoś, kto nie może ważnie udzielić rozgrzeszenia. Jednak w przypadku niebezpieczeństwa śmierci każdy kapłan może udzielić rozgrzeszenia wszystkich grzechów, również tych objętych karami kościelnymi. Wszystkie kary mają charakter czasowy. Żal za grzechy i podjęcie kroków pokuty otwierają drogę do pełnej jedności z Kościołem.
O ile we chrzcie dokonuje się obmycie z grzechu pierworodnego, a w przypadku chrztu dorosłych – z każdego grzechu popełnionego przed chrztem, o tyle w sakramencie pojednania Bóg przebacza penitentowi grzechy popełnione po ostatniej spowiedzi. Przepięknym komentarzem do tych dwóch sakramentów zdają się słowa św. Ambrożego, biskupa Mediolanu, żyjącego w IV stuleciu: „Kościół ma wodę i łzy: wodę chrztu i łzy pokuty” (Epistulae 41,12).
Gaudi, który widział Boga
W czerwcu 1926 r. w Barcelonie było bardzo duszno. Roztargniony Antonio Gaudi w pośpiechu przemierzał miasto. Każdy dzień wypełniał pracami na budowie kościoła Sagrada Familia, zbieraniem pieniędzy na kolejny etap prac, studiami pism teologicznych, lekturze Biblii. Codziennie też przyjmował Komunię św. Zamyślony wpadł pod nadjeżdżający tramwaj i nierozpoznanego odwieziono go do szpitala. Gdy wreszcie zorientowano się, że pacjent to szalony architekt barcelońskiej katedry, zaproponowano mu miejsce pośród równych statusem. Gaudi odmówił, tłumacząc, że wśród ubogich czuje się najlepiej. Trzy dni później zmarł i pochowano go – zgodnie z życzeniem – na terenie budowanego kościoła. Wtedy nikt nie wierzył, że świątynia zostanie kiedykolwiek dokończona.
Plany architektoniczne Gaudiego były zbyt odważne, zbyt śmiałe i wyprzedzające w swej estetyce epokę. Jednak od śmierci genialnego Gaudiego minął niemal cały wiek, a budowa wciąż trwa i odsłaniane są kolejne, ukończone jej etapy. Fundacja opiekująca się barcelońskim kościołem ogłosiła, że ukończy budowę świątyni w 2026 r. Gaudi, kreśląc kształt świątyni, żebrząc każdego dnia o pieniądze na jej budowę, nie przypuszczał z pewnością, że jego katedrę poświęci kiedyś sam papież. Benedykt XVI podczas liturgii jej konsekracji w 2010 r. powiedział: „Co czynimy, święcąc tę świątynię? W sercu świata, pod spojrzeniem Boga i ludzi, w pokornym i radosnym akcie wiary podnieśliśmy wielką masę materii, owoc przyrody i niezmierzonego wysiłku inteligencji ludzkiej, która zbudowała to dzieło sztuki. Jest ona widzialnym znakiem niewidzialnego Boga, którego chwałę głoszą te wieże, strzały, wskazujące absolut światła i Tego, który sam jest Światłem, Wysokością i Pięknem”.
Antonio Gaudi chciał, aby w tej świątyni „niebo zstąpiło na ziemię i aby Boże miasto stało się miastem ludzi”. I choć sam nie dokończył dzieła budowy, to ci, którzy odwiedzają świątynię dziś, mogą z wielką radością wołać: „Widzieliśmy Pana!” (J 20,25) Przemówił do nas przez owoce ludzkiego talentu, zawierzenia w mozolnej pracy, odważnej próbie Sługi Bożego Antonio Gaudiego, który rozpoznał Go i chciał i nam pokazać.
Niechęć do gramatyki
Grzegorz zwany Wielkim był pierwszym w historii Kościoła mnichem, który został papieżem. Żyjący w VI w. benedyktyn do klasztoru wstąpił w dniu śmierci swojego ojca. Sprzedał swoją willę w centrum Rzymu i dzięki temu mógł stać się fundatorem klasztorów na Sycylii i w Wiecznym Mieście. Przykładem wiary dla świętego namiestnika Chrystusa był nie kto inny, jak niewierny Tomasz. Pisał o nim: „Najwyższa Dobroć w przedziwny sposób to sprawiła, ze ów wątpiący uczeń przez dotknięcie ran swojego Mistrza uzdrowił w nas rany niewiary. Więcej bowiem niewiara Tomasza do wiary pomogła niż wiara innych uczniów. Gdy bowiem ten przez dotknięcie wiarę odzyskał, nasz duch, wyzbywszy się wszelkich wątpliwości, umocnił się w wierze. Tak więc Pan po swoim zmartwychwstaniu pozwolił, iż Jego uczeń wątpił, jednakże w tym wątpieniu go nie pozostawił. I tak uczeń, który wątpił i dotykał, stał się świadkiem rzeczywistego zmartwychwstania”.
Papież Grzegorz, choć był Wielkim, nie lubił gramatyki. Porozumiewał się po grecku, nie potrafił jednak pisać w tym języku. Mówił: „Gardzę prawidłową budową zdań i przypadkami, gdyż uważam za rzecz wielce niestosowną, aby słowa boskiej wyroczni byty krępowane przez zasady Donata”.
Nie przypuszczał wówczas, że to właśnie lingwistyczne badania pozwolą głębiej zrozumieć przesłanie zapisane przez ewangelistów na kartach ich dzieł. Okazuje się bowiem, że Tomaszowe wyznanie „Pan mój i Bóg mój”(J 20,28) może być nie tylko przykładem wiary. Stanowi także dowód, iż w rodzącym się Kościele od samych jego początków pojawiło się przekonanie o bóstwie Chrystusa. Badania językowe przeprowadzone przez George R. Beasley-Myrray’a wykazały, że wyznanie to jest niemal identyczne z określeniem Boga, zapisanym na kartach Księgi Rodzaju. „Pan Bóg” zasadził ogród w Eden, w którym rozpoczął się dramat ludzkich zmagań z grzechem i śmiercią. „Pan i Bóg” pojawia się w wieczerniku, by zakomunikować uczniom, iż wiara w Niego prowadzi do rozwiązania tego dramatu.
Karmienie umysłu
Zachodnie szaleństwo pozbywania się symboli religijnych z przestrzeni publicznej trwa. Niekiedy znikają krzyże nawet z budynków kościelnych. Wszystko po to, by nie razić uczuć religijnych wierzących inaczej. W niektórych kościołach protestanckich nie wiesza się obrazów ani krzyży z pasyjką. Tłumaczy się to chrześcijańską wolnością, delikatnością wobec sumień innych i wrażliwością na to, by nie ukazywać cierpień związanych z aktem przemocy, jakim była egzekucja Chrystusa na krzyżu.
Tymczasem to nie tyle chrześcijańska wolność, co niechrześcijańska obojętność, a może nawet pogłębiająca się ignorancja. W świecie, gdy na naszych oczach do umysłów wlewa się coraz więcej obrazów nieczystych – z internetu, telewizji, reklam – potrzeba nam coraz więcej obrazów wznoszących naszą myśl ku Bogu, ku Chrystusowi, ku pięknym wartościom. Potrzeba karmić umysł treściami, które skłaniają do refleksji o poświęceniu się dla innych i przywodzą na myśl dzieło odkupienia.
Jezus wcale nie zważał na to, że rany na Jego ciele nie są przyjemne dla oczu. Zachęcał przecież Tomasza: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż ją do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym” (J 20,27). Bo zbawienie przyszło przez miłość, która nie wzdraga się przed cierpieniem.
On był w centrum
„Odpowiedź na proste pytanie, czy Jezus z Nazaretu był wcielonym Bogiem, jest decydująca w stosunkach międzyludzkich. Dostojewski stwierdził, że od odpowiedzi na to pytanie zależy wszystko na świecie” – tak pisał we wstępie do swej autobiografii Karl Stern, wybitny psychiatra, niemiecki Żyd, który po latach duchowych poszukiwań przyjął chrześcijaństwo. Urodził się na przełomie XIX i XX wieku w Bawarii. W latach nauki w szkole średniej mieszkał u ortodoksyjnej rodziny monachijskich Żydów, jednak już wtedy zachwycił się poglądami Marksa.
Gdy rozpoczął studia medyczne, wciąż jeszcze praktykował judaizm, jednak po śmierci matki odwrócił się całkowicie od religii. Wtedy też poznał śliczną Liselotte, swoją przyszłą żonę. Zakochany bez pamięci Stern pozostawał pod duchowym urokiem jeszcze jednej kobiety: służąca w domu Liselotte była katoliczką, a klimat, jaki wytwarzała wokół swej skromnej osoby był urzekający. Gdy młody psychiatra znalazł zatrudnienie w pierwszym na świecie instytucie psychiatrii w Monachium, szybko zorientował się, że wybitni ludzie nauki wyznawali tam biologiczny rasizm i antysemityzm. Nie godził się z eksterminacją psychicznie chorych, zarządzoną przez Hitlera. W 1933 roku przechodząc ulicą, natknął się na plakat informujący o wykładach na temat relacji judaizmu i chrześcijaństwa, które wygłaszać miał kardynał Faulhaber. Był to początek duchowej drogi Sterna ku Kościołowi katolickiemu. Odkrywając żydowskość Jezusa, coraz bardziej przekonywał się, że był On zapowiadanym przez Stary Testament Mesjaszem. Procesu tego nie przerwał wyjazd do Londynu, gdzie Stern chronił się przed nazizmem. Tam poślubił Liselotte, która – choć wychowana jako luteranka – wyznała w przypływie szczerości, że gdyby miała wybierać, zostałaby katoliczką. Młodzi wyemigrowali do Kanady w 1939 roku. Stern wciąż czytał Augustyna, Pascala i Newmana. W Montrealu poznał Maritaina, a ten przyprowadził go do ojca Ethelberta, franciszkanina.
21 stycznia 1943 roku Karl Stern został ochrzczony. Po chrzcie pisał o Chrystusie: „Nie mogło być żadnej wątpliwości: biegliśmy do Niego albo uciekaliśmy przed Nim, ale przez cały czas On był w centrum wszystkiego”. Z powodzeniem mógłby dodać za Tomaszem: „Pan mój i Bóg mój” (J 20,28).
Błogosławiona niewiara
Kiedy pewnego razu zapytano Aleksandra Łukaszenkę o jego wiarę, odpowiedział: Ja prawosławnyj ateist! Pomijając logiczną wartość takiego zestawienia przyznać trzeba, że niekiedy niewiara staje się znacznym impulsem do wiary. Skierowane do Judasza Jezusowe wezwanie, by nie był niedowiarkiem, stanowi paradygmat wezwania skierowanego do wszystkich uczniów.
Widziane w kontekście proklamacji błogosławieństwa o tych, którzy nie widzieli, a uwierzyli, podkreśla wartość świadectwa: to ono ma być wystarczającym motywem nakłaniającym do wiary w zmartwychwstanie. Przejście od stanu niewiary do wiary nie jest ukazane na zasadzie procesu, lecz w tym wypadku wydaje się jednorazowym aktem, wyrażonym poprzez wyznanie: „Pan mój i Bóg mój” (J 20,28). Ewangelista zestawia wypowiedzi Tomasza na zasadzie kontrastu. Wcześniejsze „nie uwierzę” stwarza tło, na którym z niezwykłą mocą wybrzmiewa wyznanie wiary w bóstwo Jezusa. Badania lingwistyczne przeprowadzone przez biblistów wykazały, że wyznanie Tomasza, „Pan mój i Bóg mój” jest niemal identyczne ze starotestamentowym określeniem Boga: Jahwe Elohim. A skoro tak, to stanowi ono pośredni argument za bóstwem Zmartwychwstałego. W nawiązaniu do Tomaszowego wyznania św. Grzegorz Wielki pisał: „Najwyższa Dobroć w przedziwny sposób to sprawiła, ze ów wątpiący uczeń przez dotknięcie ran swojego Mistrza uzdrowił w nas rany niewiary. Więcej bowiem niewiara Tomasza do wiary pomogła niż wiara innych uczniów. Gdy bowiem ten przez dotknięcie wiarę odzyskał, nasz duch, wyzbywszy się wszelkich wątpliwości, umocnił się w wierze”.
Innymi słowy – błogosławiona niewiara…
Szaleństwa nie ma
Urodził się w połowie IV stulecia w Antiochii Syryjskiej, jego życie jednak tak się potoczyło, że został biskupem Konstantynopola. W prawosławnej Cerkwi i Kościele greckokatolickim do dziś liturgia jest odprawiana według zaproponowanego przez niego rytu. W Kościele Wschodu uchodzi za największego kaznodzieję, jakim bez wątpienia był, co jednoznacznie potwierdzają jego pisma.
Jan Chryzostom nie miał najmniejszych wątpliwości, że tym, co dodawało sił pierwszym chrześcijanom, było ich absolutnie niezachwiane przekonanie o zmartwychwstaniu Chrystusa. W homilii do Pierwszego Listu do Koryntian pisał: „Skądże więc ci, którzy za życia Chrystusa nie mieli dość sił, aby oprzeć się Żydom, po Jego śmierci, po złożeniu do grobu – skoro, jak powiadacie, nie zmartwychwstał i nie przemawiał do nich, nie dodał odwagi – skądże znaleźli siłę, aby stanąć przeciw całemu światu? Czyż nie powinni powiedzieć sobie: I cóż? Sam siebie nie potrafił ocalić, a nas obroni? Nie pomógł sobie za życia, a nam pomoże po śmierci? Gdy żył, nie zjednał sobie ani jednego narodu, a my, głosząc Jego imię, mamy zdobyć cały świat? Czyż nie byłoby szaleństwem nie tylko podejmować się czegoś takiego, ale nawet o tym myśleć?”
Oczywiście, że byłoby szaleństwem! Na szczęście nie jest. Bo nawet ten, któremu przypisano przydomek „niewierny”, porzucił wszelkie wątpliwości co do zmartwychwstania, gdy wyznał: „Pan mój i Bóg mój” (J 20,28).
Pocałunek nawrócenia
Pewnej nocy w 1887 roku we Francji dokonano potrójnego morderstwa. Sprawcą był niejaki Pranzini. Wydarzeniem żył cały kraj, a o braku żalu i skruchy zbrodniarza pisano we wszystkich gazetach. Jedną z rozmów o tej poruszającej historii usłyszała Teresa Martin. Miała wtedy czternaście lat i od kilku miesięcy przygotowywała się do poproszenia taty o zgodę na wstąpienie do klasztoru. Modliła się w wielu intencjach, wynagradzając Sercu Jezusa uchybienia i brak miłości. Gdy usłyszała o Pranzinim zrozumiała w lot, że wszystko wskazuje na to, że skazany na śmierć umrze bez okazania żalu w sercu i tym samym trafi do piekła. Wiara Teresy już wtedy paliła się w sercu pragnieniem „wyrywania grzeszników z wiecznych płomieni zła”. Nie znała Pranziniego, usłyszała jego historię i ruszyła z orężem modlitwy do walki o jego duszę. Wykorzystała w tym celu wszystkie dostępne jej środki. W „Dziejach duszy” pisze:
„Mając świadomość, że sama z siebie nic nie mogę, ofiarowałam Dobremu Bogu wszelkie nieskończone zasługi Naszego Pana, skarby Kościoła Świętego, wreszcie poprosiłam Celinę, by zamówiła Mszę św. w moich intencjach, sama bowiem nie śmiałam tego uczynić w obawie, aby nie być zmuszona do przyznania się, że to za Pranziniego, wielkiego zbrodniarza”.
W głębi serca Teresa czuła, że jej pragnienia i modlitwy zostaną wysłuchane, ale powierzając Pranziniego odwoływała się do nieskończonego miłosierdzia Jezusa i … poprosiła o znak, który miałby w przyszłości dodać jej odwagi w modlitwie za grzeszników. Wierzyła, że Bóg wybaczy Pranziniemu nawet wtedy, gdy ten nie wyspowiada się i nie okaże publicznie skruchy, jednak pragnęła znaku dla pociechy własnego serca. Teresa, już wtedy, była wśród błogosławionych, którzy „nie widzieli, a uwierzyli” (J 20,29) prawdziwym diamentem. Wierzyła Bogu całkowicie. W „La Croix” wydanym następnego dnia po egzekucji przeczytała, że „Pranzini bez spowiedzi wstąpił na szafot i już przygotowywano go do włożenia głowy w otwór, gdy nagle, niespodziewanie odwrócił się, chwycił krucyfiks i trzy razy ucałował święte rany”, serce Teresy zadrżało. Ogarnęło ją wzruszenie tak wielkie, że zapłakana pobiegła dziękować w ukryciu.
Polub stronę na Facebook