fot. M. Rosik
Do Bodo przylecieliśmy powietrznym tramwajem. Wysiedliśmy na trzecim przystanku. Widoki rozciągające się przed statystycznym zjadaczem chleba przez małe luki niemal jeszcze mniejszych samolotów norweskich linii lotniczych trudno opisać. Jest tu wszystko: niebo i ziemia, góry i ocean, słońce i deszcz, fiordy i rzeki, lasy i jeziora. Samolot lądował średnio co pół godziny. Do ostatniego portu lotniczego dotarła nas ósemka.
W krainie Saamów
Nazwa „Lapończycy”, nadana Saamom przez plemiona germańskie, pochodzi od słowa lapp lub lopar, oznaczającego „biec”. Saamowie wolą mówić o sobie jako o Synach Słońca. W pieśni podkreślającej tożsamość ludu pada zawołanie „Sampi dla Saamów”, słońce dla Saamów. Przez długie letnie miesiące słońce tu nie zasypia, a gdy już schowa się za poszarpaną linią horyzontu, pozostaje równie długo w ukryciu. Rytm życia podporządkowany jest oddechom natury. Kraina, niemal mityczna, zwana Laponią, ciągnie się przez tereny dzisiejszej Finlandii, Szwecji i Norwegii. Częściowo także Rosji.
Niektórzy Saamowie przyjęli już styl życia współczesnych Skandynawów. Kilka tysięcy z nich jednak wciąż wędruje, pędząc stada reniferów, zbierając ich poroża i skóry. Nawet i ci jednak porzucili torfowe lepianki na rzecz ogrzewanych mieszkań. „Renifer” z łaciny oznacza zwierzę, które niesie gałęzie. Chodzi oczywiście o widlaste i rozłożyste poroża. W zimie sympatyczne jeleniowate, kojarzone zazwyczaj z zaprzęgami mikołajowymi, wykopują kopytami spod śniegu porosty – jedyne o tej porze roku pożywienie. Saamowie doglądają ich, siedząc na szybkich motosaniach. Od listopada przez pięć miesięcy renifery trzymane są na płaskowyżach. Ich przemieszczanie się kontrolują Saamowie zaopatrzeni w namioty i żywność na kilka tygodni. Wędrówka ku wybrzeżu, gdzie zwierzęta spędzają lato, rozpoczyna się w maju. Niektóre płynąc przedostają się na pobliskie wyspy.
Lapończycy przybyli przed tysiącem lat zza Uralu. Kojarzy się ich zazwyczaj z niskim wzrostem i śniadą cerą, ze skośnymi oczyma i wystającymi kośćmi policzkowymi. Dziś jednak tracą już te swoiste cechy. Od 1605 roku na targu w Jokkmokk można poznawać zwyczaje Saamów. Święto folkloru trwa od pierwszego czwartku lutego do najbliższej niedzieli. Wszyscy przywdziewają tradycyjne stroje, zawierane są małżeństwa, śpiewa się pieśni w języku jojk. Jedna z nich głosi: „Życie Lapończyka jest takie: narty na nogach, lasso wokół ramion, a z tyłu pies. Daleko przed nim nocna biel śniegów. I staje wtedy, gdy znajdzie pastwiska”.
W pewnym sensie odnaleźć tu można także pewien polski akcent. Lapończycy noszą rogatywki, które nazywają czapkami czterech wiatrów, a które przejęli od rosyjskich kupców; ci za skradli ten model krakowiakom. Na przełomie stycznia i lutego dokonuje się selekcji i znakowania zwierząt. Towarzyszą temu rytualne obrzędy. Choć większość Saamów przyznaje się do protestantyzmu lub prawosławia, widoczne są także nieliczne pozostałości szamanizmu. Pierwszym pisanym dokumentem w języku saamijskim jest wydrukowany w XVII wieku modlitewnik. Najstarsze wiadomości na temat Saamów pojawiły się już u Tacyta i u mnicha longobardzkiego Paolo Diacono. W roku 900 król Alfred Angielski wspomina o norweskim przywódcy Ottarze, który spotkał podczas swych wędrówek hodowców reniferów.
Na słynnym lotnisku w fińskim Rovaniemi w okolicach Bożego Narodzenia ruch znacznie się wzmaga. Bogaci rodzice przywożą bogate dzieci, by Mikołaj osobiście wręczył im bogate prezenty. Nikogo nie przeraża mróz dochodzący niekiedy do kilkudziesięciu stopni. Autostrada Arktyczna prowadzi z Rovaniemi na Nordkapp. My jednak wciąż pozostajemy w Bodo. O północy słońce wciąż jasnym światłem rozpromienia horyzont. To czas na nocne rozmowy.
Nawrócony pastor
Ojciec Olsen zgotował nam niezwykle ciekawy wieczór – noc. Fascynujący. Trudno co prawda to nazwać wieczorem, gdyż dobrze po północy słońce wciąż trzymało się wysokiego pułapu. Zasiedliśmy przy szklance norweskiego piwa, by wysłuchać opowieści człowieka, który przez długie lata był luterańskim pastorem. Od dwóch lat jest katolickim księdzem. Przez olbrzymie okna długie promienie nocnego słońca rzucały swe światło na dom pełen książek. Historyczne i biblijne. Dogmatyczne i liturgiczne. Katolickie i protestanckie. Dogłębna lektura, czternastoletnia refleksja, studia w Oslo i poszukiwanie Kościoła, którego obraz utrwalił Łukasz na kartach Dziejów Apostolskich – wszystko to doprowadziło Olsena do radykalnej decyzji o konwersji do Kościoła katolickiego.
A zaczęło się jeszcze wtedy, gdy jako kapelan wojskowy dla ewangelików pełnił służbę w południowym Libanie. W całym kraju – mówi Olsen, mając na myśli Norwegię – jest około 80 księży, z czego 30 to Norwegowie. Niemal wszyscy z nich to konwertyci. Do konwersji dochodzi z różnych powodów. Jedni szukają swej tożsamości historycznej i odkrywają, że Norwegia była krajem katolickim. Inni – jak Olsen – dochodzi do katolicyzmu przez długą refleksję teologiczną. Jeszcze inni są zmęczeni brakiem stałych zasad głoszonych przez luteranów. Są wreszcie świeccy, którzy przyjmują katolicyzm ze względu na wyznanie współmałżonka, a po pewnym czasie sami stają się aktywni w parafii. Gdy cienie stają się coraz dłuższe, wsiadamy do starego volvo, by pojechać na wybrzeże oglądać jeden z najbardziej fascynujących widoków: słońce schodzi najniżej, a i tak wisi wysoko nad powierzchnią tafli oceanu.
W oddali widać zarysy Lofotów. Te na pierwszym planie są wyraźniejsze, te dalsze jedynie zarysowują czerwono-złote niebo. Wszystko spowija głęboka cisza. Majestat zastygł w powietrzu. Słońce stało się pocałunkiem nieba z ziemią. Jakaś krystaliczna czystość powietrza i ostra wyrazistość czerwieni nieba i błękitu oceanu mieszają się ze sobą, tworząc niepowtarzalny klimat. Takiej chwili nikt nie odważa się profanować mówieniem. Świat zatopiony jest w ciszy. Jest pierwsza w nocy.
W światłach zorzy
Zupełnie inaczej rysuje się tu krajobraz zimą. Na niebie obserwować można niezwykłe zjawisko. Na czarnej tkaninie sklepienia pojawiają się czerwonawe i zielonożółte kaskady światła, splecione w zaczarowanym tańcu. Ten zapierający oddech w piersiach cud natury na prostą łacińską nazwę, aurora borealis. Kiedy w średniowieczu mieszkańcy północnej Europy dostrzegali zorzę, był to dla nich znak nadciągającej zagłady. Dziś nikt już nie wierzy w te przesądy. Zorza jest znakiem nieskończonego piękna, które na chwilę ukazuje się oczom ludzi, by ich zauroczyć, zawrócić w głowie i zniknąć, pozostawiając za sobą tęsknotę za czystością i harmonią.
Naukowcy potrafią dziś wyjaśnić przyczyny tych hipnotyzujących spektakli. Widzą je jako wynik oddziaływania wiatru słonecznego na atmosferę ziemską. To właśnie erupcje wulkanów słonecznych, których kulminacje przypadają średnio co dziesięć lat, leżą u podstaw tych oszałamiających widowisk. Gdy wiatr słoneczny docieka w okolice naszej planety, jego cząstki natrafiają na pole magnetyczne Ziemi. Elektryczne wyładowania elektronów wiatru zderzających się z cząstkami tlenu i azotu w górnych warstwach atmosfery powodują powstanie światła, którego zachwycający widok w amfiteatrze nieba przyprawia o zawrót głowy.
Podobno Lapończycy wierzą, że dzieci poczęte przy świetle zorzy mają dużą szansę, by zostać geniuszami. Ten mit rozpowszechniony został przez jeden z odcinków Przystanku Alaska. Na widok rozświetlonego aurorą nieba, japońscy goście północnego wypustka Stanów Zjednoczonych rzucają się do pokoi hotelowych, by próbować szczęścia… W norweskim Tromsoo, w Obserwatorium Zorzy Polarnej, poznać można ciekawe legendy osnute wokół tematu tańczących świateł niebieskich. Podobno dawne ludy Ameryki Północnej miały swoje magiczne zwierzęta. Gdy ktoś umierał, stawał się duchem zwierzęcia. Gdy zwierzę umierało, jego duch stawał się tańczącym duchem zorzy polarnej. Inni dawali bardziej racjonalne wyjaśnienia. Wierzono, że wirujące światła na niebie to odbicie na sklepieniu pływających gór lodowych albo dużych ławic ryb o srebrnych łuskach.
W Norwegii tłumaczy się dzieciom, że muszą być cicho, gdy pojawia się zorza, by nie drażnić duchów. Na przestrzeni historii przeróżne były tłumaczenia tego niezwykłego zjawiska. Arystoteles (skąd mógł o niej wiedzieć?) sądził, że przypomina ona płonące gazy. Celsjusz, który studiował w Uppsali, przypuszczał, że na biegunie znajduje się góra wulkaniczna, która zionie płonącymi wyziewami. Duńczycy poszli w stronę poezji. W tym fascynującym zjawisku dostrzegali łabędzie, które wypuściły się zbyt daleko na północ i zamarzły, zastygając w przestworzach. Mieszkańcy Grenlandii wybrali kierunek religijny. Według nich zorza to pochodnie duchów, które odprowadzają zmarłych do krainy wieczności.
Z Narviku na Nordkapp
Kolejnym przystankiem naszej wyprawy jest Narvik, miasto, w którego dzieje wpisali się także Polacy. Kiedy 9 kwietnia 1940 roku Hitler ruszył przeciw Danii, państwo opierało się zaledwie jeden dzień. Dłużej opór stawiała Norwegia. Górzyste tereny otaczające Narvik okazały się znakomitym schronieniem przed atakującymi Niemcami. Na pomoc Norwegom przybyły wojska aliantów. Niemcy bronili wejścia do portu, który zapewniał im rudę żelaza.
7 maja do portu przybili Polacy z Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich generała Szyszko-Bohusza. W walkach uczestniczył polski okręt Grom. Polacy zdobyli wzgórze i miasteczko Beisfjord. Niemcy rozpoczęli odwrót. Zginęło niemal stu polskich żołnierzy.
Z Narviku pochodzi jedna z dziewczyn legendarnej Abby. Ojciec Marek, proboszcz miasta, opowiada jej dramatyczną historię. Jej matką była Norweżka, ojcem zaś Niemiec należący do grupy 700 żołnierzy przysłanych tu przez Hitlera, by rozszerzyć rasę aryjską. Kilkaset kobiet i ich dzieci zrodzonych z tych niemiecko-norweskich związków spotkały po wojnie prześladowania. Wielu z nich uciekło do neutralnej politycznie Szwecji. Wśród nich także przyszła gwiazda Abby, której muzyka podbiła świat.
Zaledwie kilka godzin jazdy samochodem dzieli Narvik od najdalej na północ wysuniętej części lądowej Starego Kontynentu. Stojąc na cyplu Europy doznajemy zachwytu, choć wiatr niemal urywa nam głowy! W oddali widać jedynie rozszalałe granatowe morze i stalowe niebo. Kiedy wiele lat temu Negri stanął w tym miejscu, mówił: „Oto stoję na przylądku Północnym – najdalszym punkcie Finmarku na krawędzi świata. Tutaj świat się kończy, tak jak i moja ciekawość i teraz, da Bóg powrócę do domu…”. Nieco inne wrażenia miał dziewiętnastowieczny podróżnik Acerbi, który tak dał wyraz swojemu zauroczeniu: „Słońce pełzające o północy wzdłuż horyzontu i bezmierny ocean w wyraźnym kontakcie z niebem tworzą wspaniałe zarysy majestatycznego obrazu powstającego przed oczami zdumionego widza”. Mnie natomiast przychodzą na myśl słowa psalmu, którego autor zdaje sobie sprawę, że nie ma ucieczki przed Bogiem:
Gdzież się oddalę przed Twoim duchem? Gdzie ucieknę od Twego oblicza?
Gdy wstąpię do nieba, tam jesteś; jesteś przy mnie, gdy się w Szeolu położę.
Gdybym przybrał skrzydła jutrzenki, zamieszkał na krańcu morza:
tam również Twa ręka będzie mnie wiodła i podtrzyma mię Twoja prawica (Ps 139,7-10).
Polub stronę na Facebook