„On się obarczył naszym cierpieniem…” (Iz 53, 4)

 „On się obarczył naszym cierpieniem…” (Iz 53,4). Egzystencjalne skutki śmierci i zmartwychwstania Chrystusa

Dwa spośród przymiotów Bożych niekiedy wprawiają teologów w zakłopotanie: Bóg jest miłosierny i sprawiedliwy. Czasem wydaje się, że sprawiedliwość wyklucza miłosierdzie, a miłosierdzie oznacza rezygnację ze sprawiedliwości. Tak się zdarza w relacjach między ludźmi. Zdarza się na przykład, że za zbyt długie przesiadywanie nad grami komputerowymi ojciec zakazuje synowi spotkań z kolegami przez cały tydzień. Po dwóch dniach jednak jego serce mięknie i kara zostaje złagodzona. Miłosierdzie bierze górę nad sprawiedliwością. Inaczej jest w szaleńczych planach miłości Boga. Bóg jest absolutnie miłosierny i absolutnie sprawiedliwy.

Kara wyznaczona za złamanie boskiego zakazu spożywania z drzewa poznania dobra i zła była jasno określona: „gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz” (Rdz 2,17b). Biblijny mit o rajskim ogrodzie równie jasno ukazuje, iż pierwsze nieposłuszeństwo wobec Stwórcy było absolutnie najgorszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjął człowiek. To ona sprowadziła na świat trzy konsekwencje: śmierć (przynajmniej tę duchową, rozumianą jako zerwanie więzi z Bogiem), cierpienia i kolejne grzechy. Bóg jest absolutnie miłosierny, bo już w Edenie obiecuje wybawienie (Rdz 3,15). I jest absolutnie sprawiedliwy, bo kara musi zostać poniesiona. Co więcej, nie może być złagodzona. Przyjął ją na siebie sam Bóg w Osobie swojego Syna, o czym prorokował Izajasz:

„On się obarczył naszym cierpieniem,
On dźwigał nasze boleści…
On był przebity za nasze grzechy,
zdruzgotany za nasze winy.
Spadła nań chłosta zbawienna dla nas,
A w Jego ranach jest nasze zdrowie” (Iz 53,4-5).

Chrystus wziął na siebie konsekwencje grzechu pierwszych rodziców – śmierć, wszelkie formy cierpienia i ludzkie grzechy – a przyjąwszy je na siebie, został wraz z nimi przybity do krzyża. „To właśnie, co było naszym przeciwnikiem, usunął z drogi, przygwoździwszy do krzyża” (Kol 2,14). W niedzielny poranek Chrystus opuścił grób, natomiast konsekwencje grzechu pierwszych rodziców pozostają nadal „ukrzyżowane”. Oto niezwykłe dzieło odkupienia, dostępne dla każdego, kto wierzy w Jezusa.

Co wynika z faktu, że Chrystus obarczył się naszym cierpieniem? Jakie są egzystencjalne skutki Jego śmierci i zmartwychwstania? Czy ta śmierć rzeczywiście rozwiązuje problem cierpienia? Jak widzieć z jej perspektywy ludzkie choroby? Niniejszy esej to garść refleksji, która jest próbą poszukiwania odpowiedzi na tak postawione pytania. Próbą, która – mamy nadzieję – może okazać się przysłowiowym „kijem w mrowisku”.

„On był przebity za nasze grzechy” – z wyżyn błogosławieństwa w dolinę przekleństwa

Przed wejściem do Ziemi Obiecanej, wędrujący przez pustynię Izraelici otrzymali od Boga za pośrednictwem Mojżesza prostą zasadę postępowania, którą niektórzy egzegeci nazwali „prawem dwóch dróg”. Została ona zapisana w tradycji deuteronomistycznej w następującym ujęciu: „Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście. Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść. Ale jeśli swe serce odwrócisz, nie usłuchasz, zbłądzisz i będziesz oddawał pokłon obcym bogom, służąc im – oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie, niedługo zabawicie na ziemi, którą idziecie posiąść, po przejściu Jordanu” (Pwt 30,15-18). Przesłanie tego Bożego oświadczenia w pierwotnych formach religijności Izraela było niezwykle proste: kto zachowa Boże przykazania, ten osiągnie szczęście, którego wyrazem będzie Boże błogosławieństwo; kto zaś przekroczy Boże przepisy, ten naraża się na cierpienie i śmierć.

Szybko stało się jasne dla samych Izraelitów, że wszyscy znaleźli się na drodze przekleństwa. „Nie ma sprawiedliwego ani nawet jednego” (Rz 3,10), „wszyscy bowiem zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej” (Rz 3,24). Co w takim wypadku czyni Bóg w Osobie swego Syna? Sam schodzi na drogę przekleństwa, by ponieść karę zamiast ludzi. Kenoza rozumiana jako uniżenie Syna Bożego, który istniał w preegzystencji na równi z Bogiem, stała się kluczem Pawłowego opisu dzieła odkupienia, skierowanego do mieszkańców Filippi. Apostoł stwierdza najpierw, że Chrystus istniał w postaci Bożej, lecz nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz stał się człowiekiem (Flp 2,6-7). Własną decyzją z drogi błogosławieństwa przeszedł na drogę przekleństwa, na którą poprzez przekroczenia Prawa wkroczył każdy człowiek. Jezus stał się w pełni człowiekiem, doświadczając śmierci krzyżowej. Bóg jednak nie pozostawił Go w stanie śmierci, lecz wywyższył Go ponad wszelkie rodzaje istot duchowych, „aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i ziemskich, i podziemnych” (Flp 2,10)[1]. W ten sposób Chrystus powrócił na drogę błogosławieństwa, a kara za ludzki grzech została odpokutowana. Bóg okazał się w pełni miłosierny, bo otworzył drogę zbawienia. Okazał się absolutnie sprawiedliwy, bo kara za grzech została poniesiona w całej surowości.

„Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas” – co wynika dla mnie z tego faktu?

Poprzez to, iż Bóg okazał się absolutnie miłosierny i w pełni sprawiedliwy, gdy Jezus Chrystus poniósł karę za nasze grzechy – otworzył drogę do zbawienia dla każdego, kto w Niego uwierzy. Dzieło odkupienia dokonane przez Jezusa ma charakter obiektywny: dokonało się i jest faktem. Jednak przyjęcie tego dzieła domaga się osobistej decyzji wiary w Chrystusa; tylko dla tego jest ono skuteczne, kto z wiarą otworzy się na nie i przyjmie jego skutki. Dlatego Paweł apostoł kilkukrotnie w swych listach ukazuje związek, jaki istnieje pomiędzy obiektywnie dokonanym dziełem Jezusa a tymi, którzy w Niego uwierzyli.

Kreśląc przed oczyma mieszkańców Efezu główne rysy zbawczego planu Boga, polegającego na tym, że Jego Syn staje się człowiekiem, przyjmuje na siebie ludzkie grzechy, umiera, zmartwychwstaje i zasiada po prawicy Boga ponad wszelkimi istotami duchowymi i pozostałym stworzeniem (Ef 1,18-23), Paweł wpisuje w to dzieło tych, którzy w Chrystusa uwierzyli:

„A Bóg, będąc bogaty w miłosierdzie,
przez wielką swą miłość, jaką nas umiłował,
i to nas, umarłych na skutek występków,
razem z Chrystusem przywrócił do życia.
Łaską bowiem jesteście zbawieni.
Razem też wskrzesił i razem posadził na wyżynach niebieskich
– w Chrystusie Jezusie […]” (Ef 2,4-6)[2].

Daje się tu zauważyć klarowna paralela pomiędzy tym, czego dokonał Jezus, który „obarczył się naszym cierpieniem” a tym, co dzieje się z osobą przyjmującą z wiarą dzieło odkupienia. Chrystus stał się człowiekiem, jak każdy z nas. Chrystus umarł fizycznie z powodu ludzkich grzechów – ludzie stali się martwi duchowo z powodu swych grzechów. Przez śmierć duchową należy tu rozumieć oddzielenie od Boga w stanie grzechu pierworodnego, a więc przed przyjęciem sakramentu chrztu, albo po tzw. grzechu śmiertelnym, który powoduje utratę łaski uświęcającej. Chrystus zmartwychwstał fizycznie trzeciego dnia powstając z grobu – każdy, kto wierzy w Chrystusa może zmartwychwstać duchowo, gdyż jego grzechy mogą być przebaczone i w ten sposób powraca do życia rozumianego jako duchowa więź z Bogiem. Chrystus zasiadł po prawicy Ojca – każdy wierzący wraz z Chrystusem zostaje przeniesiony duchowo na prawicę Boga.

„W Jego ranach jest nasze zdrowie” – choroba to krzyż zesłany przez Boga?

Niech punktem wyjścia tej części naszej refleksji staną się słowa ks. Marka Dziewieckiego: „Jednym z groźnych mitów na temat chrześcijaństwa jest twierdzenie, że jest to religia cierpiętnictwa, która zabrania – a przynajmniej przeszkadza – człowiekowi cieszyć się życiem doczesnym. Najbardziej skrajną wersją tego mitu jest twierdzenie, że to Bóg zsyła nam krzyże i cierpienia. Dosyć często spotykam ludzi, którzy mówią o swoim żalu do Boga za to, że – w ich przekonaniu – to właśnie Bóg zesłał im krzyże i cierpienia, na które nie zasłużyli, na przykład śmierć kogoś bliskiego, nieuleczalną chorobę, tragiczny wypadek czy inne nieszczęścia… Syn Boży przyszedł do nas nie po to, aby nasz krzyż był cięższy, ale po to, by Jego radość w nas była i by radość nasza była pełna (por. J 15,11)…. W świetle tego faktu podwójnie błędne jest ‘pobożne’ powiedzenie o tym, że kogo Bóg kocha, temu krzyże daje. To powiedzenie jest podwójnie sprzeczne z Pismem Świętym, bo zakłada, że Bóg nie wszystkich ludzi kocha i że tym ludziom, których kocha, zsyła cierpienie. Tymczasem chrześcijaństwo z niezachwianą pewnością głosi prawdę o tym, że Bóg kocha wszystkich ludzi i że nikomu nie zsyła ani zawinionego, ani niezawinionego cierpienia”[3].

W Mowie Misyjnej Jezus wzywa swych uczniów: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien” (Mt 10,38). Chrystus obarczył się naszym cierpieniem, umarł na krzyżu, a potem zmartwychwstał, pokonując zło. Jak więc rozumieć krzyż, do którego podjęcia wzywa nas Jezus? Czym jest? Jak właściwie odczytać sens wypowiedzi Jezusa?

Bardzo często w interpretacji ta Jezusowa wypowiedź odnoszona jest do choroby. Czy jednak Jezus mówiąc o krzyżu rzeczywiście miał na myśli chorobę? Jedna z podstawowych zasad interpretacji Biblii nakazuje nam każdy tekst czytać w jego bezpośrednim kontekście, gdyż tekst bez kontekstu jest pretekstem. Jaki jest więc kontekst zachęty do podjęcia krzyża? Jest nim zapowiedź prześladowań: „Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z Mego powodu. […] Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu Mego imienia. […] Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego… Jeśli pana domu nazwali Belzebubem, o  ileż bardziej was tak nazwą… Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało […]. Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz” (Mt 10). Kontekst Jezusowego logionu o krzyżu wyraźnie wskazuje na prześladowania uczniów z powodu głoszenia ewangelii. Zdanie to pada bowiem w Mowie Misyjnej, skierowanej do uczniów wyruszających na głoszenie dobrej nowiny.

Aby nie było żadnych wątpliwości, że mówiąc o krzyżu Jezus nie ma na myśli choroby, w tym samym kontekście czytamy: „udzielił im władzy nad duchami nieczystymi, aby je wypędzali i leczyli wszystkie choroby i wszelkie słabości. […] Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy” (Mt 10,1.8). Zauważamy ciekawe rozróżnienie: inaczej należy traktować choroby, inaczej prześladowania. Tym pierwszym należy się sprzeciwiać, te drugie są krzyżem, który trzeba podjąć! Utożsamienie krzyża z chorobą nie pochodzi bezpośrednio z tekstów biblijnych, choć ma pewne uzasadnienie w Tradycji Kościoła.

W samym tekście biblijnym byłoby ono zupełnie nieuzasadnione. Jeśli to Bóg zsyła choroby jako krzyż, a Jezus nie tylko sam uzdrawia, ale i uczniów wzywa do uzdrowienia, to czyż nie pojawia się tu „królestwo wewnętrznie skłócone”? Już bardzo pobieżne zastanowienie się nad problemem choroby, która miałaby być wprost krzyżem  zesłanym przez Boga nastręcza duże trudności. Narzucają się one jednak nieodparcie. Ideę, że Bóg  zsyła choroby bardzo trudno jest pogodzić z prawdą o Jego miłosiernym ojcostwie. Ujmując tę prawdę od strony psychologii, można ująć ją tak: dziecko od ojca spodziewa się rzeczy dobrych, stąd przypuszczenie, że Bóg mógłby zesłać chorobę podważa w pewnym sensie Jego dobroć i stwarza zagrożenie nieufności. Jezus do nikogo nie powiedział: „Nie mogę cię uzdrowić, bo mój Ojciec pobłogosławił cię chorobą”. Powiedział co najwyżej: „Przez osiemnaście lat szatan trzymał tę kobietę na uwięzi” (Łk 13, 16). Jeśli Bóg zsyła choroby, to praktyczną postawą człowieka wierzącego winno być nie korzystanie z pomocy lekarskiej, lecz pokorne przyjęcie woli Bożej. Nie ma sensu również modlitwa o  uzdrowienie (do której Biblia wzywa niejednokrotnie), nie jest potrzebny dar uzdrawiania oraz bez znaczenia wydaje  sakrament chorych.

Dzieje Apostolskie i listy Nowego Testamentu świadczą, iż uczniowie z ochotą podjęli  wezwanie do mężnego znoszenia prześladowań: godzili się na nie, nigdy natomiast nie akceptowali choroby. Postawa Jezusa i uczniów wobec chorób i prześladowań jest więc  jednoznaczna (Mt 4,23-24; 8,17; 9,35; 10,1; 6,23; 10,18; 14,14.35; Mk 1,34; 3,10; 6,13; 6,55-56; 16,18; Łk 4,40; 6,18; 7,21; 9,1-2; 10, 9; J 5,4; 11,3; Dz 19,12; 5,15-16; 19,12; 28,8-9; Jk 5,14-15;  Flp  1,29-30; 3,10; 1Kor 4,11-13; 2Kor  4,8-11; 6,8b-10; 11,23-28; Hbr 10,32-34; 11,25; 1P 2,19-21; 4,13-14).

„On dźwigał nasze boleści” – ofiarować Bogu choroby?

W niektórych kręgach chrześcijan utarło się przekonanie, że można Bogu ofiarować choroby, które nas dotykają. Miałaby to być ofiara za siebie lub za kogoś z naszych bliskich. W skrajnych wypadkach spotkać można postawę, z którą zetknąłem się osobiście: „Proszę księdza, zdiagnozowano u mnie nowotwór, ale nie zamierzam się leczyć. Ofiaruję tę chorobę za nawrócenie mojego męża”. Czy rzeczywiście winniśmy ofiarowywać Bogu nasze fizyczne choroby? Oczywiście nie! Choroba jest konsekwencją grzechu pierwszych rodziców. Bóg nie chciał grzechu popełnionego w raju, a więc nie chciał i jego konsekwencji. Sprowadźmy sytuację ad absurdum: skoro ofiarowujemy Bogu choroby, które są konsekwencją grzechu naszych prarodziców, logicznym wydaje się także ofiarować Bogu pozostałe konsekwencje tego grzechu – śmierć i nasze aktualne grzechy. Innymi słowy: chorujmy i ofiarujmy nasze choroby za nawrócenie bliskich! Grzeszmy i ofiarujmy nasze grzechy za zbawienie grzeszników! Chyba każdy uzna absurdalność takiej argumentacji.

O co więc chodzi w tym ofiarowaniu chorób? O precyzję języka. Jej brak może prowadzić do nakreślonych wyżej absurdalnych postaw. Nie można ofiarować Bogu chorób, bo te same w sobie są konsekwencją grzechu, są przekleństwem i nie były w pierwotnych planach Bożych. Można natomiast – i to jest bardzo piękna postawa – ofiarować Bogu nasze zmaganie się z chorobą i nasze cierpliwe jej znoszenie, przy całym wysiłku, by chorobę zwalczyć dzięki medycynie i modlitwie. Można chorować narzekając i stając się nieznośnym dla otoczenia, a można chorować pięknie – czego przykład dał Jan Paweł II – i wszelkie niewygody i zmagania z chorobą ofiarować Bogu w obranej intencji. Tego typu ofiara podobna jest do postu. Gdy wyrzekamy się czegoś, robimy postanowienia, rezygnujemy z przyjemności – możemy ofiarować to Bogu. Podobnie jest z chorobą. Postawa Jezusa była zawsze jednoznaczna wobec choroby. Taka też winna być postawa tych, którzy w Niego wierzą. Należy ze wszystkich sił (co nie znaczy: wszelkimi sposobami, gdyż niektóre stanowić mogą zagrożenia duchowe) starać się o uzdrowienie, a swój trud znoszenia choroby ofiarować Bogu.

Tego typu wywód rodzi zazwyczaj w umysłach wierzących kilka pytań. Do najczęściej zadawanych należy pytanie o dopełnianie „udręk Chrystusa”, o stygmaty i o postawę wielu świętych wobec choroby. Postawmy je. Czy św. Paweł nie mówi o sobie, że dopełnia w swym ciele braki udręk Chrystusa dla dobra Kościoła (Kol 1,24)? Owszem, ale kontekst tej wypowiedzi jasno wskazuje na prześladowania, nie na chorobę fizyczną. A stygmatycy? Czy nie są naznaczeni znakami męki Chrystusa z woli samego Boga? Owszem, stygmaty jednak wskazują na rany zadane Chrystusowi w wyniku prześladowań, które doprowadziły do Jego śmierci. Prześladowań, nie choroby. A cały poczet świętych, z Teresą i Faustyną na czele – czy nie przyjmowali cierpień, a wśród nich i chorób? Owszem, mieli bowiem świadomość, że choć choroba nie jest bezpośrednią wolą Boga, to może On z niej wyprowadzić dobro, w myśl zasady, iż ludziom miłującym Boga wszystko służy ku dobremu. A skoro tak, trzeba i nam mieć świadomość, że nie tylko z choroby, ale także z pozostałych konsekwencji grzechu pierwszych rodziców – grzechów aktualnych i śmierci – Bóg może wyprowadzić dobro.

„On się obarczył naszym cierpieniem” – więc dlaczego wciąż cierpimy?

Teologowie jednym głosem twierdzą, że przez swą mękę, śmierć i zmartwychwstanie Chrystus pokonał szatana oraz przezwyciężył grzech, cierpienie i śmierć. Skoro tak, to dlaczego wciąż cierpimy, grzeszymy i umieramy? Św. Paweł mówi o zwycięstwie Chrystusa w czasie przeszłym. Ono już się dokonało: „Po rozbrojeniu Zwierzchności i Władz, jawnie wystawił je na widowisko, powiódłszy je dzięki Niemu w triumfie” (Kol 2,15). Choć zwycięstwo Chrystusa nad szatanem już definitywnie się dokonało, to jeszcze nie w pełni się ujawniło. Niekiedy kaznodzieje – i słusznie – przywołują w tym kontekście obraz zakończenia II wojny światowej. Choć na początku maja 1945 Niemcy podpisały bezwarunkową kapitulację, niemieckie oddziały do końca maja wciąż na terenach Francji zabijały ludność cywilną. Ginęły kobiety i dzieci. Wojna była definitywnie przegrana, ale pokonani wciąż czynili zło. Szatan już został definitywnie pokonany na drzewie krzyża, jednak zwycięstwo Chrystusa jeszcze nie w pełni się ujawniło. Stanie się to dopiero przy paruzji, gdy nasz Pan powróci na ziemię. Bo przecież Bóg „poddał Mu wszystko, nic nie zostawił nie poddanego Jemu. Teraz wszakże nie widzimy jeszcze, aby wszystko było Mu poddane. Widzimy natomiast Jezusa” (Hbr 2,8-9). I oto nasze zadanie. Patrzeć na Tego, który obarczył się naszym cierpieniem i naśladować Go aż do chwili, kiedy w pełni objawi się Jego zwycięstwo, a Bóg otrze z naszych oczu wszelką łzę (por. Ap 21,4).

 

[1] H.A. KENT, „Philippians”, w: Expositor’s Bible Commentary with The New International Version of The Holy Bible in Twelve Volumes, red. F.E. Gaebelein, XI, Grand Rapids 1984, 123-127.

[2] A. SKEVINGTON WOOD, „Ephesians”, w: Expositor’s Bible Commentary with The New International Version of The Holy Bible in Twelve Volumes, red. F.E. Gaebelein, XI, Grand Rapids 1984, 34-45.

[3] M. DZIEWIECKI, „Co dla osoby powołanej do służby Bożej znaczy być wierzącym i praktykującym?”, Życie Konsekrowane 95 (2012) 3, 28-29.