Peryferie w centrum. Salvador de Bahia

fot. M. Rosik

Tuż przed północą ląduję w Salvador de Bahia. Podróż z Lizbony trwała dziewięć godzin, co oznacza, że od dwudziestu kilku jestem na nogach. Pierwszą stolicę Brazylii odwiedzam po raz drugi. Kilka lat temu byłem tu również w środku lata.

Na lotnisku czeka już na mnie pełen energii Thadeu, który gościł mnie poprzednim razem, a który później, podczas wizyty we Wrocławiu, wygłosił wykład na moim seminarium.

Droga z lotniska do domu z pokojami gościnnymi trwa niemal godzinę. Główne drogi są znakomite, dobrze oświetlone i pomimo późnej pory wciąż zapełnione. Nie ma się co dziwić, to czas karnawału. Po zjeździe z szerokiej szosy jest już dużo gorzej. Wyboje i nieutwardzona powierzchnia dają się we znaki na gęsto zabudowanym osiedlu Salvadoru. Po wejściu do budynku hotelowego wiem już na pewno, że jestem w zwyczajnej, nie tej na pokaz bogatych turystów, Brazylii. Coś, co nazywają pokojem ledwie mieści coś, co nazywają tu łóżkiem. A nazywają zawsze z szerokim uśmiechem!

Nie ma ciepłej wody, nie ma klimatyzacji, zlew jest tak mały, że nie sposób umyć rąk nie zachlapując okolicy, a lustro nad nim zawieszono na wysokości metra. Wszędzie słychać drażniącą muzykę moskitów. Welcome to Salvador!

Rankiem budzi mnie ostre światło słońca wpadającego przez otwarte okno. O 7.00 snop promieni jest tak silny, że może posłużyć za naturalną suszarnię. Śniadanie składa się z soku pomarańczowego, czarnej kawy i owoców. Można tu znaleźć niemal wszystko: dojrzałą papaję, soczyste kiwi, aromatyczne  ananasy, banany dopiero co zerwane i te gotowane, mlecznobiałe kokosy, mango i jeszcze kilka o nieznanych mi nazwach i smakach. Po takiej dawce energii pakuję kilka rzeczy do małego plecaka i wyruszam.

Thadeu wiezie mnie swoim srebrnym golfem krętymi ulicami położonej na wzgórzu peryferyjnej dzielnicy. Rozmawiamy o kontrastach, których w Brazylii pełno. Fawele graniczą z dzielnicami bogaczy, czarnoskórzy utożsamiają się z krajem nie mniej niż biali, tańczące sambę korowody przemykają hałaśliwie obok zakonów kontemplacyjnych.

Zauważam drogowskaz wskazujący kierunek ku dzielnicy o dziwnej nazwie Chame Chame. Mój kierowca i przewodnik wyjaśnia, że z nazwą dzielnicy wiąże się zabawna historia.

Gdy budowano miasto ktoś postanowił nadać jej imię modnej wówczas paryskiej alei Champs Elisee. Brazylijczycy jednak nie potrafili dobrze wymówić francuskiej nazwy, stąd jej fonetyczne, nieco komiczne zniekształcenie, przylgnęło do tej części miasta.

Mijając kościoły i zbory protestanckie, które namnożyły się tu w ostatnich latach niczym grzyby po deszczu, poznaję eklezjalne odcienie brazylijskiego humoru: „Proszę księdza, mój dom jest dokładnie naprzeciwko szerokich drzwi naszego kościoła – zwierza się pewna znana z plotkarskiego charakteru dama. – Mogę uczestniczyć we Mszy siedząc na swoim tarasie. – Owszem – odpowiada proboszcz. – Z tarasu możesz też przyjmować komunię, masz przecież wystarczająco długi język”.

Albo: „Pewien biskup postanowił wyspowiadać się u zwykłego księdza. Ten, nieco onieśmielony i zawstydzony, zadaje pytanie: Jakimi grzechami raczył ekscelencja obrazić Pana Boga?”.

Religijność Brazylijczyków jest prosta i skomplikowana zarazem. Prosta, bo szczera i często niepogłębiona. Skomplikowana, bo w nurt katolicyzmu włączają się często wierzenia zupełnie obce. Przywiezieni tu niegdyś jako niewolnicy, a później już dobrowolnie przybywający do Bahia członkowie plemienia joruba, zamieszkujący głównie tereny Nigerii (choć nie tylko), stworzyli kult candomble, który w ich przekonaniu w niczym nie kłóci się z wiarą chrześcijańską.

Swoim afrykańskim orisza – bóstwom czczonym u joruba przez setki lata, nadano imiona świętych katolickich i w ten sposób „ochrzczono” pogańską religię. Kilkumetrowej wysokości posągi orisza stoją dumnie w swych kolorowych afro-bahijańskich szatach nad wodą, przy szlaku spacerowym miasta. Niektóre z nich lubią wodę – tłumaczy Thadeu – dlatego stoją na posągowych kolumnach wewnątrz sadzawki. Inne za wodą nie przepadają, więc przyglądają się swym towarzyszom z brzegu.

Zaskakujące, jak wiele śladów jednego afrykańskiego plemienia można znaleźć w różnych częściach świata. Na Kubie stworzyli oni santerię – obrzędowość, w której bóstwom plemienia również nadano imiona chrześcijańskich świętych. Nazwa kultu pochodzi właśnie od hiszpańskiego santos – święty. Choć praktykowanie santerii jest surowo zakazane tak przez władze świeckie, jak i kościelne, kult ma się w najlepsze.

W każdym domu niemal znajduje się niewielki ołtarz, na którym składa się ryż, kwiaty, a czasem części zwierząt w ofierze bożkom o wdzięcznych imionach Madonny, św. Krzysztofa czy Jakuba. Nie kto inny, jak właśnie joruba dotarli także na Haiti, gdzie oddają się obrzędowości woo doo.

Dziś wielu mieszkańców stanu Bahia, którego stolicą jest Salvador, a który powierzchnią dorównuje Hiszpanii, to potomkowie przybyszy należących do joruba.

Gdy kiedyś przygotowywałem się do oprowadzania grupy po Izraelu, natknąłem się na ciekawą informację w jednym z przewodników. Autor opowiadał się za tezą, że po najeździe Nabuchodonozora w 586 r. przed Chr. na Judeę, wielu Żydów rozproszyło się w diasporze w północnej Afryce.

Kiedyś nawet natknąłem się na synagogę na tunezyjskiej wyspie Jerba. Synagoga miała ponoć powstać w VI w. przed Chr. Nie bardzo w to wierzyłem, bo początków synagog – o ile w ogóle łączyć je z niewolą babilońską – należałoby szukać raczej właśnie w Babilonii, nie w Afryce.

Prospekty tunezyjskie mówiły jednak wyraźnie, że jest to najstarsza synagoga świata. Jeśli rzeczywiście pochodzi ona z szóstego stulecia przed erą chrześcijańską, to informacja ta potwierdzałaby powstanie diaspory w Tunezji w tym właśnie czasie.

Niektórzy badacze twierdzą, że do Tunezji mieli przybyć Żydzi należący do pokolenia Dana, jednego z dwunastu pokoleń Izraela. Z czasem wielu wyznawców, którzy osiedlili się na północy afrykańskiego wybrzeża miało przesiedlić się nieco na południe, do dzisiejszej Nigerii. To właśnie oni mieli stać się joruba. Hipotezę taką miałby poświadczać  zwyczaj obrzezania chłopców w ósmym dniu po narodzinach, a także liczne podobieństwa językowe pomiędzy hebrajskim a językiem joruba.

Czy tak właśnie było? Czy to możliwe, żeby potomkowie Dana dotarli na Kubę, Haiti i do Bahii? Przed badaczami jeszcze długa droga w poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie.

Kolejne dni przebiegają pod znakiem zwiedzania starego miasta i plaży. Zasadniczo zabytkami są kościoły, których tu wcale nie brakuje. Większość utrzymana jest w stylu południowo-amerykańskiego baroku.

Budynki otaczające kwadratowe place to oczywiście wytwór kolonizatorów. Tchną klasycznymi proporcjami, które doskonale widoczne są na fasadach i równomiernych bogatych zdobieniach.

Moją uwagę przykuwa kościół Matki Bożej Różańcowej Murzyńskiej. Jego wnętrze jest bardzo ciemne, bo przypomina lochy, w jakich trzymano tu niewolników do czasu, gdy zgłosił się po nich właściciel. Gdy dopłynął statek z dostawą afrykańskich niewolników, wprowadzano ich bezpośrednio z trapu do ciemnych piwnic, po kolana w wodzie. Przykuwano ich łańcuchami i tak, w ciemnościach, oczekiwali na przybycie właściciela. Niekiedy trwało to miesiącami. Wielu straciło wzrok.

Niewolnicy, którzy pracowali u swych panów w Salvadorze przez cały dzień, nocą postanowili wybudować kościół. To właśnie ten ciemny, na zewnątrz błękitny kościół o dwóch wieżach, jest owocem ich pracy.

Podobno niewolnicy mieli tylko jeden dzień wolny w ciągu całego roku. Był to Wielki Piątek. Nie mając innego wyjścia, właśnie w ten dzień świętowali Wielkanoc. Ubierali białe szaty. Pościli rano i wieczorem, za to obiad – choć bezmięsny – był przeobfity. I tak już pozostało w wielu rodzinach.

Wielki Piątek jest świętem większym i bardziej celebrowanym niż niedziela zmartwychwstania.

Pod moim pokojem jest szkoła. Hałasowanie słychać już od siódmej rano. Szkołę prowadzą siostry zakonne. Nauczaniem i dożywianiem obejmują dzieci od sześciu do czternastu lat.

W okolicy zgromadzenie prowadzi trzy takie szkoły. Jedna jest bardzo ekskluzywna, zatrudnia najlepszych nauczycieli i rodzice muszą dużo płacić za czesne. Dzięki temu udaje się siostrom utrzymać dwie inne szkoły, liczące ponad stu uczniów każda, nie pobierając żadnych opłat od rodziców. Co więcej, posiłek w szkole jest często jedynym, jaki dziecko ma w ciągu całego dnia.

Kolejnego dnia – całodniowa wyprawa na wyspę Ipatarica. Podróż promem zabiera godzinę. Podobno w planach miejskich jest budowa mostu, który połączy wyspę z lądem, ale na to poczekać przyjdzie pewnie kilkanaście lat. Sama wyspa nie jest duża. Dwie główne miejscowości to La Cruz i Ipatarica. Jadę do tej drugiej. Jeden walący się kościół w stylu kolonialnym, mała odnowiona kaplica i plaża. Życie toczy się tu strasznie leniwie. Upał jest niemiłosierny. Za to ludzie weseli, uśmiechnięci, życzliwi wobec przybyszów. Jest tu źródło wód leczniczych, od którego każdy turysta rozpoczyna swą wędrówkę w kierunku plaży. W centrum miasteczka trzy sklepy i trzy restauracje.

To właściwie wszystko, co można tu zobaczyć.

Warto było.

Polub stronę na Facebook