Zarówno listopadowa zaduma nad życiem i śmiercią, jak i klimat kończącego się już roku liturgicznego (niedługo rozpoczynamy Adwent), skłania nas do podsumowań. W czytaniach dzisiejszej liturgii Słowa Bożego powraca niczym echo motyw ostatecznego spotkania z Chrystusem. Św. Paweł napomina Tesaloniczan: „Dzień Pański przyjdzie tak, jak złodziej w nocy”. W Ewangelii natomiast słyszymy przypowieść, której symbolikę łatwo rozpoznać: gospodarz to Chrystus, słudzy, którzy otrzymują talenty – to każdy z nas, powrót pana – to paruzja lub nasze odejście z tego świata, rozliczenie – to sąd ostateczny. Spróbujmy postawić kilka pytań o postawę owych sług, którym wyjeżdżający pan powierza swoje dobra. Pierwsze pytanie brzmi: jak wyobrażali sobie swojego pana owi słudzy? Czyli inaczej: jaki obraz Boga nosimy w swoim sercu?

Dla sługi który zakopał swój talent, jego pan wydawał się człowiekiem surowym: „Panie, wiedziałem, że ś jest człowiek twardy: chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał”. Sługa ten symbolizuje ludzi, którzy na dźwięk słowa „Bóg” stają na baczność; ludzi, którzy noszą w swym sercu obraz Boga – sędziego, Boga, który jedynie czeka na nasze potknięcia, by wymierzyć nam sprawiedliwość. Taki człowiek boi się ryzyka. Religia jest dla niego instytucją przepisów, praw, nakazów i zakazów. Nie ma miejsca na szczęście, miłość, przyjaźń i poczucie bezpieczeństwa.

Inaczej widzieli swojego pana słudzy, którzy obracali powierzonymi talentami, aby odzyskać je z zyskiem. Nie bali się ryzyka. Wiedzieli, że mogą zaufać swojemu panu i że za to zaufanie czeka ich nagroda. Dlatego symbolizują ludzi, którzy w Bogu widzą nie sędziego, ale miłującego ojca, który hojnie udziela talenty swoim dzieciom.

Jeśli ktoś pod słowem „Bóg” rozumie jedynie Absolut, pewną moc, siłę, bezosobową energię – wówczas trudno mu doświadczyć miłości Boga. Bo miłość istnieje między dwiema osobami.

Jeśli ktoś uznaje, że Bóg jest osobą, widzi Go jednak jako wielkiego sędziego, który w czarnej todze zasiada za swym biurkiem i w wielkiej księdze zapisuje nasze dobre i złe czyny, czekając jedynie na nasze potknięcia – również trudno mu będzie doświadczyć miłości Ojca.

Jeśli ktoś przyjmuje wiarą twierdzenie „Bóg jest miłością”, ale nie doświadczył miłości od ludzi (rodziców, krewnych, przyjaciół) – może mieć problemy z odkryciem miłości Boga; będzie mu się wydawała abstrakcyjna.

Jeśli ktoś przyjmuje twierdzenie: „Bóg jest miłością” i doświadczył miłości ludzi, jednak nie nawiązał kontaktu z Bogiem, nie otworzył przed Nim swojego serca, nie zaprosił Go, aby wraz z Nim przeżywać swoje życie – wówczas zdanie „Bóg jest miłością” pozostanie prawdą w intelekcie, ale nie zmieni jego serca. Dlatego każdy z nas jest wezwany do nawiązania osobistej więzi z Bogiem, więzi intymnej i głębokiej, takiej, jaka winna łączyć dziecko z Ojcem.

Drugie pytanie dotyczy postawy sług wobec ich pana: dwaj pierwsi zapragnęli przymnożyć dóbr swojemu panu, rzucili się w wir aktywności, by pomożyć talenty. Trzeci sługa bał się stracić to, co otrzymał. Przybrał postawę zachowawczą, obronną. Nasza relacja wobec Boga może więc być motywowana dwojako: przez miłość lub strach. Jeżeli człowiek kieruje się miłością, ma szansę rozwinąć talenty złożone w nim przez Boga. Tak właśnie dzisiejszą przypowieść interpretował Edgar Mitchell, szósty z kolei człowiek, który w 1971 roku stanął na księżycu. Rozwijając w sobie wszystkie możliwości, zrealizował swoje marzenia. Później w dzienniku pisał:

Pierwszą rzeczą, która przyszła mi na myśl, kiedy patrzyłem za  Ziemię, było  jej  niewiarygodne piękno. Nawet najbardziej spektakularne fotografie  nie  są w  stanie tego oddać. To był majestatyczny widok. Wspaniały niebieskobiały klejnot zawieszony na  tle atłasowego nieba. W punkcie kulminacyjnym tego przeżycia obecność  Boga  stała się niemal namacalna i uświadomiłem sobie, że życie we wszechświecie nie może być dziełem przypadku.

Jeżeli jednak człowiek motywowany jest przez strach w swej relacji z Bogiem, trudno mu będzie rozwinąć swoje talenty. Tak właśnie postąpił sługa, który bojąc się ryzyka ukrył talenty w ziemi. Belgijska pisarka, Corrie ten Boom przytacza opowiadanie o małej dziwczynce, która stłukła wazę. Zrobiło jej się bardzo przykro, więc z żalem przeprosiło mamę za to, co się stało. Mama wyrzuciła robite szczątki do kosza i zapewniła córkę, że wcale się nie gniewa. Dziewczynka jednak nie mogła poradzić sobie z poczuciem winy: wyjęła rozbite kawałki i jeszcze raz przyszła do matki z prośbą o przebaczenie. Tym razem reakcja mamy była surowa:

Skoro ci przebaczyłam, nie obwiniaj się więcej o to, co zrobiłaś. Wyrzuć te kawałki i nigdy więcej nie wracaj do tej sprawy.

Bóg zawsze czeka z przebaczeniem, jeśli wyrażamy skruchę za nasze grzechy. Człowik motywowany strachem nie jest w stanie uwierzyć w Bożą miłość.

Miłość rozwija, strach paraliżuje. Miłość buduje, strach niszczy. Miłość przynosi nadzieję i pogodę ducha, strach powoduje przygnębienie.

Trzecie pytanie, które stawia przed nami lektura dzisiejszej przypowieści nie wymaga komentarza. Jest bardzo osobiste. Muszę na nie odpowiedzieć sam, w ciszy serca. Jaki jest mój obraz Boga: Czy Bo jest dla mnie miłującym Ojcem czy karzącym sędzią? A w związku z tym: jaka jest moja postawa wobec Niego: opiera się na strachu czy na miłości?

Zarówno listopadowa zaduma nad życiem i śmiercią, jak i klimat kończącego się już roku liturgicznego, skłania nas do podsumowań. Ponoć u schyłku swych lat, w jesień swojego życia, laureat literackiej nagrody Nobla z 1982 roku Gabriel Garcia Marquez, pisał:

Jeśliby Bóg zapomniał przez chwilę, że jestem marionetką i podarował mi odrobinę życia, wykorzystałbym ten czas najlepiej jak potrafię. Prawdopodobnie nie powiedziałbym wszystkiego, o czym myślę, ale na pewno przemyślałbym wszystko, co powiedziałem. Oceniałbym rzeczy nie ze względu na ich wartość materialną, ale na ich znaczenie. Przekonywałbym ludzi, jak bardzo są w błędzie myśląc, że nie warto się kochać. Nie wiedzą bowiem, że starzeją się dlatego, iż unikają miłości! Nauczyłem się, że wszyscy chcą żyć na wierzchołku góry, zapominając, że prawdziwe szczęście kryje się w samym sposobie wspinania się na górę,

czyli w umiejętnym przymnażaniu talentów podarowanych mi przez Boga.

Pielgrzymkowe biura podróży organizujące wyprawy do Ziemi Świętej w standardowej ofercie mają trzy góry. Dwie pierwsze wypiętrzają się w Galilei, trzecia w Judei, a dokładniej – w samej Jerozolimie. Na Górze Błogosławieństw Jezus wygłosił najważniejszą ze swych mów. Dla nas, chrześcijan, to niewielkie wzniesienie jest tak ważne, jak dla Żydów Synaj. Jak niegdyś Mojżesz na Synaju przekazał narodowi wybranemu Prawo pierwszego przymierza – Dekalog, tak na Górze Błogosławieństw Jezus przekazuje rodzącemu się Kościołowi prawo Nowego Przymierza – przykazanie miłości Boga i bliźniego posuniętej do miłości nieprzyjaciół. Mojżesz związany jest także z inną galilejską górą. Na Taborze wraz z Eliaszem ukazał się Jezusowi i trzem zaspanym uczniom, by zapowiedzieć zmartwychwstanie. Widok Jezusa obleczonego światłem musiał być fascynujący!

Zapowiedź ta zaczyna się realizować na trzeciej górze. Nieco paradoksalnie – prowadzi na nią zaledwie kilkanaście schodów w Bazylice Grobu Pańskiego. A z Golgoty droga do zmartwychwstania jest już bardzo bliska.

„Panie, dobrze, że tu jesteśmy” (Mt 17,4) – wyznał Piotr w imieniu całej trójki. Jezus nie pozwolił im rozbić namiotów. Nakazał zejść z góry, by dalej głosić dobrą nowinę. Bo na mapie Ziemi Świętej tajemniczą nicią złączone są trzy góry. Orędzie, które z nich płynie musi być jednak głoszone w dolinach. A dziś to nasze zadanie.