fot. M. Rosik
Niewielkie duńskie miejscowości przyciągają swym urokiem szczególnie o zmroku. W malutkich oknach kamienic, przyozdobionych kwiatami i kolorowymi wiszącymi dekoracjami, które oddają klimat ciepła i intymności, pojawia się światło. Duńskie niebo powoli bierze we władanie Księżniczka Noc.
Zmierzch nad Ribe
Południowa Jutlandia. Dziesięciotysięczne miasteczko. Dzień się kończy. Ustaje ruch na ulicach, a miasto spowija łagodna poświata szarości. Promienie zachodzącego słońca igrają z liśćmi i konarami pobliskich drzew. W czasach, kiedy miasta oświetlane były jeszcze lampami gazowymi, w miastach wyznaczano ludzi, którzy troszczyli się o to, aby co wieczór na ulicach zajaśniało światło. Atmosfera skłania do spokojnego spaceru wąskimi uliczkami.
W tym niewielkim i niezwykle spokojnym miasteczku Ribe do dziś, dla podtrzymania tradycji, starszy człowiek w stroju sprzed wieku, dystyngowanym krokiem przemierza o zmroku ulice zapalając lampy. Gdyby ktoś zobaczył to miasto ze wzgórza, bez trudu mógłby dostrzec pojawiające się co kilka minut nowe punkty świetlne. Z daleka, o zmierzchu trudno byłoby dostrzec człowieka, który swą pracą sprawiał, że ulice stawały się jaśniejsze. Nikt jednak nie może wątpić w jego obecność, gdy lampy rozbłyskają światłem. Jezus tłumaczył: „Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze… Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre czyny i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie”. Jakby chciał dopowiedzieć: świat może cię nie znać, łatwo jednak rozpozna drogę, po której kroczyłeś, jeśli pozostawisz na niej światło.
Romo po zmroku
Następny wieczór jest już inny. W dość nostalgicznym nastroju zasiadamy w gronie przyjaciół w niewielkiej restauracji na wyspie Romo. Światło spokojnie płonącej świecy i cichy jazz ukaja szalejący za oknem wiatr, którego uderzenie miesza się z hukiem fal przybierających na sile. Zasiadamy, by posłuchać o nordyckich wierzeniach i dawnych bogach. A opowiadaczem jest nie byle kto, bo wykładowca historii w Aarhus.
Jakby skopiowany z wierzeń hebrajskich i egipskich świat plemion północy składał się z trzech warstw. W najwyższej mieszkali bogowie, na czele z Odynem; niżej swe życie wiedli ludzie; podziemie wreszcie to świat zmarłych. Odyn, w przedziwnej koincydencji bóg wojny i poezji, zamieszkiwał Asgard. Dwa kruki, Myśl i Pamięć, co dzień przynoszą mu informacje o otaczającym wszechświecie. Symbolem Odyna jest celtycki krzyż, czyli krzyż wpisany w koło, który zapewne wywodzi się jeszcze z wierzeń przedchrześcijańskich. Był symbolem słońca. Odynowi przypisuje się odkrycie pisma runicznego, czyli „tajemnego”. To właśnie on miał podarować ludziom runy, których magiczna moc jest wszędzie znana. Najstarsze inskrypcje pochodzą z początków II stulecia, choć przypuszcza się, że samo pismo jest dużo starsze. Zwolennicy Nowej Ery twierdzą, że każda z liter alfabetu runicznego przywołuje tajemne moce z kosmosu, których promieniowanie aktywuje psychiczne siły podświadomości. Wracając do Odyna, niektóre podania twierdzą, że bóg przebiera się czasem za Oda i wędruje po świecie. Jako przebieraniec ożenił się nawet na jedną noc z Freją, nordycką boginią miłości, której nota bene wiele atrybutów przypisano w trzynastym wieku Matce Jezusa. Odyn ma także ośmionogiego konia, podarowanego mu przez boga oszustw. Dzięki niemu podróżować może przez wszystkie światy.
Oczekując na zamówione dania dowiadujemy się, że Skandynawia to kraina pisarzy. Jest ich wielu i są dobrze znani największym bibliotekarzom. A skoro już o pisarstwie mowa, to nie musi dziwić fakt, że poziom czytelnictwa jest w krajach skandynawskich najwyższy na świecie. W końcu to tu zima trwa najdłużej, a słońce potrafi nie wychylać nosa zza horyzontu przez sześć miesięcy. Socjologowie utrzymują, że czytanie rozwija myślenie, a oglądanie rozwija kojarzenie. Teraz jednak ten kilkudniowy pobyt w państwie na wyspach sprzyja raczej oglądaniu i zwiedzaniu, nie czytaniu.
W Kopenhadze w towarzystwie Andersena
Biografia Hansa Christiana Andersena jest w pewnym sensie bajkowa. Cieszący się sławą na całym świecie pisarz był synem szewca i szwaczki. W świat baśni wprowadziła go babcia. Wiele wątków z jej opowieści dostało się później na karty utworów bajkopisarza. Mając zaledwie czternaście lat, Hans wyjechał z rodzinnego Odense, gdzie matka zawarła powtórne małżeństwo, do Kopenhagi, by tam szukać szczęścia na deskach teatru. Uczył się najpierw w szkole baletowej, ale przyznane mu stypendium królewskie umożliwiło rozpoczęcie studiów. Andersen nie potrafił znaleźć sobie stałego miejsca. Jego dusza podróżnika i egocentryka, wrażliwca i samotnika, kazała mu wyruszyć w podróż po Europie i gnała po najdalszych zaułkach kontynentu. Jego baśń o małej syrence (którą podziwiać można siedzącą na skale w kopenhaskim porcie) jest jedną z najpiękniejszych historii miłosnych w literaturze. Faktycznie jednak jest to miłość nie wyznana: baśniowa bohaterka nigdy nie odważyła się powiedzieć księciu o swym uczuciu, a ten nigdy go nie dostrzegł. Jest to więc baśń o poświęceniu i przezwyciężeniu egoizmu, o dobru, które jest konieczne do życia i o cierpieniu, które wplecione jest w ludzkie losy. Głęboko religijny pisarz wplatał w swoje utwory wątki na wskroś chrześcijańskie. Pisał na przykład: „ludzie zaś mają duszę, która żyje wiecznie, żyje nawet wtedy, gdy ciało staje się prochem, wznosi się poprzez jasne przestworza aż do błyszczących gwiazd”. W opowiadaniu Która z róż była najszczęśliwsza? wznosi się niemal na szczyty mistyki, gdy twierdzi „Śmiech jest oznaką najwyższego poziomu duchowego”.
Zachodzę do niewielkiego, za to pięknie utrzymanego kościoła, gdzie modlić się miał Andersen. Wysmukłe kolumny pomalowane są kolorem, który nadaje ciepła całemu wnętrzu. Otwarta Biblia przed ołtarzem i tuż obok płonąca świeca. I wszechogarniająca cisza.
Reformacja z 1536 roku oznaczała dla Danii koniec katolicyzmu. Zakaz praktykowania katolicyzmu został oficjalnie potwierdzony przez prawo duńskie w 1683 roku. Tylko w mieście – twierdzy o nazwie Fredericia w Jutlandii katolicy, reformowani protestanci i Żydzi znaleźli przyczółek, by bez przeszkód oddawać Bogu cześć, każdy na swój sposób. W Kopenhadze jedynie w kaplicach budowanych przy ambasadach zbierano się na msze święte odprawiane przez katolików. I chodzi oczywiście o te kraje, których ambasadorowie byli katolikami.
Mroczny filozof
Zwarta zabudowa stolicy ułatwia zwiedzanie. Podziwiając wspaniałe zabytki architektury zważać trzeba jednym okiem na wszechobecnych rowerzystów. Niekiedy wyrastają jak spod ziemi. Przechodzę do starej dzielnicy. Tu żył Kierkegaard. Wędrując zielonymi alejkami, rozpoczynamy rozmowę o posępnym filozofie, na którego myśl wpłynęła postawa ojca wiecznie ubliżającego Bogu, dramatycznie przeżyta burza w dzieciństwie i wrodzona skłonność do melancholii zatopionej w samotności. Gdyby żył w średniowieczu – mawiał – poszedłby do klasztoru, by za jego murami przeżywać wieczne poczucie winy i lęk przed karą. Choć chadzał do teatrów i kawiarni, wieczory zwykł spędzać sam w przestronnym pokoju obficie wypełnionym jasnym światłem. W jednym z dzieł zauważył: „Siedzę w swoim cichym pokoju i widzę tylko jedno niebezpieczeństwo: religię”. Autor Lęku i drżenia pisał: „Bóg zyskał dla mnie znaczenie, o jakim nigdy nie przypuszczałem”, a swoje słowa potwierdzał rozważaniami w stylu „albo-albo”: albo do końca życia pozostać sceptykiem, albo podjąć ryzyko wiary, czyli skoczyć w absurd.
Podziwianym przykładem życia w absurdzie stał się dla Kierkegaarda biblijny Abraham, który nie wahał się poświęcić swojego syna w ofierze. Filozof sądził, że w każdym pokoleniu jest kilku ludzi, którzy w strasznych cierpieniach poświęconych za innych, odkrywają własną drogę. Jednym z nich miał być on sam. Cierpienia człowieka pochodzą z faktu, iż jest on „syntezą skończoności i nieskończoności, czasowości i wieczności, konieczności i wolności”.
Jeszcze tego samego popołudnia wraz z katolickim biskupem Danii przejeżdżamy fordem mondeo obok pięknego białego domu ze spadzistym dachem. W przyciemnianych szybach refleksem odbija się zachodzące słońce. Samochód rzuca nieprawdopodobnie długi cień. „To tu mieszka ten niewierzący pastor”- mówi biskup Czesław. Łagodnym łukiem omija grupkę kilku opalonych rowerzystów. Po chwili kontynuuje: „Sprawa była głośna w całym kraju. Najpierw przyznał się, że jest ateistą, w wyniku czego został zwolniony z funkcji. I wtedy zaczęły się protesty. Najpierw jego samego, a później zwolenników pastora bez wiary. W duchu chorej tolerancji został przywrócony na stanowisko. Bo przecież tak pięknie mówi kazania i tak wzruszająco odprawia pogrzeby”. I tak to niewierzący duchowny cieszy się dobrą sławą wśród „wierzących” Duńczyków. Bycie pastorem, a także kapłanem, jest przez mieszkańców Skandynawii traktowane jak zawód. Zresztą wielu pastorów w ciągu tygodnia pełni inne zawody. W Kopenhadze wiózł nas kiedyś pastor- taksówkarz. Jeśli tak się sprawy mają, trudno się dziwić, że Duńczycy czy Norwegowie pytają święcie zgorszeni, dlaczego tego zawodu nie mogą wykonywać kobiety.
Kawałek Afryki
Kilka kilometrów poza obrębem miasta dojeżdżamy do rozległej rezydencji o białych ścianach cudownie porośniętych bluszczem, przykrytych czerwonawym dachem. To dom Karen Blixen. Autorka Pożegnania z Afryką urodziła się w duńskim Rungsted. Wykształcenie zdobywała w Paryżu i Rzymie. Te dwa miasta, poprzez uzyskaną tam praktyczną znajomość języków, otworzyły jej okno na świat. Po ślubie, nota bene ze swoim krewnym, przeprowadziła się do Afryki, zakładając plantację kawy. Liczne zdrady ze strony męża doprowadziły ostatecznie do rozwodu, musiała więc sama zająć się prowadzeniem plantacji. Trwało to przez dziesięć lat, do momentu, kiedy rynek kawy załamał się całkowicie. Powróciła wtedy z Kenii do rodzinnej Danii. Siedemnaście lat pobytu w Kenii wystarczyło w zupełności na zdobycie doświadczeń, które zaowocowały jedną z najpiękniejszych na świecie powieści autobiograficznych. Poprzez reporterskie relacje o harmonijnym współżyciu mieszkańców Czarnego Kontynentu z naturą, w którą zostali wrzuceni, przebijają poetyckie refleksje duńskiej baronowej. Pamiętam scenę, w której opowiada o powrocie aeroplanem z lotu, który odbyła z miłością swego życia, angielskim arystokratą. Poznała pięć lat po ślubie. Stary mieszkaniec farmy pyta, czy będąc w samolocie, wysoko pod niebem, można zobaczyć Boga.
– Czy polecisz kiedyś w swoim aeroplanie tak wysoko, żeby zobaczyć Boga?
– Doprawdy nie wiem – odrzekł Denys.
– W takim razie – zakończył rozmowę Ndwetti – w ogóle nie rozumiem, po co wy dwoje ciągle latacie.
W zamku Hamleta
Zaledwie po godzinie jesteśmy w Helsingoor. Docieramy do Kronborgu, do zamku Hamleta, który – o ile istniał (Hamlet, nie zamek) – mieszkał w Jutlandii. Helsingoor to najbardziej wysunięte w morze miasteczko, na którego cyplu już na początku piętnastego stulecia rozpoczęto budowę warowni. Ponieważ cypel wbija się w cieśninę Sund oddzielającą Szwecję od Danii, niemal przez pięć stuleci pobierano tu opłaty od statków zamierzających przepłynąć wodną szczelinę. Zasilano w ten sposób królewski skarb. Szekspir nigdy tu nie był. Przypuszczalnie zamek, otoczony potrójną nitką fosy, znał tylko z długich opowieści żeglarzy, snutych z niemałą dozą fantazji i takąż samą dozą piwa. W Hamlecie nadał mu nazwę Elsynoe, zgodnie z angielską wymową nazwy duńskiej miejscowości. Twórcę teatru elżbietańskiego zajmowała głównie problematyka władzy, która niszczy i demoralizuje. A przecież, jak pisał w pierwszym akcie dramatu, „zbrodnie aż spod ziemi wychodzą, aby stać się widomymi”. A swoją drogą, to właśnie w Hamlecie zapisano wiele powiedzeń, z których pochodzenia nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Nie chodzi tylko o słynne „być albo nie być”, ale także o funkcjonujące już jak przysłowia wyrażenia: „Źle się dziej w państwie duńskim”, „w tym szaleństwie jest metoda”, „reszta jest milczeniem”, „są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom” czy zwykł „słowa, słowa, słowa”.
W drodze powrotnej do Kopenhagi oglądamy jeszcze dwa pałace. Rozległy i świetnie utrzymany Pałac Pokoju to letnia rezydencja królowej Małgorzaty. W Hellegor natomiast znajduje się Pałac Fryderyka – dawna rezydencja królewska, która wiele lat temu spłonęła, gdy niefrasobliwy władca nie bardzo przejął się zakazem palenia w źle wybudowanym kominku. Po pożarze ogłoszono żałobę narodową, jak po zmarłym. Fantastyczny system kanałów i fontann otaczających zabudowania pałacowe sprawia, że z powodzeniem można nazwać to miejsce Tivoli Północy. Tyle, że jest tu nieco chłodniej…
Polub stronę na Facebook