Wieje, kędy chce
„Kiedy studiowałem medycynę, mój profesor mawiał, że trzeba się nauczyć słuchania drugiego człowieka. Jest to szczególnie ważne, jeśli przepisujemy środki antykoncepcyjne czy przerywamy ciążę. I dodawał, że są to sposoby zarówno na promowanie zdrowia, jak i na zwiększenie dochodów” – tak wspomina lata swoich studiów w Centrum Medycznym Virginii Wschodniej John Bruchalski, jeden z czołowych zwolenników aborcji w Stanach Zjednoczonych. Do czasu.
Urodził się w północnej części stanu New Jersey, w polskiej rodzinie. Gdy rozpoczął praktykę, był w pełni przekonany, że zabijanie nienarodzonych to dobrodziejstwo dla młodych mam. Głosił pogląd, że aborcja to „droga do promocji zdrowia, powodzenia i szczęścia w życiu kobiet”. Stosował przez lata różne metody usuwania ciąży, które sam doskonalił. Zajmował się sterylizacją. Ostatecznie obszarem jego działań stało się także sztuczne zapłodnienie. A potem postanowił spełnić prośbę coraz starszej już wtedy matki. Wybrał się z nią do Europy. Mama koniecznie chciała zobaczyć Medjugorie. To właśnie wtedy, pośród łagodnych wzgórz, Bóg zaplanował przełom w jego życiu. Nagle podeszła do niego kobieta pochodząca z Belgii. Nie znała angielskiego. On nie znał francuskiego. Kobieta spojrzała mu prosto w oczy i stwierdziła, że ma dla niego wieści od Boga. Doktor doznał szoku. Belgijka mówiła po francusku, a on rozumiał ją doskonale. Co więcej, odpowiadał jej po angielsku, a ona odwzajemniała się językiem francuskim. Nowy cud Pięćdziesiątnicy, zapowiedziany przy wniebowstąpieniu: „nowymi językami mówić będą” (Mk 16,17)? Kobieta mówiła mu o jego życiu i o tym, że musi je zmienić. Mówiła o sprawach, o których sama nie mogła wiedzieć. Podpowiadała, co powinien uczynić.
W 1994 roku doktor John Bruchalski założył Centrum Rodziny Tepeyac. Jest to znakomity ośrodek ginekologiczno-położniczy, który promuje naturalne planowanie rodziny. Można tu przeprowadzić rzetelne badania hormonalne, dokonać analiz bezpłodności i leczyć ją najnowszymi metodami, zgodnymi z etyką chrześcijańską. John Bruchalski dokonuje zabiegów chirurgicznych i odbiera porody. A także modli się z pacjentami.
Lew wstępuje do niebios
Ewangelia Marka powstała zapewne najszybciej spośród wszystkich czterech dzieł ewangelistów w ich obecnej formie. Badania egzegetów wykazują, że zakończenie Ewangelii pochodzi z nieco późniejszego okresu. Zostało dołączone przez któregoś z kopistów do pierwotnego korpusu dzieła. Brak go w niektórych ważnych starożytnych kodeksach (watykańskim, synajskim) i nie znali go wcześniejsi Ojcowie Kościoła (Euzebiusz, Hieronim). Poza tym ani Mateusz, ani Łukasz, którzy wzorowali się na Marku, pisząc swoje Ewangelie, nie zanotowali tego fragmentu. Skoro jednak został on dołączony do dzieła ewangelisty, oznacza to, że jego treść musiała być tak inspirująca i żywotna wśród niektórych chrześcijan, że nie wahali się uczynić go częścią pierwszej Ewangelii.
Dlaczego? Bo fragment ten nie tylko podkreśla, że ziemska misja Jezusa zakończyła się zwycięstwem, ale daje nadzieję na takie zwycięstwo wszystkim, którzy w Niego uwierzą! Gdy Jezus wstępuje do niebios, zapowiada nadprzyrodzone znaki, które miały potwierdzać głoszone orędzie o zbawieniu. Są wśród nich egzorcyzmy, uzdrowienia i cudowne ocalenia od niebezpiecznych sytuacji zagrażających życiu: „Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie” (Mk 16,17–18). Odchodząc do Ojca Chrystus dopełnił swej ziemskiej misji. To On okazał się zapowiedzianym przez Jakuba Lwem z pokolenia Judy. W dniu wniebowstąpienia niczym lew, który „gotuje się do skoku” (Rdz 49,9), opuścił ziemię, by posiąść niebo. A nam nie pozostaje nic innego, jak poprzez znaki kontynuować Jego zwycięską misję aż do dnia, w którym ujrzymy Go twarzą w twarz.
Również nauczaniu Jezusa towarzyszyły nadprzyrodzone znaki. Nie dokonywał On cudów dla samych cudów, lecz zawsze były one potwierdzeniem głoszonego słowa. Nauczanie Jezusa jest w dużej mierze wyjaśnieniem znaczenia nadprzyrodzonych znaków. I jeśli dziś będziemy czynić dokładnie to samo – mądrze wyjaśniać nadprzyrodzone działanie Boga, odsiewając ziarno zdrowej nauki od plew zwiedzenia – nie musimy się obawiać pentekostalizacji.
Do niebios bez śladu na ziemi?
Średniowieczne paraliturgiczne nabożeństwa o wniebowstąpieniu zawierały wymowny moment: przy akompaniamencie śpiewu podnoszono na linie figurę Chrystusa zmartwychwstałego aż pod sklepienie kościoła, a następnie przez otwór wciągano ją na poddasze. Wierni naocznie mogli przekonać się, że Pan wstąpił w niebiosa, które były częstym motywem malarskim na sklepieniach świątyń. Sama figura często przedstawiała Chrystusa odzianego w czerwoną szatę i granatowy płaszcz, barwy odpowiadające ikonografii królewskiej. Są one pozostałością sztuki bizantyjskiej.
W te same barwy przystroił Zmartwychwstałego Andrea Mantegna. Namalował Chrystusa tak bardzo wyraźnie, że postać wydaje się wydobywać z płaskiego płótna i przypomina rzeźbę. Powstałe w połowie XV stulecia malowidło podziwiać dziś można w Galerii Uffizi we Florencji. Wraz z „Pokłonem trzech mędrców” i „Obrzezaniem” stanowi część tryptyku, choć nie takie było pierwotne założenie artysty. „Wniebowstąpienie” Mantegni to malarski komentarz do słów Ewangelii Marka: „Po rozmowie z nimi [apostołami] Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Ojca. Oni zaś poszli i głosili ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdzał naukę znakami, które jej towarzyszyły” (Mk 16,19-20).
Nie wiadomo, dlaczego artysta pominął motyw, który pojawia się w pracach innych mistrzów przedstawiających Chrystusowe wstąpienie do nieba: ślady stóp. W klasycznym ujęciu tej sceny dwie odbite na ziemi stopy Chrystusa to element niemal obowiązkowy. A może Mantegna chciał po prostu zasugerować, czy ślady wniebowstąpienia znaleźć się winny w ludzkich sercach, nie na palestyńskiej ziemi?
„Głos na pustyni” na żywo w każdą niedzielę o 6.50 w Radio „Wrocław”.
Polub stronę na Facebook