PRZEBUDZENIE W AJJUTIJA

fot. M. Rosik

Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów na północ od Bangkoku, w głąb lądu, leży Ajutija. Można się tam dostać zwykłym pociągiem lub autobusem; ważne, by nie dać się namówić na oferty tutejszych biur podróży, bo można kilkukrotnie przepłacić całą imprezę. W trzech agencjach turystycznych poinformowano mnie, że dzisiaj nie jedzie już żaden pociąg do Ajutiji. Wystarczyło pójść na dworzec, by przekonać się, że jest ich jeszcze cztery.

Jednym z najstarszych zabytków dawnej stolicy Syjamu jest Wat Yai Chai Mongkol z posągiem leżącego Buddy. Ajutija to także miasto, w którym słonie służą jako taksówki, a spacery po dawnym kompleksie świątynnym przenoszą w zamierzchłe czasy. Łatwo wyobrazić sobie medytujących tu buddyjskich mnichów i szukających ukojenia zwykłych wiernych. Istotę buddyzmu stanowią cztery szlachetne prawdy: życie jest źródłem cierpienia i niezaspokojenia; niewiedza jest źródłem cierpienia; istnieje droga wiodąca do pokonania cierpienia; drogą tą jest ośmioraka ścieżka. Do owych ośmiu dróg należą: właściwe poglądy i właściwe rozważanie, właściwa mowa, działanie i źródło utrzymania oraz właściwy wysiłek, uwaga i medytacja. Cierpienie w buddyzmie nie jest rozumiane jedynie jako wyraźne zło, które dotyka człowieka; również stan niepełnej satysfakcji, uczucie dyskomfortu psychicznego nazwane zostało dukkha, czyli cierpieniem. Źródeł cierpienia upatruje Budda w chciwości, pragnieniu i pożądaniu. Logiczną konsekwencją takiego stanu rzeczy jest prawda, że jedyną drogą do wyeliminowania cierpienia jest zwalczenie żądzy: „Oto szlachetna prawda o ustaniu cierpienia. Jest to całkowity zanik i ustanie żądzy, jej zaniechanie i porzucenie, wyzwolenie i oderwanie się od niej”. Droga ta składa się z wspomnianych wyżej ośmiu ścieżek.

Pytanie o cierpienie, zwłaszcza to niezasłużone stanęło także przed Koheletem. Rezolutnie zauważył, że za dni życia człowieka nie ma sprawiedliwej odpłaty za jego czyny. Dobrzy czy źli, bogaci czy biedni – wszystkich czeka ten sam koniec. Zwierzęta niczym nie różnią się od ludzi w tym aspekcie. Wartości ważne dla jednych są niczym w mniemaniu innych. Sławni za życia, są zapomniani po śmierci. Ostatecznie więc wszystko jest hewel, „marnością”. Nie oznacza to jednak, że wszystko jest pozbawione sensu. Bojaźń przed Bogiem, jako jedyna forma religijności proponowana przez Koheleta, jest jednocześnie zasadą kontrolującą etyczne zachowania człowieka: „Boga się bój, przykazań Jego przestrzegaj, bo cały w tym człowiek!” (Koh 12,13). Gdy jest to możliwe, winien on szukać szczęścia i dążyć do mądrości, pamiętając jednak, że i tak nie będzie w stanie odpowiedzieć na wszystkie dręczące go pytania, a ostatecznie każdy jego czyn stanie się przedmiotem Bożego osądu.

W pamięci utkwiło mi urzekające w swej prostocie i ubóstwie, niemal całkowitym ogołoceniu spotkanie z człowiekiem, którego imienia nigdy nie poznałem. W Ajutija w sercu Tajlandii wylewał się z niebieskich zbiorników deszcz. „Wylewał się”, bo „padał” to zupełnie nieodpowiedni czasownik. W kraju Tajów deszcze nie padają, a raczej spadają z nieba całymi strumieniami, jakby rajskie potoki i rzeki nagle – jak na dźwięk jakiegoś zaklęcia – opadły z całym impetem na ziemię. Na dworcu, gdzie czekałem na powrotny pociąg do Bangkoku, stał starszy mężczyzna, niski, skromny, bez butów, jakby nie zauważający deszczu. Woda spływała po nim, a on wcale tego nie dostrzegał. Uśmiechał się lekko do siebie i rozmyślał. Gdy zobaczył wśród oczekujących pasażerów postać spoza azjatyckiego typu antropoficznego, natychmiast podbiegł i – jakbyśmy znali się od lat i rozmawiali kilka sekund temu – zaczął mówić. Mówił śmiesznym, miękko brzmiącym angielskim. „Czekam na przyjaciela z Europy. Ma przyjechać tym pociągiem. Spotkałem go wiele lat temu we Włoszech. Bo kiedyś tam byłem. Ma mnie odwiedzić. Będziemy długo rozmawiać. Kupiłem świeży bochen chleba. Gdy jestem sam, nigdy nie kupuję całego chleba. Dzisiaj na pewno się przyda”. Był szczęśliwy, że spotka przyjaciela. Był szczęśliwy, bo dzisiejszej nocy nie będzie samotny. Promieniał. Miał wypieki na twarzy, jak dziecko przy rozpakowywaniu prezentów. Później często wracałem do tej sceny. Przypominałem sobie, jak mało potrzeba, by poczuć się szczęśliwym. I wspominałem twarz tego człowieka – rozpromienioną i pełną światła. Czyżby był „przebudzony”?

Budda mówił o sobie: „Nauczam jedynie tego, czym jest cierpienie i w jaki sposób można je usunąć”. Można je usunąć przez przebudzenie, zwane niekiedy także oświeceniem. Przez wieki buddyzm był na Zachodzie niemal nieznany. Pojawiały się próby misjonarskie, zwłaszcza za cesarza Ashoka, ale nie przyniosły oczekiwanych rezultatów: Europa nie była otwarta na nową religię. Sytuacja zmieniła się przez ostatnie dziesięciolecia. Współcześnie wołaniem o przebudzenie zajął się nieżyjący już jezuita, Anthony de Mello. Swą książkę, właśnie pod tytułem Przebudzenie, rozpoczął słowami: „Przebudzenie to duchowość. Ludzie najczęściej śpią, nie zdając sobie z tego sprawy. Rodzą się pogrążeni we śnie. Żyją śniąc. Nie budząc się zawierają małżeństwa. Płodzą dzieci we śnie i umierają, nie budząc się ani razu. Pozbawiają się tym samym możliwości zrozumienia niezwykłości i piękna ludzkiej egzystencji. Mistycy, niezależnie od wyznawanej przez siebie doktryny, zgodni są co do tego, że wszystko, co nas otacza, jest takie, jakie być powinno. Wszystko. Cóż za przedziwny paradoks. Najtragiczniejsze jest jednak to, że większość ludzi nigdy tego nie jest w stanie zrozumieć. Nie są w stanie tego pojąć, gdyż pogrążeni są we śnie. Śnią sen prawdziwie koszmarny”. De Mello studiował w Hiszpanii i w Indiach, a po święceniach kapłańskich kontynuował naukę w Chicago i na rzymskiej Gregorianie. Jego zainteresowanie mistyką Zachodu i Wschodu zostało ubogacone studiami z psychologii. Przez długie lata prowadził centrum formacji duchowej w Indiach. Zmarł nagle na atak serca. Kongregacja Nauki Wiary, której przewodził wówczas kardynał Ratzinger, potępiła oficjalnie wiele poglądów propagowanych przez zachłyśniętego mistyką buddyzmu i hinduizmu jezuity. Nie ulega jednak wątpliwości, że wielu chrześcijan, w tym kapłanów, a nawet biskupów, z chęcią korzystało z prowadzonych przez niego rekolekcji.

Sam przyjazd do Kanczanaburi jest nie lada przygodą. Mija się setki zapuszczonych wiosek, biednych domostw, ludzi gotujących posiłki na ulicach i sprzedających za grosze (czyli bahty) przygotowane dania. Starcy i dzieci siedzą przed wejściami do swych domów – szałasów i niespiesznie przyglądają się przejeżdżającym. Co chwilę ktoś proponuje przejazd taksówką, czyli na wózku zaprzęgniętym do roweru.

Celem podróży do Kanczanaburi, zagubionego w dolinach rzeki Kwai, jest oczywiście most znany ze słynnego filmu o budowie kolei między Birmą a Tajlandią. Na początku lat czterdziestych do niewolniczej pracy zmuszono ponad sześćdziesiąt tysięcy jeńców alianckich,  których dołączyło około dwustu tysięcy robotników azjatyckich, przywiezionych tu także na przymusowe roboty. Budowę kolei ukończono po piętnastu miesiącach. Postradało przy niej życie sto szesnaście tysięcy ludzi, nazywanie jej więc „koleją śmierci” jest ze wszech miast słuszne i przerażające. Zupełnie niedaleko od zawieszonego na przęsłach mostu, pod którym udaje mi się przepłynąć wynajętą łódką, stoi muzeum o tajemniczej nazwie JEATH. Jest to akronim utworzony od angielskich nazw sześciu krajów związanych z budową kolei: Japonii, Wielkiej Brytanii, Australii, Stanów Zjednoczonych, Tajlandii oraz Holandii. To najbardziej chyba smutna pamiątka wojenna w całej Tajlandii. W myśl kodeksu samurajów, prawdziwy żołnierz nigdy nie powinien zgodzić się na więzienie; powinien wybrać honorową śmierć przez samobójstwo. Ponieważ alianccy więźniowie nie odebrali sobie życia, japońscy oficerowie traktowali ich z największą pogardą. Poniżenia, tortury, męczarnie – wszystko to przypomina obrazki rodem z Oświęcimia. Gdy ktoś przechodzi alejkami cmentarza, na którym spoczywa niemal siedem tysięcy zabitych morderczą pracą i torturami jeńców, stawia sobie pytania o nonsensy, które wypełniają ludzkie życie. Te same pytania, które stawiał sobie Kohelet.

Pomimo absurdów i niewytłumaczalnych cierpień, pomimo zła, które dotyka człowieka, Koheleta stać było na umiarkowanie pogodne wnioski. Jest w życiu wiele  rzeczy złych, nawet absurdalnych, ale nie wszystkie. Wiele jest ograniczeń, które dotyczą człowieka, ale niektóre z nich można przezwyciężyć. I to właśnie wydaje się być celem, jaki postawił przed sobą autor księgi: pokazać, że pomimo sprzeczności i kontrastów, które otaczają człowieka, jest on w stanie żyć dobrze i mądrze.

Kohelet nie jest pesymistą: potępia jedynie nadmiar przyjemności, bogactw czy sławy; nadmiar rodzący się z pragnienia zmiany biegu wydarzeń wyznaczonego przez Opatrzność: „Poznałem, że wszystko, co czyni Bóg, na wieki będzie trwało: do tego nic dodać nie można ani od tego coś odjąć” (Koh 3,14). Nie jest również ateistą. Przeciwnie, wierzy w Boga, w Jego Opatrzność i sprawiedliwość. Nie jest epikurejczykiem; akceptuje szczęście, przyjmuje i cieszy się dobrami, które odczytuje jako Boże dary: „Bo też, że człowiek je i pije, i cieszy się szczęściem przy całym swym trudzie – to wszystko dar Boży” (Koh 3,13). Człowiek, pomimo „marności”, której zewsząd doświadcza, jest wezwany do radości. Niemożność pokonania własnych ograniczeń i zmiany swojego losu, a także świadomość krótkiego czasu trwania życia ma prowadzić do odnajdywania radości również w tym, co trudne i niekiedy przynoszące cierpienie.  Nie czyni jednak Kohelet przyjemności podstawową zasadą życia: „Powiedziałem sobie: «Nuże! Doświadczę radości i zażyję szczęścia!» Lecz i to jest marność” (Koh 2,1). Autor księgi nie jest  materialistą: wierzy zarówno w istnienie innego świata, jak i w ludzką nieśmiertelność: „zdążać będzie człowiek do swego wiecznego domu” (Koh 12,5). Nie jest deterministą: ludzkie szczęście i ludzka praca zależą od samego człowieka, ten jednak nie może trwać w iluzji, że może kontrolować własne życie nie biorąc pod uwagę woli lub działania Boga. To On jest Panem czasu. Ani przeszłość, ani przyszłość nie są w mocy człowieka, może on jednak wpłynąć na przeżywanie chwili obecnej, świadomy odpowiedzialności przed Bogiem. Bo przecież „wróci się proch do ziemi, tak ja nią był, a duch powróci do Boga, który go dał” (Koh 12,7).

Polub stronę na Facebook