Ów świat zmysłowy jest zasłoną.
Owszem, piękną,
lecz zasłoną tylko.
John Henry Newman
Macondo w Stu latach samotności Garcii Marqueza ukazane jest od samego początku istnienia rodu Buendiów – to coś na kształt mitu założycielskiego – aż do jego zaginięcia, czyli praktycznie do wyniszczenia miasta. Krytycy literaccy dopatrują się tu modelu biblijnego – od Genesis do Apokalipsy. Nie mają jednak racji, bo Apokalipsa to nie księga zniszczenia, ale najpiękniejsza księga o miłości Boga, który dla ukochanego człowieka stwarza miasto: Jeruzalem nowe w nowej Ziemi Obiecanej.
Nie mam wątpliwości. Cartagena to Macondo. Albo odwrotnie. Macondo to Cartagena.
***
Z Amazonii czekają nas dwa loty – najpierw do Bogoty, później do Cartageny – by znaleźć się w zupełnie innym świecie. Około dwudziestej drugiej lądujemy na Karaibach! Cartagena de Indias liczy dziś milion dwieście tysięcy mieszkańców. Jest piątym co do wielkości miastem Kolumbii. Założono je w 1533 roku. Jego historia poprzetykana jest niczym tkanina nićmi walk z Francuzami, Anglikami, Amerykanami, handlu złotem, srebrem i niewolnikami. To właśnie z tego portu wypływały w kierunku Starego Kontynentu statki załadowane cennym kruszcem. Nic dziwnego, że karaibskie wody niejeden raz były świadkiem morskich walk z piratami.
Cartagenę ukochał Gabriel Garcia Marquez, który w Stu latach samotności pisał: „Człowiek nie należy do żadnej ziemi, póki nie ma w niej nikogo ze swych zmarłych”. Sam zdecydował, by jego prochy spoczęły w dawnym klasztorze w Cartagenie, przez co ta ziemia – idąc za logiką przytoczonego cytatu – stała się bliska setkom tysięcy osób. Właśnie tam mieli swojego zmarłego…
Najsłynniejsza powieść Garcii Marqueza to oczywiście Sto lat samotności. Macondo skupia w sobie dzieje całego lądu. Niewielka wioska, której nazwa została wymyślona przez pisarza, stała się mikroskosmoem południowoamerykańskiego kontynentu. Losy sagi, której początek daje przestraszone małżeństwo kuzynów – przestraszone realnością zabobonu, według którego jeśli pobiera się kuzynostwo, ich dzieci będą miały świńskie ogony – autor rozciąga na sześć kolejnych pokoleń. Na szczęście żadne z trójki dzieci państwa Buendia nie jest w niczym podobne do nieczystych według Biblii ssaków. Biblia jednak nie przewiduje ogonów porośniętych szczeciną jako karę za grzech kazirodztwa. Prawo Izraela było mniej surrealistyczne: „Ktokolwiek obcuje cieleśnie z żoną swojego ojca, odsłania nagość ojca: będą ukarani śmiercią oboje, sami tę śmierć na siebie ściągnęli” (Kpł 20,11).
***
Międzylądowanie pomiędzy Letitią a Cartageną wypada w Bogocie. Po wylądowaniu w stolicy kraju połączenie z Internetem na lotnisku zyskuję właściwie natychmiast. Nie muszę wpisywać żadnych haseł, bo już byłem to zalogowany, więc laptop pamięta dane. Kupuję kawę w dużym plastikowym kubku, przysiadam przed szklaną ścianą odsłaniającą płytę lotniska i otwieram wyszukiwarkę Google. Za szybą ogromny jambo-jet linii Pan American właśnie rozpędza się na pasie startowym. Mój zachwyt cudem techniki wzbijającym się w słońce zostaje dramatycznie ugodzony ostrzem napomnienia grubej urzędniczki lotniska, która spoglądając spod niepasujących jej rogowych okularów wystrzela w mą twarz palcem wskazującym lewej ręki (pewnie jest mańkutem) z nieznoszącym sprzeciwu rozkazem, który w jej przekonaniu jest prośbą: Proszę natychmiast nałożyć maseczkę! Pulchniutka latynoska wcale nie żartuje! W ogóle się nie uśmiecha! Nawet wtedy, gdy mój promienny uśmiech rozjaśnia salę odlotów! A co na to Gabriel (nie archanioł, ale Garcia Marquez)? Jak zwykle w punkt: “Nigdy nie przestawaj się uśmiechać, nawet jeśli jesteś smutna, ponieważ nigdy nie wiesz kto może się zakochać w twoim uśmiechu”.
Kulę się w sobie, posłusznie wykonuję rozkaz i wpisuję w wyszukiwarkę: Sto lat samotności. Okazuje się, że gatunek literacki powieści określono jako realizm magiczny. Realizm magiczny to specyficzna reakcja na ekspresjonizm, reakcja polegająca na operowaniu tym, co dziwne i zaskakujące. Autorzy sięgający po ten rodzaj genologiczny chętnie nawiązują do legend i mitów, a także do tradycji lokalnych miejsc, które opisują. Gabriel Garcia Marquez wyznał bez ogródek: „Mój najważniejszy problem polegał na zniszczeniu linii demarkacyjnej, która oddziela to, co wydaje się być realne od tego, co fantastyczne”. Oznacza to tylko jedno: to, co dla pisarza jest zwykłym relacjonowaniem rzeczywistości, niemal reportażem, dla czytelnika może wydawać się zapisem mitów lub przygód ze świata fantastyki. Rzeczywistość miesza się z fikcją, jawa ze snem, a wyobraźnia z jej realnymi źródłami. Szok, groteska, humor, absurd, makabra i komizm w jednym tyglu. Tu pewnie leży sekret gatunku.
***
Wciąż rozmyślam o tym, sadowiąc się na miejscu 23A w samolocie zmierzającym ku Cartegenie. Podczas gdy stewardessa wykonuje swój rytualny performance (niemal niczym taniec godowy), nakładając na siebie kamizelkę i maskę tlenową, dociera do mnie, że mieszkańcy Macondo narażeni są na setki przygód z przybywającymi do ich wioski Cyganami. Oprócz Romów pojawiają się także obywatele zza rzeki. Po przybyciu nowych mieszkańców, we wiosce zaczyna szerzyć się plaga bezsenności. Żywo przypomina plagi egipskie!
Gorszą niż zaraza jest także zataczająca kręgi ogromnych rozmiarów utrata pamięci. Tę jednak udaje się opanować dzięki eliksirowi przywiezionemu do wioski przez cygańskiego króla. Czym jednak jest zwykłe zapominanie w porównaniu z wojną?
Wojna domowa to następny wątek powieści, na który udaje się nawlec Garcii Marquezowi wiele przygód i doświadczeń bohaterów – doświadczeń okraszonych dojrzałymi już przemyśleniami noblisty. Macondo wciąż się rozwija. Oprócz niepodważalnej oznaki rozwoju, jaką jest produkcja rybek ze złota, do wioski wkracza (a właściwie wjeżdża) kolej żelazna (rzeczywiście w 1906 roku na atlantyckim wybrzeżu Kolumbii wybudowano kolej łączącą miasta Santa Marta i Cienaga), pojawia się telegraf i gramofon, a z czasem nawet kino! Tuż obok wyrasta potężna plantacja bananów. Ta ostatnia staje się przyczyną nieszczęścia, gdyż po wybuchu strajku w miasteczku (tak, tak – w miasteczku, już nie wiosce) pojawia się wojsko, które masakruje robotników. Autor luźno nawiązuje do wydarzeń z 1928 roku, kiedy to rząd wysłał wojsko, aby zakończyć strajk uciemiężonych pracowników plantacji firmy United Fruit Company, działającej w Cienaga. Zginęło wówczas przynajmniej pięćdziesiąt osób.
Uciążliwe deszcze, które nawiedzają Macondo przez kolejne cztery lata wydają się karą niebios za pogrom uczciwych pracowników plantacji. To zapewne imitacja kolejnego biblijnego wątku. Zesłany przez Boga potop za czasów Noego miał wyniszczyć pleniące się zło.
***
What would you like to drink? – pyta stewardessa, pochylając się nad wózkiem z napojami. Wybór jest nieskomplikowany: kawa, herbata lub woda. Proszę o wodę gazowaną i powracam do rozmyślań nad treścią powieści Marqueza. Utwierdzam się w przekonaniu, że rzeczywiście motyw trwających ponad cztery lata opadów deszczowych to świadoma aluzja do biblijnego potopu. Kiedy Noe na Boży rozkaz zaczął budować arkę, nic jeszcze nie zapowiadało potopu. Nic więc dziwnego, że gdy opowiada się tę historię dzieciom na lekcjach religii, katecheci mówią o drwinach, które wychodziły z ust sąsiadów biblijnego bohatera: „Patrzcie! Noe buduje arkę! Zamierza pływać nią po lesie”. Posłuszny Noe jednak wykonywał dokładnie polecenia Wszechmocnego. I gdy całą zamieszkałą ziemię zalały bezkresne wody potopu, drewniana arka okazała się jedynym miejscem przetrwania!
„Jak było za dni Noego, tak będzie z przyjściem Syna Człowieczego. Albowiem jak w czasie przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki, i nie spostrzegli się, że przyszedł potop i pochłonął wszystkich, tak również będzie z przyjściem Syna Człowieczego” (Mt 24,37-39) – nauczał Jezus. A przyjście to może być dwojakie. Albo w dniu paruzji, albo w chwili zgaśnięcia naszego doczesnego życia. I może się wydawać, że jak za Noego nic nie zapowiadało potopu, tak za naszych dni niewiele wskazuje na to, że spotkanie z Synem Człowieczym rychło nastąpi.
I jak za Noego schronienie się w arce było jedynym sposobem przetrwania potopu, tak w dniu Syna Człowieczego czyste serce wypełnione wiarą okaże się jedynym kluczem do niebiańskiej arki. Aż tak daleko jednak Gabriel Garcia Marquez nie doszedł w swoich rozważaniach.
Akcja powieści przyspiesza do czasu, aż nawiązuje się romans pomiędzy pewnym Aureliano z rodu Buendiów a jego przybyłą z Amsterdamu ciotką. To właśnie im rodzi się synek ze świńskim ogonkiem. Jego mama umiera na skutek krwotoku, dzieciątko zostaje zjedzone przez mrówki, a Aureliano odkrywa, że „plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi”. I tu właśnie wypływa na powierzchnię fabuły jak różowe delfiny nad taflę Amazonki przesłanie powieści: wszyscy ludzie są samotni. Bezdennie, dogłębnie i w sposób nieunikniony. Choć czasem wydaje im się, że okłamują to uczucie, ciesząc się przyjaźnią, miłością, seksem i alkoholem – w głębi duszy pozostają samotni. Czemu? Bo nie potrafią kochać i na dodatek wierzą w zabobony.
***
Urodzony w 1927 roku pisarz postanowił na krótki czas osiąść w mieście, które oczarowało go swym wdziękiem. Mieście, w którym twardy realizm łączy się z magią, a totalne zepsucie miesza się z przejawami autentycznego piękna. Z Cartageną połączyła go love – hate relationship. Opisywał je jako miasto dekadenckie, a jednocześnie pełne czaru. To drugie przeważało jednak nad pierwszym. Love wzięła górę nad hate. Gabo – by użyć jego słodkiego przezwiska – był zafascynowany miastem, którego historia i kultura stały się jego obsesją. A wszystko to działo się w czasie, gdy osiedlił się na dobre w Mexico City.
Noblista z nostalgią wspomina scenę, gdy po raz pierwszy przybył do miasta nad Morzem Karaibskim. Spotkał się wówczas z pewnym Hiszpanem, z którym zjadł lunch, a następnie pozwolił mu oprowadzić się po starówce. Gdy urzeczony urokiem miasta Garcia Marquez starał się wyrazić swój zachwyt, towarzysz odpowiedział: „Jesteś tylko notariuszem bez wyobraźni”. Noblista notariuszem? Człowiek, którego powieść jest drugą po Don Kichocie książką hiszpańskojęzyczną tłumaczoną na inne języki świata? Tylko notariuszem? Jeśli to prawda, spróbuj wyobrazić sobie piękno miasta, którego nawet Garcia Marquez nie potrafił namalować słowami.
***
O świcie Cartagena śpi. Na kolorowych ulicach pławiących się w promieniach wschodzącego słońca nie ma praktycznie nikogo. Słoneczne refleksy odbijają się od przesłoniętych katarami szyb w oknach domów. Dopiero około dziewiątej słychać pierwsze uliczne dźwięki. Brzmią niczym przeciąganie się obudzonego olbrzyma. Niespieszne, przeciągłe, początkowo w miarę ciche, z czasem stają się coraz głośniejsze. W żadne stopniu jednak nie można ich porównać do wrzawy, a wręcz huku, jakim tętni miasto po zmroku. Teraz słychać jedynie dwukółki pełne owoców, drobnych sprzedawców ustawiających się na placach z termosami kawy i samochody dostawcze z pakami kostek lodowych, odbieranych przez właścicieli sklepików, którzy ledwie zdążyli podnieść żaluzje swych lokali.
Naturalnie wzmagający się gwar miejski zostaje drastycznie przerwany autentycznie głośnymi okrzykami. Gdy skręcamy podczas porannego spaceru w jedną z bocznych ulic, krzyki stają się głośniejsze. Dwie nastoletnie prostytutki kłócą się o coś namiętnie. Jedna z nich, w krótkiej sukience, biega boso po ulicy. To ona krzyczy najgłośniej. Druga, w jeansach, stara się nie reagować. Powoli zmierza naprzód. Widać, że wie, dokąd idzie. Jej krzycząca koleżanka sprawia wrażenie osoby wyobcowanej z rodzimego środowiska, ale nie dostosowanej do nowego. Zdaje się, że straciła swój portfel z wszystkimi dokumentami. Mina jej towarzyszki zdaje się mówić: przecież to twoja wina, sama się napraszałaś.
Ta rodzajowa scenka, na którą zwracamy uwagę jedynie my, a którą zdają się absolutnie nie przejmować nieliczni przechodnie, rozgrywa się w chwili, gdy próbujemy złapać taksówkę. Internet wykazuje, że w pobliżu miasta, na górze, wybudowano sanktuarium. Nie chcemy go ominąć.
***
Klasztor Nuestra Señora de la Candelaria de la Popa rzeczywiście góruje nad miastem. Pierwsza kaplica powstała tu w 1607 roku, dzięki przepowiadaniu ewangelii przez augustianina Vincente Mallol. Rok później rozpoczęto budowę niewielkiego klasztoru, którą ukończono w 1612 roku. Pierwszym przeorem został brat Alonso de la Cruz Paredes. Legenda głosi, że ukazała mu się Maryja i nakazała wystawić klasztor, by przywrócić religię chrześcijańską w miejscu, gdzie kwitł bałwochwalczy kult demona, którego przedstawiano z głową kozła. Kultowi przewodzić miał niejaki Luis Andrea, który zakończył życie w celi więzienia inkwizycji. Trudno podać konkretne daty dotyczące historii klasztoru, gdyż jego archiwa były wielokrotnie niszczone przez piratów, którym – gdy patrzyli na budowlę od strony morza – wydawało się, że mają do czynienia z zamkiem obronnym, który należało zniszczyć. W czasach republiki augustianie zostali wypędzeni w klasztoru, który zamieniono na baraki i koszary.
Przez pewien czas stacjonował tu sam Simon de Bolivar. Opowiada się, że kula armatnia wystrzelona z zamku San Felipe minęła go zaledwie o kilka centymetrów. Budynki zostały zwrócone zakonowi w 1961 roku. Mnisi urządzili tu niewielkie regionalne muzeum kultury i religijności. Natomiast sam zamek, którego pełna nazwa – nadana ku czci hiszpańskiego króla Filipa IV – brzmi San Felipe de Barajas, powstał w połowie XVI wieku. Zbudowano go na planie trójkąta na Wzgórzu św. Łazarza. Niestety jako budowniczych wykorzystywano afrykańskich niewolników.
Rozmyślam nad tym, gdy ostatnią część drogi powrotnej z sanktuarium odbywam rozklekotanym autobusem. Na górę wjechaliśmy taksówką. Drogę powrotną postanowiliśmy odbyć w większości pieszo. To około trzech kilometrów schodzenia z góry, wzdłuż ustawionych regularni stacji drogi krzyżowej. Ciekawe, że już na szczycie dokleił się do nas policjant, który nie znał ani słowa po angielsku. Wędrował jednak obok nas, jakbyśmy był jedną zgraną ekipą. Mniej więcej w połowie zejścia podjechał motocykl z dwoma innymi policjantami. W tym miejscu nasz towarzysz się zatrzymał, za to już do samego podnóża nie opuszczali nas mundurowi, jadąc na motorze z prędkością piechurów. Uwolniliśmy się od nich dopiero wsiadając do autobusu jadącego w stronę centrum. To właśnie w czasie tej krótkiej jazdy dociera do mnie, jak bardzo ta ziemia naznaczona jest cierpieniem. Najpierw krwawa konkwista, podczas której lała się krew indiańska, rabunek mienia tubylczych ludów, potem walki konkwistadorów między sobą, a jakby tego było mało – przywożono w nieludzkich warunkach i zmuszano do morderczej pracy ludność afrykańskich plemion.
***
Tym jednak, co najbardziej zachwyca w Cartagenie, jest wspomniane stare miasto. Położone w dzielnicy o wdzięcznej nazwie Getsemani, zachwyca kolorowymi domami, przepięknymi elewacjami, powodzią kwiatów, zapachów, kolorów. Miasto zaczarowane. Miasto surrealizmu, w którym tukany przysiadają na twoim stoliku, gdy jesz lunch na zewnątrz. Miasto z prozy Garcii Marqueza. Nieprzypadkowo. Właśnie tu, w kościele, którego wezwanie brzmi po prostu Miłosierdzie, spoczywają doczesne szczątki pisarza. „Powiedziałbym, że ukończyłem edukację pisarza w Cartagenie” – zwierzył się kiedyś dziennikarzowi lokalnej gazety. Tu właśnie uczył się przekładać lokalne opowieści na literaturę najwyższych lotów.
***
Rankiem kolejnego dnia znów zauważam, że stare miasto Cartageny powoli przeciera oczy. Wybudza się wolno. Gdzieniegdzie tylko słychać pokrzykiwania sprzedawców, którzy toczą swoje wózki pełne tropikalnych owoców i zimnych napojów. Pewnego poranka raczyliśmy się świeżymi sokami wyciskanymi wprost do ogromnych kubków pełnych kostek lodu. Niezapomniane przeżycia smakowe! Kawę można kupić od sprzedawców stojących na placach i rogach ulic i termosami i kubkami plastykowymi w rękach. Smakuje wybornie, bo w końcu to Kolumbia.
Garcia Marquez przyjechał do Cartageny w 1948 roku. Przybył z Bogoty, tuż po tym, jak pożar strawił hostel, w którym mieszkał, pochłaniając cały jego dobytek, w tym ukochaną maszynę do pisania. Był studentem prawa bez grosza przy duszy. Szybko jednak znalazł pracę e gazecie El Universal. Praca okazała się dla młodego Garcii Marqueza rodzajem szkoły dziennikarskiej. Gdy wysyłał swoje artykuły, siadał obok redaktorki, by obserwować, jak skreśla praktycznie każde jego słowo, pisząc między liniami nowy reportaż. A właściwie cykl reportaży bazujący na wywiadach z ludźmi ocalałymi z katastrofy morskiej, kiedy to jeden z dużych statków pasażerskich rozbił się niedaleko wybrzeża. To właśnie te teksty złożyły się na jego książkę Relato de un naufrago.
Jak wspomina, było to dziennikarstwo dawnych czasów, kiedy to redaktorzy i pisarze siedzieli na molo, zjadali steki w krążkami cebuli, nurkowali, dyskutowali z poetami i prostytutkami, a z tego wszystkiego powstawały teksty. Teksty, które naprawdę chciało się czytać. Teksty z krwi i kości, mówiące o życiu, o walce o przetrwanie, o miłości i nienawiści, które przeplatają się nawzajem, a są jak bliźniacze siostry. Czasem naprawdę trudno odróżnić jedną od drugiej. „Wszystkie moje książki luźnymi nićmi powiązane są z Cartageną” – wspomniał noblista w jednym z wywiadów. I dodawał: „Kiedy piszę o Cartagenie, to tak, jakbym kopał w mojej pamięci i wspomnieniach z dzieciństwa, aby dostrzec, co mogę znaleźć”.
Mieszkał tu zaledwie rok. Dwa lata po jego wyjeździe osiedlili się tu jego rodzice i rodzeństwo. Ten właśnie fakt spowodował, że pisarz przybywał tu w miarę często. Co więcej, kupił dom od zakonnic, jako ateista składając im obietnicę, że będzie się modlił na różańcu. Pomimo tego, że posiadał dom w Cartagenie, często pierwszą noc po przyjeździe do miasta Garcia Marquez spędzał w hotelu Caribe. To był wspaniały czas – rozmów z przyjaciółmi, słuchania ukochanej muzyki poruszającej wszystkie tkanki ciała, czas wyśmienitego jedzenia i wybornego wina, ale przede wszystkim czas obserwacji ludzi – ludzi zupełnie mu nieznanych, którzy potem stawali się bohaterami jego powieści. Do pisania potrzebował ciepła – zwierzał się Garcia Marquez – ciepła fizycznego i duchowego. Cartagena de Indias oferowała mu oba.
***
Przysiadam na placu przed katedrą i wzorem Garcii Marqueza obserwuję ludzi. Wydają się bardzo otwarci i życzliwi, czasem jednak nachalni. Cartageńczycy wciąż coś mówią (lub wykrzykują), śpiewają, słuchają muzyki. Z każdego sklepu, których umieszczono setki przy wąskich uliczkach, dobywa się inna nuta. Kolumbijczycy w ogóle to naród rozśpiewany, lubiący zabawę i tańce. Wciąż dominuje tradycyjny model społeczeństwa i rodziny, w której mężczyzna zarabia pieniądze, a kobiety skupiają się na wychowaniu dzieci i prowadzeniu domu. Rodziny są liczne i wielopokoleniowe. Często w jednym domu mieszkają małżonkowie ze swoimi rodzicami czy dziadkami. Pielęgnacja więzi rodzinnych jest tu czymś absolutnie naturalnym.
Czy tak samo postrzegał to Garcia Marquez, kuglarz i czarodziej słowa, kochanek i zdrajca, marzyciel i ateista bez nadziei? Dziś nikt już nie znajdzie odpowiedzi na to pytanie. Do Cartageny dotarł w 1856 roku Mieczysław Ledóchowski, późniejszy prymas Polski. Był naonczas delegatem apostolskim Watykanu, reprezentując także Stolicę Apostolską w Ekwadorze, Peru, Boliwii i Wenezueli. Zasłynął jako promotor reform kościelnych, które miały objąć przede wszystkim duchownych. Tak się jednak stało, że za obronę wolności Kościoła został wydalony z kraju w 1861 roku. Inni Polacy przybywający do Kolumbii stanowili nieliczne grono. Dla przykładu w 1938 roku konsulat polski podawał, że jest ich około półtora tysiąca, z czego dziewięćdziesiąt osiem procent stanowili polscy Żydzi. W Europie był to czas nasilającego się antysemityzmu podsycanego przez Niemców. Spodziewano się rychłego wybuchu wojny, nic więc dziwnego, że bardzo wielu Żydów opuszczało Stary Kontynent.
W tym przecież roku swą działalność rozwinął Nicholas Winton. Bardzo poruszyła mnie ta historia, gdy usłyszałem o niej po raz pierwszy. W 1988 roku Grete Winton porządkowała swój dom w Slough w Wielkiej Brytanii. To właśnie wtedy odkryła zapiski swojego męża opatrzone banderolą Kindertransport. Nicholas Winton w 1938 roku udał się wraz z przyjacielem do Czechosłowacji na urlop. Tam spotkał wielu Żydów – uchodźców z regionu Sudetów anektowanego przez III Rzeszę. Zdał sobie sprawę, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Po powrocie do Wielkiej Brytanii zorganizował transport dla 669 żydowskich dzieci, które miały czasowo znaleźć schronienie na Wyspach. Wybuch wojny zastał je w Wielkiej Brytanii. Winton pochodził z żydowskiej rodziny, jednak jego rodzice przeszli na chrześcijaństwo. On również został ochrzczony. W czasie wojny był pilotem. Nigdy nie wracał do sprawy żydowskich dzieci aż do dnia, kiedy jego żona przypadkiem natknęła się na jej dokumentację.
Niedługo przed jego śmiercią (Winton zmarł w 2015 roku w wieku 106 lat) zaproszono go na widownię jednego z programów publicystycznych, nie zdradzając motywu zaproszenia.
W czasie transmisji dziennikarz opowiedział widzom poruszającą historię uratowanej przez Wintona Very Demont. A potem powiedział: „Pani Vera jest dziś z nami. Proszę się pokazać. Czy wie pani, kto siedzi obok? To pani wybawca”. Kobieta nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje. Oboje mocno się objęli i rozpłakali. A potem dziennikarz zapytał: „Czy jest na widowni jeszcze ktoś z pamiętnego transportu?” Osoby, jedna po drugiej, zaczęły podnosić się z krzeseł. Było ich ponad czterdzieści. W tym samym okresie, gdy Winton organizował transport żydowskich dzieci do Anglii, wielu Żydów wsiadało na statki, które kierowały się w stronę Ameryki Południowej. W tym także do Kolumbii. Właśnie dlatego tak bardzo dziwił mnie fakt, że w żadnym z kolumbijskich miast nie natknęliśmy się na synagogę.
***
Ostatni akord – Wyspy Różańcowe. Rozciągają się na przestrzeni około stu kilometrów na Morzu Karaibskim. Dostać się do nich można łodzią w portu w Cartagenie. Są to wyspy koralowe, stąd aby chronić rafy, utworzono tu Park Narodowy. Zaledwie kilka z dwudziestu ośmiu wysp można odwiedzić, gdyż reszta pozostaje w rękach prywatnych właścicieli. Na tych, do których można dotrzeć, królują atrakcje w stylu: kąpiel w przezroczysto – krystaliczno – zielonkawej wodzie, kolorowe drinki, nurkowanie ponad rafami koralowymi i spotkanie z delfinami. Równie fascynującą i budzącą grozę przygodą jest samo dotarcie na wyspy. Przy prędkości, jaką osiągają tutaj motorowe łodzie, ma się niekiedy wrażenie jazdy na sąd ostateczny. I można być pewnym, że jeśli się nie przywiąże sombrero sznurkiem do szyi, nie ma szans, by podczas takiego rejsu ostał się on na głowie. Właściwie to można by urządzić zawody w stylu: kto wyłowi najwięcej kapeluszy zwianych z głów turystów podczas brawurowego popisu karaibskich przewoźników motorówkami!
No i jeszcze jedno. Nazwa wysp nie wynika w tym wypadku z pobożności ich mieszkańców (których można policzyć na palcach dwóch rąk). Po prostu widziane z lotu ptaka układają się w sznur koralików przypominający różanie. Ot, co!
Przybywają tu przede wszystkim młodzi ludzie. Nierzadko dostrzec można dwoje wybranków: ona i on, sklejeni ciałami i oplatający się ramionami. Ich języki przywarły do siebie na oczach przechodniów. Ich ciała drżą w zaborczym uścisku. Dwoje niczym jedno ciało.
„Ludzie wiedzą, że lubiłem mieszkać w Cartagenie, ale jeszcze bardziej pragnę być tam pochowany” – wyznał noblista. W maju 2016 roku w złożeniu przeniesionych z Mexico City prochów pisarza w klasztorze La Merced uczestniczyła wdowa Mercedes Barcha oraz synowie, Gonzalo i Rodrigo.
I na koniec trzy „najbardziej”. Najbardziej straszna i najbardziej prawdziwa myśl, którą wyczytałem u Garcii Marqueza, brzmi tak: “Najbardziej odczujesz brak jakiejś osoby, kiedy będziesz siedział obok niej i będziesz wiedział, że ona nigdy nie będzie twoja”…
(wszystkie fot. M. Rosik)