fot. M. Rosik
Jeżeli jednego małego ptaka
z powrotem do gniazda włożę,
nie będę żyła na próżno.
Emily Dickinson
Gdy podróżuję po najrozmaitszych zakątkach, dopada mnie czasem chęć, by spojrzeć na owe miejsca oczyma tych, którzy tworzyli ich historię. Przykłady? Jerozolimę widzę zapłakanymi oczyma Jezusa siedzącego na Górze Oliwnej albo przepięknej królowej Saby zachwyconej mądrością Salomona. Wędrując ulicami Uppsali, przemieniam się w Celsjusza, który podobno podczas spacerów zawsze głowę zaprzątniętą miał liczbami i związkami chemicznymi. Spozieram na miasto spod kapelusza o szerokim rondzie. W Paryżu i Wilnie spieram się z Mickiewiczem o trzecią część Dziadów, a w rzymskich katakumbach słucham z otwartymi ustami mów zwykłego rybaka znad Genezaret. I nawet w moim mieście, we Wrocławiu, przechodząc obok oświetlonego gmachu uniwersytetu, wpatruję się w parapety, na których z początku ubiegłego wieku siadała młodziutka adeptka psychologii, Edyta Stein, spoglądając na leniwie płynącą Odrę. Historia to przecież ludzie, którzy ją tworzą.
Nie inaczej jest w Oxfordzie. Patrzę na miasto o wielkich tradycjach oczyma tych, którzy wzbijali się tu na wyżyny ludzkiej myśli, którzy dokonywali rewolucji w myśleniu, obalali mity, tworzyli najwspanialszą literaturę i odkrywali prawa rządzące ruchami gwiazd i komórkami ludzkiego mózgu. Znakomitych absolwentów Oxfordu jest tysiące, ja jednak wybieram dwóch. Patrzę na miasto oczyma Johna Wesley’a i Lewisa Carrolla. A patrzę jako osoba, która lata całe przesiedziała w bibliotekach i uniwersyteckich ławach. Patrzę oczyma studenta, który lubi zapach książki bardziej niż szum komputera. Rozglądam się po tym akademickim mieście, wędrując jego starymi uliczkami w jesienne środowe przedpołudnie. Jest początek roku akademickiego. Miasto zaroiło się od młodych twarzy, od uśmiechów, powitań, okrzyków, rowerów. Skąpane w jasnym słońcu, tętni życiem i szeleści pod butami opadłymi liśćmi.
Jak to się wszystko zaczęło czyli o zakonnicy i księżniczce
Historia Oxfordu jest – jak to zwykle bywa w przypadku miejsc fascynujących – tajemniczą plątaniną zawiłych legend i ciekawych faktów. Pewna księżniczka i zakonnica zarazem (Sic! tak to dawniej bywało! Nie wszystkie księżniczki marzyły o szejkach naftowych!), znana jako Frideswide, ustanowiła tu klasztor na przełomiesiódmego i ósmego stulecia, dokładnie w miejscu, gdzie dziś znajduje się majestatyczny Christ Church. Z jakiegoś powodu uciekając przed królem, schroniła się wraz ze swymi towarzyszkami w pobliskich lasach. Jej nieustępliwy prześladowca został rażony piorunem i oślepł, jednak zdjęta litością mniszka łaskawie go uzdrowiła. Zdziwiony i przestraszony takim obrotem sprawy król pozostawił późniejszą świętą w spokoju. I tak zapanował święty spokój. Mała wspólnota wzrastała poza murami własnego monasteru na równinie, na której woły (ang. ox) przekraczały w bród (ang. ford) Tamizę. Stąd nazwa miasta.
Niemal pół tysiąca lat później pojawił się uniwersytet, a gród otoczono murami obronnymi. Dziś zachwyca przybyszów budynkami ze złotych kamieni i czerwonej cegły. Jest to miasto dostojne i spokojne, z głową uniesioną do góry i zielenią trawników ścielących się u stóp. Miasto srebrzystych dachów i milionów wieżyczek, setek kaplic i dziesiątek przytulnych księgarenek, które wtuliły się w najbardziej dziwaczne zakątki. Miasto uczonych w długich togach i śmiejących się wiecznie studentów w przekrzywionych biretach. Miasto pachnących kawiarenek i wytwornego golfa, zaczytanych na ulicach okularnic z długimi włosami i wszędobylskich rowerzystów. Nie można tego wszystkiego wyrazić inaczej, jak jednym tylko słowem: Oxford.
Pierwsi studenci i naukowcy pojawili się tu już w dwunastym wieku, przyciągani znakomitą sławą klasztornej edukacji. Kilkadziesiąt lat później był tu już dobrze prosperujący uniwersytet. Zarówno władze królewskie, jak i Kościół, wspomagały uczelnię, zwiększając jej przywileje, co powodowało niemałe oburzenie władz miejskich. Do początków piętnastego stulecia adepci nauki zajmowali prywatne domy, później jednak weszła w życie ustawa, według której zamieszkiwać musieli razem z nauczycielami, którzy czuwali nad ich studiami. Po raz pierwszy kobiety dopuszczono do edukacji w roku 1878, jednak jeszcze czterdzieści lat nie mogły one zdobywać stopni akademickich. Od połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia wszystkie koledże otwarły swe podwoje dla płci pięknej. Dziś życie studenckie wrze w niemal czterdziestu szkołach. Pod koniec pierwszego roku nauki studenci składają egzaminy zwane prelims, a po trzech latach – finals. Widok miasta podczas sesji, czy tak jak teraz – podczas inauguracji roku – zachwyca. Przede wszystkim dlatego, że spotyka się tu tysiące młodych ludzi, ubranych w kolorowe żackie stroje, odmienne dla każdego z koledżów. Jest uroczyście i dostojnie.
Głównym deptakiem, pełnym soczystej zieleni i żółci opadających liści, powoli zbliżam się do Christ Church. To najbardziej znany i ceniony w Oxfordzie koledż. Wędrując chodnikiem, ukradkiem spoglądam na przemykającą po starannie przystrzyżonym trawniku postać mężczyzny, który niesie skórzaną teczkę i stertę papierów. Wiadomo, że musi tu wykładać. Poznać to nie tylko po rozwianym włosie, niedbale uwiązanym krawacie i miną jakby nieobecną na tym świecie. Studentów od pracowników naukowych odróżnia się po szlakach, którymi wędrują. Ci pierwsi winni trzymać się z dala od zadbanych trawników, ci drudzy mogą na nich wyczyniać najrozmaitsze harce.
Już po chwili smukła sylwetka Christ Church wyrasta tuż przede mną. Właśnie ten koledż został założony przez Frideswide jako klasztor. Jego ściany cudownie oplecione są bluszczem. Dziś jest to jednocześnie koledż i katedra, ustanowiona przez Henryka VIII dla diecezji oxfordzkiej. W dumnie górującej nad miastem Tom’s Tower znajduje się jeden z największych dzwonów Anglii. Każdego wieczoru kilka minut po dwudziestej pierwszej uderza on sto jeden razy. Początkowo wolno było przyjmować do koledżu jedynie stu jeden studentów, a ci nie mogli opuszczać budynku po 21.05. Przekraczając próg Wielkiej Hall, wchodzę w inny świat, zupełnie jak w Opowieściach z Narnii.
Zachwyca to wnętrze pełne klasycznych portretów znanych alumnów Christ Church, zawieszonych na drewnianych, brązowych ścianach. Długie, uroczyście nakryte stoły oświetlane są żółtym światłem małych lamp abażurowych rozstawionych pomiędzy naczyniami. Unosząca się nad nimi poświata tajemniczości igra z promieniami słońca przedostającymi się przez witrażowe okna refektarza. Kilka krzeseł jest przechylonych i opartych o stół. Stoją jedynie na dwóch nogach, całym ciężarem opierając się o blat. Wskazują miejsca tych, którzy winni zatroszczyć się o rozlewanie wina podczas posiłku. Długi stół profesorski umieszczono na podwyższeniu. Każdy ze wykładowców poczytuje sobie za zaszczyt odmówienie modlitwy, gdy przypada jego kolej. Nieistotne jest wówczas to, że wielu z nich nie przyznaje się do wiary.
Za drzwiami zachwytu
Rozglądam się ciekawie dookoła. Portrety wiszące na ścianach refektarza przedstawiają między innymi zacną postać Lewisa Carrolla, autora Alicji w krainie czarów i dostojną sylwetkę Johna Wesley’a, płomiennego kaznodziei. Carroll zaprzyjaźnił się swego czasu z córką dziekana Christ Church, Alicją, i wokół jej realnego życia osnuł opowieści, które zachwyciły czytelników. Ta mała dziewczynka, obserwując świat, wyciągała ze swych refleksji twórcze wnioski, typu: „Jeśli wszyscy oni tutaj są zwariowani, muszę uważać, bym przynajmniej ja została normalna”. Stwierdzenia tego rodzaju brzmią niezwykle wyraziście w ustach dziecka podążającego za królikiem, który wprowadza je w świat cudów i zabawy, świat, w którym nie obowiązują prawa fizyki i o którym czyta się z zachwytem. Stworzony został w umyśle skromnego matematyka, który opowiadał swej córce baśnie na dobranoc. „Chudy jąkała” – jak go nazywano – stwarzał swój baśniowy, zaczarowany i czarujący świat, zamykając oczy wieczorami i trzymając za rękę zachwyconą fabułą dziewczynkę.
W Alicji w krainie czarów sen miesza się z jawą i wszystko jest możliwe. Podobnie zresztą jest w drugiej części carrollowskich opowieści, w Alicji po tamtej stronie lustra. Bohaterka znajduje się w świecie, w którym wszystko jest na opak, jak w lustrzanym odbiciu. Trafiając do krainy szachów, zamierza zostać królową, jednak zanim to się stanie, musi stawić czoła wielu niesamowitym przygodom, często groźnym i tajemniczym, a niekiedy zabawnym i skłaniającym do zadumy, przygodom, które sprawiają, że w głowie czytelnika wiruje cały świat. Właśnie w tym leży wielkość opowieści chudego matematyka w rogowych okularach. Potrafi wzruszyć i rozbawić do łez, zadziwić i zatrzymać na rzeczach ważnych, oczarować i skłonić do refleksji. I dziwić się tu, że Karol Marks nie cierpiał Alicji i jej twórcy? Zachwycali się nią natomiast Anglicy, którzy pod koniec dziewiętnastego stulecia roku szukali w życiu czegoś więcej niż tylko nowych modeli automobili, herbaty Liptona, rządów królowej i gazetowych skandali. Tybetańscy lamowie polecali lekturę do „lekkiej medytacji”. I czyż to nie magia?
Purytańskie wychowanie i nauka greckiego
Na przeciwległej ścianie zawieszono portret Johna Wesley’a. Urodzony w 1703 roku jako dziewiąte z piętnaściorga dzieci rodziny pastora Samuela Wesley’a, religijnie kształtowany był przede wszystkim przez matkę. Zuzanna była damą nie tylko z urodzenia – pochodziła bowiem ze szlacheckiego rodu – ale także damą w sposobie życia. Jako purytanka, ściśle przestrzegała wyznaczonego planu dnia, w którym znalazły się stałe pory modlitwy porannej i wieczornej, a także codziennego rachunku sumienia. Pisała codziennie duchowy dziennik i sama sztuki pisania uczyła każde ze swoich dzieci, zanim jeszcze rozpoczęły szkolną edukację. Co ciekawe, jedną z najbardziej skutecznych metod wychowawczych pani Zuzanny było to, że z każdym z dzieci spędzała raz w tygodniu wcześniej ustalony czas sam na sam, rozmawiając o Bogu, Biblii i religii.
Kiedy mały John miał zaledwie sześć lat, nieprzyjaciele rodziny podpalili dom. Wszystkim udało się uciec, jedynie on spał spokojnie na pierwszym piętrze. Gdy się obudził i stanął w oknie, nie było już czasu, by podstawić drabinę. Członkowie rodziny stanęli jeden na barkach drugiego i tak uratowano chłopca. Mówiło się potem o nim, posługując się biblijnym cytatem: „Czyż nie jest on niby głownia wyciągnięta z ognia?”.
John został przyjęty do Christ Church College w wieku siedemnastu lat. Zamiłowanie do logiki i greki łączył z radosnym życiem studenckim wśród przyjaciół. Z językami nie miał kłopotów. Gdy czytam o tym w angielskim przewodniku, stojąc w oknie tej dostojnej alma mater, przypomina mi się pewien zabawny epizod z czasu moich jerozolimskich studiów. Zostałem poproszony o przetłumaczenie z syryjskiego apokryfu o życiu Jana Chrzciciela. Tłumaczenie ukazało się później w kilkutomowej pracy zbiorowej Apokryfy Nowego Testamentu. Zgodziłem się jednak zbyt szybko i gdy odkryłem prawdę o apokryfie, było już zbyt późno, by się wycofać. Dzieło powstało na przełomie IV i V wieku w Syrii lub Egipcie. Ponieważ manuskrypt pisany był syryjską czcionką, sprawa nie wydawała się zbyt trudna. Lektorat z syryjskiego miałem już za sobą. Gdy jednak usiadłem nad tekstem, okazało się, że jestem bezradny. Apokryf został napisany w języku zwanym garshuni! Jest to stary język arabski, pisany jednak syryjską czcionką. Cała sytuacja zmusiła mnie do przyspieszonych lekcji arabskiego, aby wyjść z twarzą z niezręcznej sytuacji. Na szczęście języki semickie są sobie bliskie, więc ostatecznie apokryficzny diabeł okazał się mniej straszny niż wymalowany moją wyobraźnią.
Wracam do swojego przewodnika po Anglii i przewracam następną kartkę. W cztery lata po przyjęciu do koledżu Wesley ukończył licencjat, następnego roku został ordynowany na duchownego Kościoła anglikańskiego, a w 1727 roku uzyskał magisterium. W tym czasie na dobre wciągnął się już w zajęcia z greki ze studentami Lincoln College. Dużym zwrotem w tak uregulowanym życiu stały się spotkania, które zainicjował brat Johna, Charles. Trzy lub cztery razy w tygodniu zapraszał do siebie grono kilku przyjaciół, by wspólnie rozważać tematy wiary. John chętnie przyłączył się do tych spotkań i jego życie … stało się jeszcze bardziej uregulowane. Szybko został wybrany za przywódcę grupy, którą prześmiewcy nazwali Klubem Świętych.
Członkowie klubu chętnie rozmyślali o tym, co zrobić, by ich chrześcijańskie życie stało się bardziej efektywne. Czytali Biblię po grecku, zagłębiali się w klasyków i wspólnie modlili. Spotkania kończyły się kolacją. Program, który sobie wyznaczyli, dla niejednego wydawałby się karkołomny, a dla innych naiwny. Każdego dnia tygodnia starali się rozwijać jakąś ważną ich zdaniem cechę, a to pokorę, a to miłość bliźniego, nuż to wiarę, w innym dniu nadzieję. Prawie co godzinę poświęcali kilka chwil osobistej modlitwie o rozwój tych wartości. Zaczęli odwiedzać więzienia, by uczyć osadzonych sztuki pisania i czytania. Dużo czasu poświęcali na odwiedziny chorych i pomoc ubogim rodzinom. Stosowali różne metody, aby osiągnąć upragnioną świętość. Stąd w niedługim czasie ruch przez nich zapoczątkowany przyjmie nazwę metodyzmu.
Amerykańskie marzenie i strzaskany maszt
W 1735 roku bracia John i Charles popłynęli do Ameryki, by zając się pracą misyjną wśród Indian i kolonizatorów. Punktem zwrotnym, który jeszcze bardziej zradykalizował życie Johna była burza przeżyta na oceanie. Gdy wszyscy pasażerowie wpadli w panikę po tym, jak szalejący wiatr złamał maszt ich statku, kilku Braci Morawskich spokojnie śpiewało pieśni wielbiące Boga. Ich nieustraszona postawa wobec śmierci kazała Johnowi zadać sobie pytanie, które zanotował w swych dziennikach: „Pojechałem do Ameryki nawracać Indian, ale któż nawróci mnie? Czego ja sam nauczyłem się w tym czasie? Tego właśnie, że ja – czego bym się nigdy nie spodziewał – który udałem się za ocean nawracać innych, sam jeszcze nigdy nie przeżyłem nawrócenia”. Myślę sobie, że burze w różny sposób oddziaływały na wielkie umysły. Kierkegaard jako dziecko przeżył traumatyczne chwile podczas szalejącej burzy z piorunami i – jak twierdzą biografowie – właśnie to wydarzenie stoi u źródeł jego mrocznej filozofii egzystencjalnej. Choć przecież czasem z tych mroków przebijał promień zabawnej ironii, jak choćby w tym powiedzeniu znanego Duńczyka: „Ludzie rozumieją mnie tak słabo, że nie rozumieją nawet moich narzekań na to, że mnie nie rozumieją”.
Sadowiąc się wygodnie na szerokim mahoniowym parapecie i chwytając na twarz kilka promieni jesiennego słońca, wpadających przez olbrzymie okno, wracam myślą do Wesley’a. Po powrocie do Anglii zajął się głoszeniem dobrej nowiny w Londynie. Niekiedy służba ta zabierała cały dzień, tak, że nawet nie miał czasu na posiłek. Gdy pewnego wieczoru mówił o Kazaniu na Górze w zatłoczonym kościele, uświadomił sobie, że przecież Jezus nauczał pod gołym niebem. Był to przełomowy punkt w jego działalności misjonarza. Wesley opuścił mury kościoła i zaczął rozwijać swą działalność na placach, ulicach i w parkach. Jego kazania gromadziły tysiące ludzi. Gdy mówił o grzechu, wielu płakało, niektórzy trzęśli się i padali na ziemię. Wiało grozą, prawie czuło się swąd spalenizny i żar piekielnych płomieni. Gdy mówił o niebie, niemal słychać było anielskie śpiewy, a wszystko malowało się na biało i na niebiesko. Oczywiście przepowiadanie takie musiało budzić reakcje negatywne.
Wesley pozyskał sobie wielu przeciwników, o ile przeciwników można „zyskać”. Prześladowania były nieodłączną częścią jego misji. Spełniły się w jego życiu słowa Jezusa zapisane w Mowie Misyjnej: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien”. Wypowiedź ta bez wątpienia stanowi zapowiedź prześladowań z powodu głoszenia ewangelii. Jednak już w czasach metodystycznego zapaleńca wielu egzegetów odeszło od pierwotnego znaczenia Jezusowej wypowiedzi. Wielu widzi w symbolu krzyża nie tylko zapowiedź prześladowań, ale także wszelkie formy zła, cierpienia, kataklizmów, czy nawet choroby fizyczne.
Owca między wilkami
Sam oksfordzki kaznodzieja zastanawiał się, czy taka interpretacja jest uzasadniona? Czym jest krzyż, do którego podjęcia zachęcał Jezus? Jak właściwie odczytać sens tej wypowiedzi? Rozmyślam nad tym, wychodząc na zewnątrz koledżu i szukając miejsca w pobliskim parku. Po chwili pochylam się nad fragmentami dzienników Wesley’a, które wydobywam z plecaka.
Jesień soczyście zazieleniła trawniki, drzewa wybuchły kolorami, przez które przebija kilka smug świetlnych, a ławka, którą wybrałem, do złudzenia przypomina tę z końcowej sceny Notting Hill. Wesley ponoć zastanawiał się, czy – jak to się często zdarza – można Jezusową wypowiedź odnieść do choroby fizycznej. Czy Jezus, mówiąc o krzyżu, mógł mieć na myśli choroby? Odpowiedź przybliża spojrzenie na bezpośredni kontekst wezwania do podjęcia krzyża: „Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z Mego powodu… Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu Mego imienia… Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego… Jeśli pana domu nazwali Belzebubem, o ileż bardziej was tak nazwą… Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało…. Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz”. Kontekst wyraźnie wskazuje na prześladowania z powodu głoszenia dobrej nowiny. Wypowiedź ta bowiem znalazła się w Mowie Misyjnej, skierowanej do uczniów wyruszających na głoszenie ewangelii. I tak właśnie Jezusową wypowiedź rozumiał Wesley.
Więcej, spodziewał się prześladowań. Były one dla niego probierzem wierności głoszonemu słowu. Gdy zdarzyło się pewnego razu, że podróżując od wioski do wioski ze swą misją spotykał się jedynie z życzliwością, zaniepokojony zaczął modlić się: „Panie, pokaż, w którym miejscu złamałem Twe przykazanie? Kiedy nie byłem Ci wierny? Przecież zapowiadałeś prześladowania tych, którzy głoszą Twe słowo. Dlaczego nikt mnie nie prześladuje?”. Modlił się tak, jadąc konno. W pewnym momencie zza drzew wyskoczyło kilku wieśniaków i grad kamieni posypał się w stronę kaznodziei. Rozpromieniony zaczął dziękować Bogu za ten jawny znak, że jest na dobrej drodze.
Dlaczego więc wielokrotnie w symbolu krzyża widzi się chorobę fizyczną? Wyjaśnienie przynosi historia pierwszych wieków chrześcijaństwa. Jezusowe zapowiedzi prześladowań zaczęły realizować się bardzo szybko i to do tego stopnia, że chrześcijanie cieszyli się, iż stali się godni cierpieć dla Imienia Jezusa. W ten sposób sytuacja wyglądała przez pierwsze trzy wieki. Rozwijający się Kościół napotykał na coraz to nowe przeszkody i dochodziło do krwawych prześladowań. I wtedy właśnie zrodził się wśród chrześcijan ideał męczeństwa dla Chrystusa. Sytuacja ta uległa znacznej zmianie po edykcie mediolańskim z 313 roku, kiedy to cesarz Konstantyn uprawomocnił chrześcijaństwo jako religię dozwoloną w cesarstwie. Zaprzestano prześladowań. W jaki sposób więc cierpieć dla Jezusa? Jak realizować ukształtowany i ugruntowany już ideał męczeństwa? Właśnie wtedy różne formy cierpienia, w tym również chorobę fizyczną, zaczęto traktować jako „krzyż” podejmowany dla Chrystusa. U progu czwartego stulecia zaczęto utożsamiać symbol krzyża z chorobą fizyczną.
Raj moli książkowych
Moje wesleyańskie rozmyślania zostają przerwane biciem zegara, obwieszczającego godzinę piętnastą. To znak, że biblioteka Christ Church College zostaje otwarta. Ponieważ wcześniej zaplanowałem spędzić tam popołudnie, wchodzę do szacownego budynku. Również i tutaj z rozwieszonych na korytarzach portretów spoglądają na mnie wybitni absolwenci szkoły. Jedni przezierają mnie surowym spojrzeniem, inni traktują bardziej łagodnie. Posuwam się powoli, rozglądając dookoła, ale już po chwili docieram do biblioteki. Urzekające światła, smugi rozświetlające jasno określony obszar na stole, bezszelestnie i absolutnie cicho działające komputery, mahoniowe meble, regały ręcznie rzeźbione aż po sam sufit, rzeźby i dzieła znakomitych malarzy pomiędzy półkami, najcenniejsze dzieła wystawione w szklanych gablotach. Sekcja starodruków wciąż pachnie skórą, świeżo konserwowaną, na której brązie lub czerwieni wyraźną kreską odcinają się złote napisy tytułów, autorów, wydawców.
Bo trzeba wiedzieć, że każda biblioteka ma swój zapach. Sobie tylko właściwy. Jest to nie tylko zapach pielęgnowanej skóry, w którą włożono stare woluminy, ale także zapach pastowanej podłogi, polerowanych mebli, książek dopiero co przywiezionych z wydawnictw i starych katalogów. Jednym słowem – raj moli książkowych.
Ponieważ wcześniej dokładnie przestudiowałem rozkład sal, zmierzam bezpośrednio do działu biblijnego. Tuż po wejściu, na półce po lewej stronie drzwi, natrafiam na książkę Tresmontana, L’insegnamento di Jeshua di Nazareth, która budzi we mnie nostalgiczne wspomnienie. Pewnego razu podczas wizyty domowej u mojego promotora we Wrocławiu, pożyczył mi ją, oczywiście po włosku. Byłem wtedy dopiero na trzecim roku. Trzy miesiące zajęło mi ślęczenie nad słownikiem, żeby przemęczyć te trzysta stron i cokolwiek z tego odnotować. Gdy wróciłem, by oddać książkę, promotor poprosił: „Włóż ją na półkę, tam gdzie była wcześniej”. Po chwili poszukiwań udało mi się odnaleźć jej miejsce. „A teraz – powiedział – weź książkę obok”. Wyjąłem ją delikatnie, zerkając na tytuł: Nauczanie Jezusa z Nazaretu Tresmontana! Ta sama książka po polsku! Do głowy mi nie przyszło, by sprawdzić, czy ktoś ją przetłumaczył! Nasi wykładowcy mieli różne sposoby, by skłonić do nauki języków.
Przesuwam się kilka kroków dalej w oxfordzkiej bibliotece. Ciemnobrązowa, drewniana podłoga zaskrzypiała delikatnie. Przy następnej półce, w dziale języków semickich, wpada mi w ręce podręcznik do aramejskiego. Gdy wertuję studiowane niegdyś stronice, staje mi przed oczyma postać wykładowcy z Rzymu, profesora Roberta Althanna. Jest Amerykaninem, ale urodzonym w Południowej Afryce. Gdy dostał na Biblicum posadę wykładowcy aramejskiego, sam jeszcze zmagał się z włoskim. Pierwsze zajęcia rozpoczął komicznym lapsusem. Zamierzał powiedzieć: „Wybaczcie, że mój włoski jest niepoprawny”, ale wyszło coś innego – Scusate che la mia italiana e’ brutta, „Wybaczcie, że moja Włoszka jest brzydka”. Jeden z rezolutnych słuchaczy zareagował natychmiast: „To, że jest Włoszką, jest wybaczalne, ale dlaczego musi być brzydka?”. I w takiej właśnie swobodnej atmosferze rozpoczęła się niegdyś moja przygoda z aramejskim.
Jest już sporo po piętnastej. Biblioteczne stoliki zapełniają się coraz bardziej. Studenci przychodzą zazwyczaj z laptopami. Niektórzy są bardzo uporządkowani. Mają przed sobą tylko jedną książkę i dopiero, gdy wyczytają z niej wszystko, co im potrzeba, idą po następną. Inni obłożeni są tomiskami różnych formatów i pracują z kilkoma jednocześnie. Odwracają je otwarte grzbietem do góry, układają jedną na drugą, zaznaczają odpowiednie strony zakładkami. Tylko z tyłu sali, tuż pod oknem, pewna postać wydaje się jakby przeniesiona z innej epoki. Mężczyzna w okularach, w nienagannie odprasowanym garniturze i starannie upiętym krawacie, wyciąga białą kartę papieru i drewniane, rzeźbione pióro. Skórzany futerał układa przed sobą, włącza lampę, której abażur rozbłyska żółtym światłem i po chwili napełnia pióro atramentem. Celebracja pisania. A mnie przypominają się słowa noblisty z literatury, Jean-Marie Le Clézio, który tak mówił o sztuce pisania: „Oto, co należy zrobić: wyjechać na wieś, jak malarz niedzielny, z kartką papieru i ołówkiem. Wybrać odosobnione miejsce w dolinie otoczonej górami, usiąść na skale i długo chłonąć widok dookoła. Potem, gdy już się człowiek napatrzy, trzeba wziąć kartkę i narysować słowami to, co się zobaczyło…”
Świetliki na mapie geniuszu
„Narysować słowami to, co się zobaczyło” – zamyślam się nad propozycją Le Clézio. W niektórych wypadkach udaje się to tylko geniuszom. Gdyby stworzyć na mapie świata świetlne punkty w miejscach naznaczonych obecnością geniuszów, Oxford zajaśniałby jasnym blaskiem. Studiowało ich tu wielu. Nie tylko radykalny i uporządkowany John Wesley, nie tylko utalentowany Lewis Carroll, ale także święty Tomasz Morus i genialny Jan Duns Szkot, utopista Aldous Huxley i fantasta John Ronald Tolkien. Oxford wydał czterdziestu sześciu noblistów i dwudziestu pięciu premierów Wielkiej Brytanii. Ale – co najważniejsze – wydał ludzi o wielkich sercach i przestronnych duszach, ludzi wspaniałomyślnych i zdolnych do poświęceń, ludzi, którzy nauce poświęcili całe swe życie, a jednak nie ją uznali za najważniejszą w życiu wartość. Odkryli tę dawną prawdę: „gdybym posiadał wszelką możliwą wiedzę, a miłości bym nie miał…”. I nie chodzi tylko o tę Miłość najwyższą, strzelającą w niebiosa. Także o tę zwykłą, przez małe „m”, miłość, która łączy zauroczonych sobą dwoje ludzi i nadaje sens wszystkim ich wysiłkom. Gdy zamykam delikatnie wygłuszone drzwi biblioteki, by nie przeszkadzać wszechogarniającej ciszy, wydobywam z plecaka swój stary, znoszony już notatnik. Chcę zapisać kilka myśli – migawek minionego dnia.
Polub stronę na Facebook