Nieustannie się módlcie!
(1Tes 5,17)
Wezwanie do nieustannej modlitwy nie jest oczywiście zachętą do tego, by porzucić swoje obowiązki, pracę, zadania – i oddać się medytacjom. Nieustanna modlitwa przybrać winna odmienną formę. Jaką? Z podpowiedzią przychodzi sam Paweł, gdy stwierdza: „[C]zy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie” (1Kor 10,31). Chrześcijanie pierwszych wieków, chcąc zadośćuczynić Pawłowemu nakazowi nieustannej modlitwy, proponowali specyficzną formę kontaktu z Bogiem, którą nazwali „modlitwą wszystkich rzeczy”. Modlitwa wszystkich rzeczy polega na wzbudzeniu w sobie u początku każdego dnia intencji, by wszystko, co ów dzień przyniesie, przybliżało mnie do Boga. Intencję tę można wyrazić przed Stwórcą w krótkiej modlitwie: „Spraw, Panie, by wszystko, co będę dziś czynił, stało się modlitwą – moje działanie i mój odpoczynek, moje spotkania i rozmowy z ludźmi, moja praca i moje myśli. Niech wszystko to przybliża mnie do Ciebie i przynosi Ci chwałę”.
Kto stara się odpowiedzieć na Pawłowe wezwanie do modlitwy nieustannej, praktykując modlitwę wszystkich rzeczy, ten zauważy bardzo szybko, że łatwiej przychodzi mu przeżywać cały dzień w bliskości Boga. Łatwiej o skupienie w pracy i jasność myśli. Rozmowy z innymi stają się spokojniejsze, a ocena ich zachowań bardziej wyrazista, ale i wyrozumiała. Dużo częściej myśl unosi się do Boga w krótkich aktach strzelistych. Niekiedy okaże się, że w krótkiej chwili jestem w stanie zrobić o wiele więcej niż w tym samym czasie w dni, gdy nie praktykuję modlitwy wszystkich rzeczy.
Ks. Tadeusz Dajczer w swoich Rozważaniach o wierze snuje następującą refleksję: „Pan Bóg chce, żebyśmy nasz sposób modlenia się coraz bardziej upraszczali. Jeżeli jest postulatem ewangelicznym, żebyśmy modlili się stale, to nasza modlitwa musi się upraszczać, bo w sposób trudny nie będziemy w stanie modlić się długo. W naszym życiu wewnętrznym przychodzi taki czas, że łatwiej jest nam myśleć o Bogu niż mówić do Niego, i wtedy przechodzimy do modlitwy prostej i skupionej na Bogu myśli, którą można nazwać pamięcią na obecność Bożą. Jest to prostsza forma modlitwy niż modlitwa słowa”[1]. Paradoksalnie więc owocem chwil spędzonych na intensywnej modlitwie jest to, że całe życie chrześcijańskie przemienia się w modlitwę.
Owocem tak prowadzonego życia modlitwy jest umiejętność zachowania pewnych ram obiektywizmu w ocenie samego siebie. Chodzi o zdolność spojrzenia na siebie z pewnym dystansem. Kto posiadł tę umiejętność, dla tego rzeczy nabierają właściwych wymiarów: nie przypisuje on zbyt dużego znaczenia sprawom mało istotnym ani nie bagatelizuje rzeczy ważnych. W wirze codziennych zajęć bardzo łatwo o zachwianie tych proporcji. Kontakt z Bogiem poprzez modlitwę daje właściwy punkt odniesienia, by proporcje owe nie zostały naruszone. Bóg poprzez modlitwę uczy mnie właściwego sposobu patrzenia na świat.
Jest w Starym Testamencie piękne zdanie: „[N]ie tak bowiem człowiek widzi, <jak widzi Bóg>, bo człowiek patrzy na to, co widoczne dla oczu, Pan natomiast patrzy na serce” (1Sm 16,7). Pewnego razu wybierałem się samolotem w podróż do Londynu. Nad wrocławskim lotniskiem wisiały ciemne chmury. Padał deszcz, a cały świat wyglądał ponuro. Jednak, gdy samolot wzniósł się ponad pułap tego tumanu, zobaczyłem go z drugiej strony. Chmury wyglądały zupełnie inaczej: były skąpane w słońcu, tworzyły fantastyczne kształty, mieniły się różnymi kolorami. A były to przecież te same opary, widziane jednak w innej perspektywy! Modlitwa wszystkich rzeczy uczy nowego spojrzenia na świat, ludzi, a nadto na siebie samych. Spojrzenia oczyma samego Boga. Wtedy wszystko może wyglądać łagodniej i pogodniej.
[1]T. Dajczer, Rozważania o wierze. Z zagadnień teologii duchowości, Częstochowa 1992, s. 196.