Wodni Cyganie. Malezja (II)

Wodni Cyganie (wszystkie fot. M. Rosik)

Wieczorem opuszczamy las, wrzucamy bagaże do pick-upa i wracamy do Lahad Datu, by stamtąd taksówką udać się do Semporna. To średniej wielkości miasto, które staje się naszą bazą wypadową na kolejne wyspy. Zaczynamy od Mabul, dokąd docieramy łodzią motorową następnego dnia o świcie. Podróż trwa niemal godzinę, ale przenosi mnie w zupełnie inny świat. Zatrzymuję się w domku wyrastającym z wody, opartym na wysokich palach. Powiedzieć, że warunki są nacechowane prostotą to duży eufemizm. Są wręcz prymitywne. Elektryczność włączana jest na chwilę, wieczorem. Woda jest tylko zimna i generator wciąga ją wprost z oceanu pode mną – jest więc słona. Po prysznicu i tak całe ciało odczuwa ukłucia soli. Przy większej fali dom trzęsie się w posadach. Pod okna wciąż przypływają handlarze ryb, krabów i krewetek. Nawołują do kupna. Miejscowi nazywają ich wodnymi Cyganami.

Niektórzy Malezyjczycy całe życie spędzają na wodzie

Wyspa zachwyca kolorami. Przezroczysta woda, niekiedy w odcieniu zieleni, innym razem błękitu, wciąż jasne niebo, kolorowe domy, wielobarwne łodzie, różne karnacje skóry mieszkańców i turystów (tych ostatnich dużo jest zwłaszcza z Chin), i przepięknie malowane stroje, zgodnie z miejscową sztuką batiku. Wraz z grupą kilku osób wyruszamy zamówioną łodzią na rafę koralowców. Wypożyczam wcześniej płetwy, maskę i kapok. Odpływamy około tysiąca metrów od brzegu.

Woda jest krystalicznie czysta. Już po pół godzinie zanurzam się (wprost i w przenośni) w bajkowy świat życia pod wodą. Świat, który zapiera dech w piersiach. Nie sposób nawet części tego doświadczenia wyrazić słowami. Tylko osoby z ogromną wyobraźnią będą w stanie przedstawić sobie wszelkie formy barw, kształtów i wielkości podwodnej fauny i flory.

Późnym popołudniem wybieram się do wioski. Główna ulica biegnie wzdłuż oceanu. Po jednej stronie domy na palach zanurzone są w wodzie, po drugiej – wyrastają z piasków. Ludzie żyją na granicy ubóstwa, ale właściwie niczego więcej im nie potrzeba. Pomiędzy domami bawią się setki na wpół rozebranych dzieciaków. Krzyki, rozgardiasz, hałas, śmiech – wszystkie odgłosy mieszają się ze sobą. Ludzie chętnie sprzedają przybyszom potrawy, które przygotowali także na własny obiad. Ich życzliwość zdaje się nie mieć miary. Zresztą sami poszukiwacze przygód z innych krajów również są dla siebie bardzo serdeczni.

Na wyspie Mabul życie toczy się zgodnie z rytmem natury

Wieczorem, już przy światłach lamp siadam nad brzegiem oceanu z dwojgiem Włochów. Pochodzą z Bielli w Lombardii. Eleonora pracuje w biurze podróży, prowadząc różne projekty. Stefano prowadzi australijski pub. Dzielimy się doświadczeniami, opowiadamy o wrażeniach, a także o innych podróżach. Okazuje się, że wszyscy znamy dżunglę w Kerali w Indiach i tereny na północ od Bangkoku, połacie Syberii, a teraz Malezję. Wymieniamy adresy, zapraszając się nawzajem. Kolejnego dnia znów nurkowanie. Tym razem wybieramy rafy wokół wyspy Kapalai. Wyspa tak piękna, że można tu kręcić sceny do filmów o raju.

Późnym popołudniem bierzemy łódź do Semporny, gdzie spędzamy noc w hotelu o znaczącej nazwie Dragon. Następnego ranka w strugach deszczu jedziemy do dżungli Kinabatangan. Przed nami ponad pięć godzin jazdy. W swobodnej rozmowie z taksówkarzem dowiaduję się, że nie był w większości miejsc, które stały się celem mojej podróży. Po dotarciu do ośrodka, który organizuje tę część wyprawy, samochodem wyruszam w półtoragodzinną podróż do przystani, skąd czeka mnie drugie tyle drogi łodzią. Zaczyna padać. Bagaże odkrywam wielkimi workami foliowymi, narzucam płaszcz przeciwdeszczowy i w ulewie odbijamy od brzegu.

Po godzinach rejsku dopływamy do Kinabatangan

Kinabatagan to dziewicze miejsce. Zapadł zmrok. Mogę poruszać się jedynie przy świetle latarki po drewnianych podestach. Trzeba uważać, bo są śliskie i dziurawe. Nad jednym z nich postawiono dach. Okazuje się, że to właśnie mój hotel. Drewniany podest, dachowe przykrycie dwa metry nad ziemią, otwarta przestrzeń, materac na podłodze i moskitiera. Miała być łazienka. Okazuje się, że to jeden kran, do którego pompowana jest brudna woda wprost z rzeki. Nikt z niego nie korzysta. Jedna butelka wody mineralnej musi mi starczyć na mycie i zaspokojenie pragnienia przez dobę.

Te mocne wrażenia łagodzi nico życzliwość moich towarzyszy. Niewielcy wzrostem Malezyjczycy nie przejmując się zbytnio robactwem, biorą gitarę i zaczynają koncert melodyjnych śpiewów w swym języku. Trwa to niemal do północy. Zmęczony drogą wysuwam się pod swoją moskitierę. Zewsząd słychać odgłosy dżungli. Obok mojego plecaka przebiega szczur. Małpy figlują nad głową. Gdy o 6.00 rano otwieram oczy, bacznie przygląda mi się metrowy gekon. Dobrze, że wschodzi słońce. Wszystko staje się jaśniejsze nie tylko na zewnątrz, ale i w sercu. Czekająca mnie wyprawa łodzią w poszukiwaniu krokodyli znów zaczyna być pociągająca, choć ostatecznie udało się dostrzec jedynie dwa osobniki. W każdym razie cała przygoda w dżungli kończy się sympatyczną wizytą w hospicjum dla orangutanów, leczniczo-badawczym ośrodku założonym w 1964 roku przez Barbarę Harrison. Tu dowiaduję się więcej o zwierzętach, których genotyp w 96 procentach równy jest ludzkiemu. Najbardziej zaskakuje mnie fakt, że młode pozostają przy matce najmniej około sześciu lat. Żeńscy potomkowie trwają przy matce nawet kilkanaście lat, bacznie obserwując wychowanie młodszego rodzeństwa i w ten sposób przygotowując się do roli matek.

Na targu w Sandakan panuje radosna atmosfera

Kolejną noc spędzam w hotelu w Sandakan. Poranny basen zmywa z ciała zapachy lasu. Wynajmuję taksówkarza, który będzie towarzyszył mi aż do wieczornego lotu do Kota Kinabalu. Rozpoczynamy od wizyty w jego prywatnym domu, w osiedlu położonym na oceanie. Tym razem to zupełnie inne domostwo niż te, z którymi zetknąłem się dotychczas. Dom jest ogromny. Ma kilkanaście pomieszczeń przepięknie umeblowanych i udekorowanych. Dostrzegam dębowe, ręcznie rzeźbione meble, obrazy, które wyglądają na tutejsze dzieła sztuki, meble, zdobne zegary, porcelanę. Wszystko to robi na mnie ogromne wrażenie.

W domu na wodzie

Kolejny etap zwiedzania można nazwać pielgrzymim szlakiem. Dwa kościoły i świątynia buddyjska. Rozpoczynamy od anglikańskiej parafii św. Michała i Wszystkich Świętych. Największe wrażenie w budowli wzniesionej w 1889 roku robią witraże zwane tu oknami pamięci i przyjaźni. Zostały one zaprojektowane w hołdzie żołnierzom australijskim, którzy ponieśli śmierć w Malezji podczas II wojny światowej, a także ku czci Malezyjczyków, którzy owych żołnierzy wspierali. Witraże nawiązują do sceny uwięzienia Piotra (Dz 12) oraz przedstawiają australijską florę. Dolna sekcja natomiast przywołuje scenę z przypowieści o miłosiernym Samarytaninie. Tak wygląda okno pamięci. Natomiast okno przyjaźni przedstawia inną scenę z Dziejów Apostolskich. Tym razem bohaterem jest św. Paweł, do którego przemawia anioł podczas podróży do Rzymu, gdy na morzu rozszalał się sztorm (Dz 27). Wymowne są napisy pod witrażem. W języku malajskim napisano „Miłujcie się wzajemnie”, po angielsku natomiast „Przyjaciel kocha nieustannie”. Jest jeszcze jedno okno przyjaźni, umieszczone na północnej ścianie kościoła. Przedstawia kolejną scenę z dziejów pierwotnego Kościoła: Filip i Etiopczyk (Dz 8). Napis, tym razem w języku chińskim, głosi: „I ochrzcił go w Jego imię”.

Katedralny witraż

Katolicka katedra w diecezji Sandakan została ukończona w 1961 roku. Prace rozpoczęto dziewięć lat wcześniej, zastępując niewielki drewniany kościół nowy budynkiem. Wnętrze jest nad wyraz proste. Białe ściany z obrazami drogi krzyżowej otaczają prostokąt kościelnych ławek, a w prezbiterium powieszono duży drewniany krzyż. W niedziele odprawiane są tu trzy msze święte: po malajsku, chińsku i angielsku. My jednak pozostajemy przy poszarpanym i zniszczonym przez ulewę polskim mszaliku…

Kilka chwil w podwodnym świecie

Polub stronę na Facebook