XIII Niedziela w ciągu roku A

Przesuwając granice

Dzisiejszy Izmir od wschodu i południa otoczony jest górami, natomiast łagodne wody Morza Egejskiego delikatnie łaskoczą półkoliste wybrzeże miasta usytuowanego w zatoce. To dawna Smyrna. W 156 r. po Chr. miejski stadion był świadkiem dantejskiej w swej naturze sceny. Na skrzętnie przygotowanym stosie płonął (aczkolwiek nie spłonął) biskup miasta o imieniu Polikarp. Biskupa zdradził jeden ze służących. Polikarp ukrywał się w pobliżu miasta w pewnym gospodarstwie rolnym i tam właśnie został schwytany. Zaprowadzono go na stadion, gdzie tłum zbierał się na oglądanie igrzysk. Według autora, gdy prokonsul Stacjusz Kwadratus nakazał Polikarpowi, by złorzeczył imieniu Chrystusa, ten niewzruszony odrzekł: „Osiemdziesiąt i sześć lat jestem Jego niewolnikiem i żadnej krzywdy mi nie wyrządził. Jakże mógłbym bluźnić Królowi mojemu, który mnie zbawił”. Żadne namowy nie skłoniły Polikarpa do zdrady Zbawiciela. Przygotowano więc stos. Jeden ze świadków tak wspomina tamto wydarzenie:

„Kiedy buchnął potężny płomień, dane nam było zobaczyć na własne oczy przedziwne zjawisko. Dlatego zostaliśmy zachowani, aby innym opowiedzieć o tym, co zaszło. Płomienie tworząc kształt łuku, jak żagiel wichrem wzdęty, otoczyły męczennika”.

Ponieważ płomienie nie imały się męczennika, trzeba było przebić go sztyletem. Dopiero wtedy Polikarp mógł przejść przez wymarzoną bramę życia wiecznego. I tak spełniły się Chrystusowe słowa: „Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 10,39). Męczeństwo Polikarpa to zaledwie jeden z tysięcy przykładów śmierci chrześcijan poniesionej dla Chrystusa. Śmierci uwalniającej duszę niczym otwarte sidło uwalniające ptaka. Bo dla każdego z męczenników granica życie – śmierć nie była aż tak istotna, jak inna granica: z Chrystusem lub bez Niego.

Bóg i choroby

W Mowie Misyjnej Jezus wzywa swych uczniów: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien” (Mt 10,38). Czym jest krzyż, do którego podjęcia zachęca Jezus? Jak właściwie odczytać sens tej wypowiedzi? Logion o konieczności podjęcia krzyża nastręcza duże trudności, gdy odniesie się go do chorób, które spotykają człowieka. Choć interpretacja taka jest bardzo rozpowszechniona, to jednak intuicyjnie trudno pogodzić się z faktem, że Bóg wzywa nas do podjęcia „krzyża choroby”, gdy jednocześnie Jezus choroby leczy, a one same są konsekwencją grzechu pierwszych rodziców. Co więc Jezus ma na myśli, mówiąc o krzyżu? Odpowiedź daje spojrzenie na kontekst Jezusowej wypowiedzi o krzyżu:

Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z Mego powodu. […] Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu Mego imienia. […] Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego… Jeśli pana domu nazwali Belzebubem, o  ileż bardziej was tak nazwą… Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało […]. Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz (Mt 10,17-34).

Kontekst Jezusowego logionu o krzyżu wyraźnie wskazuje na prześladowania uczniów z powodu głoszenia ewangelii. Zdanie to pada bowiem w Mowie Misyjnej, skierowanej do uczniów wyruszających na głoszenie dobrej nowiny. Aby nie było wątpliwości, że taka interpretacja jest słuszna, należy sięgnąć także do dwóch innych zapisów Mowy Misyjnej, w których padają wzmianki o chorobach. Pierwszy z nich o kolejny logion Jezusa, drugi zaś to komentarz Mateusza do wysłania przez Jezusa uczniów na misję. W tym samym kontekście, w którym pojawia się wezwanie do niesienia krzyża, Jezus wypowiada się na temat chorób: „Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy! Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie (Mt 10,8).

Mowa Misyjna natomiast rozpoczyna się słowami: „Wtedy przywołał do siebie dwunastu swoich uczniów i udzielił im władzy nad duchami nieczystymi, aby je wypędzali i leczyli wszystkie choroby i wszelkie słabości” (Mt 10,1). Tak więc utożsamienie krzyża z chorobą nie pochodzi bezpośrednio z tekstów biblijnych, ma jednak pewne uzasadnienie w tradycji Kościoła.

Skłócone królestwo?

W samym tekście biblijnym byłoby ono zupełnie nieuzasadnione. Gdyby przyjąć, że Bóg zsyła nam „krzyż choroby”, natychmiast rodzą się spontaniczne pytania. Jeśli to Bóg zsyła choroby jako krzyż, a Jezus nie tylko sam uzdrawia, ale i uczniów wzywa do uzdrowienia, to czyż nie pojawia się tu „królestwo wewnętrznie skłócone” (Mt 12,25)? Już bardzo pobieżne zastanowienie się nad problemem choroby, która miałaby być wprost krzyżem zesłanym przez Boga nastręcza duże trudności. Narzucają się one jednak nieodparcie.

Ideę, że Bóg zsyła choroby bardzo trudno jest pogodzić z prawdą o Jego miłosiernym ojcostwie. Ujmując tę prawdę od strony psychologii, należy stwierdzić, że dziecko od ojca spodziewa się rzeczy dobrych, stąd przypuszczenie, że Bóg mógłby zesłać chorobę podważa w pewnym sensie Jego dobroć i stwarza zagrożenie nieufności. Jezus do nikogo nie powiedział: „Nie mogę cię uzdrowić, bo mój Ojciec pobłogosławił cię chorobą”. Powiedział co najwyżej: „Przez osiemnaście lat szatan trzymał tę kobietę na uwięzi” (Łk 13, 16). Jeśli Bóg zsyła choroby, to praktyczną postawą człowieka wierzącego winno być nie korzystanie z pomocy lekarskiej, lecz pokorne przyjęcie woli Bożej. Nie ma sensu również modlitwa o uzdrowienie (do której Biblia wzywa niejednokrotnie), nie jest potrzebny dar uzdrawiania oraz bez znaczenia wydaje sakrament chorych. Tymczasem Dzieje Apostolskie i listy Nowego Testamentu świadczą, iż uczniowie z ochotą podjęli wezwanie do mężnego znoszenia prześladowań: godzili się na nie, nigdy natomiast nie akceptowali choroby. Postawa Jezusa i uczniów wobec chorób i prześladowań jest więc jednoznaczna.

Chociaż choroba sama w sobie jest złem i nigdy nie jest bezpośrednio zamierzona przez Boga, niekiedy może z niej wynikać dobro.  Dzieje się to w myśl starej zasady, że   Bóg może ze zła (nawet z grzechu) wyprowadzić dobro: „Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra” (Rz 8,28). Skoro „we wszystkim”, to nie tylko choroba, ale także ku dobru człowieka może posłużyć grzech, w który popadł, a który – podobnie jak choroba – jest konsekwencją grzechu pierwszych rodziców. Z tego właśnie powodu w liturgii paschalnej mówi się o „błogosławionej winie”. Tak więc choroba (podobnie jak grzech) nie jest dobrem samym w sobie, aczkolwiek może posłużyć dobru człowieka (podobnie jak grzech), gdy przeżywana jest w bliskości Boga i w zjednoczeniu z Nim.  Ciekawym tego przykładem jest przykład Pawła apostoła, który głosił Galatom ewangelię zatrzymany chorobą: „Wiecie przecież, jak pierwszy raz głosiłem wam ewangelię zatrzymany chorobą, i jak mimo próby, na jaką moje niedomaganie cielesne was wystawiło, nie wzgardziliście mną ani nie odtrąciliście, ale mnie przyjęliście jak anioła Bożego, jak samego Chrystusa Jezusa” (Ga 4,13-14). Zagadką może być konstatacja, że choroba ta była próbą nie tylko dla niego samego, lecz i dla słuchaczy. W jakim sensie? Przypuszczać można, iż Paweł głosił mieszkańcom Galacji, że choroba jest złem i konsekwencją grzechu, a sam jej uległ. Galacjanie mimo to uwierzyli słowom Pawła i za to spotyka ich pochwała.

Świadectwo

W bardzo prostych słowach w formie świadectwa o tym, iż Bóg nie dopuszcza na nas zła, choć ono nam się przytrafia, opowiada swoje doświadczenia pewna młoda mężatka. Świadectwo to w całości zostało zamieszczone w książęce Joyce Rupp i Joyce Hutchison, zatytułowanej Czy mogę odprowadzić cię do Domu? Pociecha i wsparcie dla opiekunów osób poważnie chorych. Pozwolę sobie przytoczyć je w całości:

U mojego męża Gary’ego po raz pierwszy rozpoznano „krańcowego raka”, gdy miał trzydzieści cztery lata; ja miałam wtedy dwadzieścia dziewięć. Nasze dzieci miały dwa, cztery i pięć lat. Lekarze powiedzieli Gary’emu, że ma około pół roku życia, zakładając chemioterapię i naświetlania. Bardzo chorował, przechodząc przez kolejne naświetlania, transfuzje płytek, chemioterapie i częste hospitalizacje. Przez kolejne dwa lata mówiono mu, że będą to najprawdopodobniej jego ostatnie święta.

Po około czterech latach pobytów w i poza szpitalami, z niezliczonymi emocjonalnymi dołkami i górkami oraz wielką niepewnością co do pozostania przy życiu lub śmierci, kondycja fizyczna Gary’ego się ustabilizowała. Był osłabiony, zmęczony wieloma zabiegami i często załamany. To strasznie frustrująca bitwa, gdy mówią ci, że umrzesz, a wciąż utrzymujesz się przy życiu, chcesz żyć, lecz przeżywasz obawę nawet przed nadzieją. W piątą rocznicę diagnozy raka Gary pojechał raz jeszcze do Madison, w Wisconsin, na powtórne badanie, ponieważ to właśnie tam powiedziano mu, że rak był nie do uleczenia oraz zainicjowano terapię. Po serii prześwietleń, testach krwi i skanach Gary dowiedział się, że nie ma śladu po raku i że być może już nie powróci. „Czy to znaczyłoby, że ozdrowiałem?” zapytał Gary. „Owszem, dokładnie to chcieliśmy Panu powiedzieć”, usłyszał od lekarza.

Mieliśmy z Garym mnóstwo do zrobienia po jego powrocie do domu. Otóż, zaraz po naszym ślubie Gary był pewnym siebie, towarzyskim, bardzo komunikatywnym człowiekiem. Wziął na siebie wszelkie decyzje i regulację naszej sytuacji majątkowej, włączając w to płacenie rachunków. Ja zaś gotowałam, sprzątałam, prałam i kochałam bycie mamą dla trojga naszych pociech. A potem, gdy Gary zachorował, musiałam być silna. Przejęłam odpowiedzialność za prowadzenie domu i płacenie rachunków. Musiałam zacząć pracować na cały etat, oprócz wykonywania tego wszystkiego, co robiłam dotychczas. Gary był niepełnosprawny i wyrzuciło go to poza normalne życie na wiele sposobów. Pod koniec tych pięciu lat nie miał już za grosz pewności siebie i zauważyliśmy, że oboje bardzo się zmieniliśmy. Prawie odwróciliśmy role w naszej rodzinie.

Gary nie polubił tej osoby, którą się stałam, a mnie nie przypadł do gustu człowiek, w którego on się przemienił. Pobieraliśmy się jako zupełnie inni ludzie. Życie nie okazało nam łaski, a przecież oboje wiedzieliśmy o zobowiązaniu, które podjęliśmy w dzień ślubu i chcieliśmy je wypełnić. Oboje również staliśmy się bardziej świadomi, o co chodzi w życiu, co jest naprawdę ważne i że najprostsza droga często nie jest prawidłowa. Wiedzieliśmy, że mamy swoją wzajemną miłość i że była ona warta naszych walk nawet pomimo problemów, z którymi sobie wspólnie poradziliśmy, nawet gdy czasami było ciężko, nawet jeśli miało to znaczyć dla nas obojga więcej wysiłku. Szukaliśmy pomocy u specjalistów i udało się nam poznać i zaakceptować tych obcych ludzi, w których każde z nas się przeistoczyło.

Któregoś dnia, kiedy rozmawialiśmy z Garym o tej trudnej drodze, którą kroczyliśmy, o bitwach i łaskach, powiedziałam do niego: „Ja po prostu nie rozumiem, dlaczego Bóg w ogóle dopuścił na ciebie raka”. Zastanawiałam się, czemu Bóg nas karał. Staraliśmy się przecież ze wszystkich sił dobrze żyć. Bardzo siebie kochaliśmy i kochaliśmy nasze dzieci. Staraliśmy się być dobrymi rodzicami. I powtórzyłam: „Zastanawia mnie, czemu Bóg dopuścił na ciebie raka”.

Gary spojrzał wtedy na mnie i odpowiedział: „Nie mogę uwierzyć, że w ogóle pomyślałaś, że Bóg pozwolił, abym zachorował na raka lub że nas w ten sposób karze. Joyce, to zupełnie nie tak. Czy nie wierzysz, że Bóg jest naszym Ojcem? To oznacza, że jest On naszym rodzicem – dokładnie tak, jak my jesteśmy rodzicami dla Joe, Mike’a i Julie. Oboje dobrze wiemy, że żadnego z naszych dzieci po prostu już nie możemy bardziej kochać. I chociaż kochamy je jak tylko potrafimy najbardziej, wciąż będą doświadczały problemów. Będą się przewracały i zdzierały kolana. Mogą wpaść pod samochód. Mogą zachorować na raka lub na inną śmiertelną chorobę. Chociaż kochamy je ze wszystkich sił, to przecież nie ustrzeżemy ich przed wypadkami losowymi. Tak jak nasz Bóg Ojciec, możemy je tulić, być przy nich podczas ich zmagań i bólu, wciąż zachęcać i udzielać siły i wsparcia. Bóg czynił to wszystko dla nas przez cały ten czas. I chociaż moje zapadnięcie na raka jest częścią mojej ludzkiej natury, Bóg Ojciec trzymał nas w swoich ramionach przez cały czas. To On sam dawał nam miłość, łaskę i siłę do tej wędrówki”.

To nawet miało sens. Odetchnęłam z ulgą, słysząc sposób rozumowania Gary’ego co do tego, co nas spotkało i będąc w stanie w to uwierzyć. Z jego punktu widzenia mogłam pozostać otwarta na Bożą miłość, zamiast żyć w strachu przed popełnieniem błędu. Gary obdarzył mnie tego dnia cudowną wolnością duchową i usunął z mojego serca i umysłu potężne brzemię. Żył jeszcze około dziewiętnastu lat po dostarczeniu mi tej cudownej lekcji o Bożej miłości i nie przestawał inspirować mnie swoją spokojną wiarą w Boga”.

J. Rupp, J. Hutchison, Czy mogę odprowadzić cię do Domu? Pociecha i wsparcie dla opiekunów osób poważnie chorych, tłum. M. Nowicki, Poznań 2010, 51-55.

Polub stronę na Facebook