Kamienie modlitwą gładzone
Dawid Ben-Gurion twierdził, że żadne miasto na świecie, nawet Rzym czy Ateny, nigdy nie odegrało w życiu narodu tak wielkiej roli przez tak długi czas, jaką odegrała Jerozolima w życiu narodu żydowskiego. Jerozolima może zachwycać. Dziś fotografów National Geographic i producentów turystycznych depliantów, które zalegają półki dusznych biur podróży przyciągają oświetlone nocą mury miejskie bądź fascynujący widok modłów przy ścianie płaczu. Jednak ani poszukiwacze ofert last minute, ani urzędnicy biur, z których wydobywają się elektroniczne dźwięki komputera i przyprawiający o ból głowy szum kserokopiarki, nie mogą zachwycić się widokiem świątyni, która zachwycała oczy Jezusa i Jego uczniów. Podziwiając dom Boży w Jerozolimie, Mistrz z Nazaretu doskonale zdawał sobie sprawę z rychłego końca sakralnej budowli. Pewnego razu zdradził swoim słuchaczom: „Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony” (Łk 21,5).
Proroctwo to spełniło się około czterdzieści lat po tym, gdy zostało wypowiedziane. Rzymskie wojska pod wodzą późniejszego cesarza Tytusa stanęły u bram Jerozolimy. W mieście rozpętało się piekło. Głód, wycieńczenie i zarazy dotknęły niemal wszystkich. Żydowski historyk Józef Flawiusz orzekł, że „niepodobna wszystkie okropności szczegółowo opowiadać; żadne miasto nigdy tyle nie wycierpiało, i nie było, od początku świata, narodu tak pełnego zbrodni”. Opisując wydarzenia roku 70 po Chr., Flawiusz włącza w narrację osobiste wtręty: „zobaczyłem wielu jeńców rozpiętych na krzyżach, a wśród nich rozpoznałem trzech moich znajomych. Ze ściśniętym sercem i ze łzami w oczach przyszedłem z tą wiadomością do Tytusa. Ów zaś natychmiast rozkazał zdjąć ich z krzyży i otoczyć jak najstaranniejszą opieką. Dwóch z nich zmarło w czasie leczenia”.
Dziś ze wspaniałości świątyni ostał się jedynie zachodni mur, zwany ścianą płaczu. Ponad nim dumnie wznosi swą głowę meczet ze złotą kopułą. Ta ziemia to przecież święte miejsce trzech religii. Dziś w niektórych środowiskach mówi się poważnie o odbudowie świątyni. I chyba warto o tym pomyśleć. Jednak z zastrzeżeniem, że nie chodzi o świątynię z kamienia, ale świątynię serc, świątynię zgody i pojednania wyznawców monoteizmu. O to przecież prosili Boga Jan Paweł II i Benedykt XVI, dotykający dłońmi wygładzonych modlitwami kamieni ściany.
Nowa świątynia
„Gdy niektórzy mówili o świątyni, że jest przyozdobiona pięknymi kamieniami i darami, [Jezus] powiedział: Przyjdzie czas, kiedy z tego, na co patrzycie, nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony” (Łk 21,5–6). Czterdzieści lat później proroctwo się spełniło. Wojska Tytusa obległy Jerozolimę, wódz wydał rozkaz, aby kapłani ginęli razem z przybytkiem i w sierpniu 70 roku miasto wraz ze świątynią obrócono w perzynę.
Prób odbudowy świątyni było kilka. Pierwszą podjął Bar Kochba, który w 132 roku wszczął powstanie Żydów przeciwko Rzymianom. Trzy lata później powstanie upadło. Kolejna to rok 362. Do władzy doszedł Julian Apostata, cesarz, który porzucił wiarę chrześcijańską. Postanowił zorganizować wyprawę wojenną na tereny Persji i obiecał Żydom, że jeśli mu w tym pomogą, to pozwoli im na odbudowę świątyni. Rozpoczął swoją wyprawę w 363 roku, ginąc po kilku miesiącach. Żydzi do tego czasu zdążyli już sprowadzić dużo materiału na odbudowę świątyni, przede wszystkim drewno, ale również kamień. Niestety, wszystko to zostało pochłonięte przez pożar, który pojawił się podczas ogromnego trzęsienia ziemi. Kolejne próby miały miejsce za czasu najazdu Persów. To oni w 614 roku najechali na Jerozolimę i obiecali Żydom, że jeśli będą kolaborować z nimi przeciwko chrześcijanom, wtedy pozwolą im odbudować świątynię. Nigdy jednak do tego nie doszło. W czasach współczesnych w Jerozolimie powstał Instytut Trzeciej Świątyni, którego celem jest przywrócenie centralnej instytucji biblijnego Izraela. Jednak na dziś to cel nie do zrealizowania. Nad Ścianą Płaczu stoi przecież Kopuła Skały i meczet Omara.
Co z tego wynika dla nas, chrześcijan? Jedynie to, że z zainteresowaniem obserwując rozwój wydarzeń w Jerozolimie, winniśmy zdać sobie sprawę, że to my jesteśmy świątynią Boga. Oczywiście o ile Duch Boży w nas mieszka…
Efekt Lucyfera
Amerykański psycholog Philip Zimbardo w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia w piwnicach Stanford University prowadził eksperyment dotyczący natury zła. Studenci zostali na drodze losowej wybrani do doświadczenia zwanego „więzieniem”. Niektórzy mieli wcielić się w rolę więźniów, inni strażników. Eksperyment musiał zostać rychło przerwany z powodu niezliczonej ilości pokładów zła, które wytworzyło się w laboratoryjnych warunkach. Agresja, nienawiść i przemoc ze strony osób odgrywających rolę strażników znacznie przewyższała tę obecną w realnych więzieniach. Przerażające było usprawiedliwianie okrutnych czynów odwoływaniem się do autorytetu, który do nich upoważnia.
Zimbardo opisał całe wydarzenie w książce „Efekt Lucyfera”. Kontynuatorzy badań amerykańskiego uczonego dowodzą, że przemiana zrównoważonych i z natury dobrych osób w katów dokonuje się często w środowisku konfliktów religijnych. W sytuacji prześladowań Jezus wymaga postawy ekstremalnej – dawania świadectwa: „Będzie to dla was sposobność do składania świadectwa. Postanówcie sobie w sercu nie obmyślać naprzód swej obrony. Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość, której żaden z waszych prześladowców nie będzie mógł się oprzeć ani się sprzeciwić” (Łk 21,13-14).
A przecież w języku Ewangelii – języku greckim słowo świadek (martys) oznacza także męczennika…
Męczeństwo – szczyt zaufania
Każda z wojen w dziejach ludzkości była i jest wybuchem niekontrolowanej nienawiści. Ten, kto jest silny i ma władzę, niszczy tego, kto jest słaby i od niego zależny. Dla ludzi wierzących każda wojna jest ogniową próbą chrześcijaństwa i zawierzenia Bogu. Paradoks polega na tym, że ten, kto tę ekstremalną próbę przetrzymał i Boga się nie wyrzekł, często, na drodze męczeństwa, zdobywał niebo.
Wojna domowa w Hiszpanii, przez niektórych historyków nazywana preludium do drugiej wojny światowej, pochłonęła prawie czterysta tysięcy ofiar (wg amerykańskiego historyka Gabriela Jacksona). Wśród nich znalazła się grupa 522 męczenników, których beatyfikowano w katalońskiej Tarragonie. To ważne, aby przypominać dokąd prowadzi nienawiść i w jaki sposób stawia czoła jej bezwzględności prawdziwy uczeń Jezusa. Papież Franciszek w słowach komentujących to wydarzenie mówił, że „męczennicy przyczyniają się do tego, abyśmy byli chrześcijanami konkretnymi, a nie tylko malowanymi, chrześcijanami czynów, a nie słów. Męczennicy to chrześcijanie zdobyci przez Chrystusa, uczniowie, którzy dobrze poznali sens tego „umiłowania aż do końca”, które doprowadziło Jezusa na krzyż. Nie istnieje bowiem miłość na raty, miłość w kawałkach, jest ona całkowita i gdy się kocha, kocha się aż do skrajności. Chrystus wyprzedza nas w miłości, a męczennicy naśladowali Go w miłości aż do końca”.
A Chrystus? Przepowiedział tę eskalację nienawiści. Doświadczył jej i miał świadomość, że dosięgnie także jego uczniów. Ze smutkiem uprzedzał, że wydać w ręce wrogów mogą nawet rodzice, bracia, przyjaciele i krewni. Bez skrupułów i bez miłosierdzia. Jednak prosił, aby się nie poddawać w godzinie takiej próby. I „przez wytrwałość ocalić życie” (Łk 21,19).
Polub stronę na Facebook

