Wszystko szło raczej dobrze, zanim dotarliśmy do Ziguinchor. Potem zaczęło się psuć.
Początek był całkiem niezły. O piątej rano wylądowaliśmy (było nas dwóch) w Bandżul w Gambii. Lot ze Stambułu trwał osiem godzin. Po odbiorze bagażu łatwo wyłowiliśmy z tłumu kierowcę, który trzymał przed sobą kartkę z moim nazwiskiem. Po zapakowaniu plecaków do starej toyoty odczekaliśmy chwilę, bo kierowca rozłożył przy miejscu postojowym swój modlitewny dywan i zaczął bić pokłony. Trwał właśnie ramadan.
Pół godziny później byliśmy w hotelu. Choć mieliśmy za sobą nieprzespaną noc, postanowiliśmy nie tracić czasu. Po odświeżeniu się i kawie z owocami wyruszyliśmy do miasta. W samym Bandżul niewiele jest do zwiedzania. Bardziej chodziło o to, aby uchwycić klimat tego miejsca. Nieco ponad trzydzieści tysięcy ludzi żyje w miejscu, gdzie rzeka Gambia łączy swe wody z Atlantykiem. Tylko główna ulica miasta jest asfaltowana. Może jeszcze częściowo kilka bocznych. Po reszcie jeździ się jak po wybojach. Wszystko sprawia wrażenie wielkiego placu budowy. Domy nieotynkowane, strzelające w niebo druty z ostatnich pięter, walające się wszędzie pustaki, opony, kawałki desek, plastikowe butelki. Nieczystości wyrzuca się wprost na ulice. Nigdzie nie ma koszy na śmieci. Te widziałem tylko w hotelu.
Przeszliśmy dziwaczną procedurę zdobycia wiz do Gwinei Bissau. Gdy w końcu udało się na wybojach z wszechobecnym pyłem piaskowym wdzierającym się w oczy i nozdrza znaleźć ambasadę, przy której swobodnie przechadzały się kozy i kury, a koty przeciągały w promieniach słońca, po dość długim oczekiwaniu (choć nie było nikogo w kolejce) oznajmiono nam, że trzeba zrobić kserokopię paszportu, zdjęcie i opłacić wizę. Niestety nie udało się tego uczynić na miejscu. W pokoju stała kserokopiarka, więc zapytaliśmy, czy można skserować paszport. Odpowiedź pozytywna. Strona za dwadzieścia dolarów. Zgodziliśmy się, jednak ekscelencja ambasador się rozmyślił. Trzeba było na własną rękę szukać punku ksero, fotografa, a także wyznaczonego banku. Jednak po trzech godzinach mieliśmy wizy w paszporcie. Sukces!
Po południu kierowca zawiózł nas do największego w Gambii miasta. Serrekunda powstała z dziewięciu wiosek, które złączono w jeden okręg administracyjny. Targ mieści się niemal przy głównej ulicy. Samochody mogą przemieszczać się tam z prędkością pieszych, którzy nieustannie płyną niczym rzeka z jednej strony drogi na drugą, bądź wzdłuż kierunku ruchu. Tysiące ludzi ubranych w najbardziej kolorowe stroje świata. Pokrzykiwania handlarzy mieszają się z dźwiękami klaksonów, a wszystko to składa się na kakofoniczną muzykę miasta. Jednak widok jest niezapomniany. Białych ludzi właściwie nie ma. Przejazd pomiędzy straganami i ludzkimi twarzami przykładającymi nosy do szyby auta w ruchu sprawia naprawdę duże wrażenie.
Gdy czujemy się już przytłoczeni, a właściwie niemal duszeni atmosferą bazaru, wyjeżdżamy na szutrową drogę, która wiedzie do wioski Kachikally. Po drodze przejeżdżamy przez rzekę, przy której natykamy się na poławiaczy krabów. Jeszcze kilkaset metrów przez plantację owoców mango i docieramy do farmy krokodyli. Sympatyczna atrakcja dla turystów.
Następnego dnia wyruszamy w stronę Gwinei Bissau. Wszystko szło raczej dobrze, zanim dotarliśmy do Ziguinchor. Potem zaczęło się psuć.
Kontrole graniczne pomiędzy Gambią a Senegalem były mało przyjemne, ale nie traciliśmy humorów. Po dwóch godzinach przedzierania się pickupem dziurawymi drogami postanowiliśmy zatrzymać się na lunch. Restauracji prawie tu nie ma, a cóż dopiero mówić o znalezieniu lokalu w czasie ramadanu. Ale jest! Udało się! Właśnie w Ziguinchor, stolicy senegalskich separatystów. Przy niewielkim rynku ponad dwustutysięcznego miasta jak spod ziemi wyrósł lokal o nazwie Ou Kassa. Właściwie zobaczyliśmy tylko otwarte drzwi, gdyż z zewnątrz przy pełnym słońcu nie można było dostrzec nawet konturów umeblowania. Gdy weszliśmy do środka, stało się jasne, dlaczego. Wszystkie meble wykonano z ciemnego drewna, a ściany pokrywały ciemne boazerie. Podobnie wykonano podłogę, choć część z niej stanowiło zwykłe klepisko. Przy wejściu stara kobieta owinięta chustą sprzedawała uwiędłą sałatę i wciąż wykrzykiwała Compra! Compra!
Gdy znaleźliśmy się w środku, zrobiło się straszniej. Właściciel puścił na cały regulator muzykę pogrzebową! Dosłownie! W Senegalu obchodzono właśnie Dzień Niepodległości i muzyka miała uświetnić święto. A może chodziło o to, że region nie doczekał się niezależności i dlatego należało słuchać żałobnych kawałków? Tego nie udało mi się ustalić. Pomimo warunków jak z matrixu postanowiliśmy coś zamówić. Usiedliśmy przy koślawym stole, obserwując wywieszone na ścianach straszące rzeźby dziwnych stworów czczonych w religiach animistycznych. Po chwili podeszła otyła kelnerka.
– Mamy rybę i cebulę – powiedziała.
Dobre i to – pomyśleliśmy. Zamówiliśmy dwie porcje.
– Mamy rybę – powtórzyła. – Jedną rybę.
– Niech będzie – zgodziliśmy się.
Właśnie w tej chwili wpadła do restauracji grupa Hiszpanów. Było ich kilkunastu. Pierwsi biali ludzie, których spotkaliśmy w tym dniu. Każdy z telefonem w ręku i niemal każdy z butelką piwa. Nie zwracali uwagi na żałobną muzykę wydobywającą się z głośnikowych karawanów, tylko próbowali ją przekrzyczeć głośnymi rozmowami i śmiechem. Zrobiło się jeszcze dziwniej. Hiszpanie odkryli, że jest w restauracji sieć wifi. Zapytałem o hasło. Brzmiało: desperados-dos! Dwóch desperatów! Dokładnie tak musieliśmy wyglądać! Gdybym wierzył w zabobony, uznałbym je za prorocze, biorąc pod uwagę wydarzenia następnych dni.
Swojej porcji obiadu niemal nie tknąłem. Wychodząc z restauracji wciąż słyszeliśmy za sobą okrzyki Compra! Compra! Chwilę później byliśmy w drodze. Zauważyłem, że tylne okna w pickupie przestały się otwierać. O klimatyzacji nie było co marzyć. Na szczęście szyby w przednich drzwiach funkcjonowały dobrze. Po jakimś kwadransie dotarliśmy do niewielkiej wioski. Szopa kryta falowaną blachą stanowiła punkt kontroli celnej. Mieliśmy ich już za sobą kilka. Czasem trzeba zatrzymywać się co trzy kilometry, by stanąć oko w oko z uzbrojonym celnikiem lub wprost z wojskowym. Po okazaniu dokumentów i zawartości bagażnika wynajęty kierowca włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił w prawo. Cisza. Powtórzył to jeszcze raz. Bez efektu. Powtórzył to następne trzydzieści razy. Nic. Siadła elektryka. Mistrz kierownicy otworzył maskę, ale nie na wiele się to zdało.
– Nie znam się na tym – zauważył rezolutnie. – Musimy szukać mechanika.
Wyruszył w tłum. Właściwie nie musiał wyruszać, bo wokół nas zgromadziło się już kilkadziesiąt osób – gapiów i handlarzy. Każdy miał coś do zaoferowania. Nikt jednak nie oferował pomocy w naprawie samochodu. Staliśmy pomiędzy nimi niczym dwóch desperatów. Na szczęście po pół godziny kierowca dodzwonił się do kogoś, kogo numer mu podano i kto przyjedzie przyjrzeć się awarii.
Przyjechał. W czarnym ubraniu na czarnym motorze. Miał dwadzieścia kilka lat i był potężny niczym bohater Zielonej mili. Wsiadł za kierownicę, przekręcił kluczyk … i złamał go. Uchwyt pozostał mu w dłoni, a reszta w stacyjce. Naprawa szła raczej w niewłaściwym kierunku.
Mechanik był jednak nie w ciemię bity. Z bagażnika w motorze wyjął dwa kable, przyłożył je w odpowiednie miejsce pod maską i auto zapaliło! Musieliśmy powtarzać tę procedurę po każdym postoju, ale przynajmniej posuwaliśmy się dalej. Za magiczne kable przepłaciliśmy dziesięciokrotnie, ale kto by się tym przejmował.
Z drżeniem przekroczyliśmy granicę z Gwineą i dwie godziny później dotarliśmy do Bissau, stolicy kraju. To miasto o smutnej historii, gdyż zostało założone przez Portugalczyków w XVII wieku jako główny ośrodek handlu niewolnikami w zachodniej części Afryki. Kierowca nie znał miasta. Pytaliśmy ludzi o dzielnicę, w której zarezerwowaliśmy hotel. Młody mężczyzna powiedział, że właśnie jedzie w tamtym kierunku. Byliśmy uratowani.
Wieczorem, gdy zdążyliśmy już nieco ochłonąć i przy kolacji wspominaliśmy wydarzenia minionego dnia, doszliśmy do wniosku, że wszystko szło raczej dobrze, zanim dotarliśmy do Ziguinchor. Potem zaczęło się psuć.
Następnego ranka wyruszyliśmy do portu, by spełnić nasze marzenie. W końcu po to przyjechaliśmy do Bissau – by stąd wyruszyć na wyspy archipelagu Bijagós. Chodzi o grupę niemal dziewięćdziesięciu wysp położonych na Atlantyku u wybrzeży kraju. Zaludnionych jest około dwudziestu. Cała populacja to zaledwie trzydzieści tysięcy. Jest stosunkowo młoda, bo – jak podają źródła – spotkały się tu dwa wskaźniki: wysoki wskaźnik urodzeń i niski wskaźnik długości życia.
Zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, kierowcę zostawiliśmy w hotelu, by zajął się naprawą, a my wsiedliśmy do taksówki. Do portu nie było daleko. Sądząc po tym, co napisano w sieci, winniśmy tam spotkać wiele łodzi oferujących przejazd na wyspy. Znaleźliśmy dwie. Podróż pierwszą w jedną stronę na wyspę Babaque, którą zamierzaliśmy zwiedzić, zająć miała cztery godziny. Łódź zresztą wracała następnego dnia, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Druga, szybka łódź motorowa, miała płynąć dwie godziny, ale za to wyruszała po południu, co znów oznaczało, że nie wrócimy tego samego dnia. Stanęliśmy w zatęchłym porcie, cuchnącym rybami i nieczystościami wyrzucanymi na molo, jak dwaj desperaci. Desperados dos! O Babaque mogliśmy zapomnieć.
Ale nie poddajemy się. Szybka decyzja – zmieniamy port na rybacki. Zaledwie kilometr dalej na wybrzeżu cumują prywatne łodzie. Może uda się namówić kogoś z właścicieli na oceaniczny wypad? Choćby na najbliższą z wysp. Po godzinie poszukiwań udaje się znaleźć człowieka, który oferuje usługę. Cena jest zawrotna. Za godzinną imprezę żąda dwieście dolarów, choć za paliwo wyda jedną dziesiątą z tego. Gdy mimo to się zgadzamy, podbija cenę o dodatkowe trzydzieści dolarów. Oponujemy, ale opór nie ma sensu:
– Moja łódź ma dwa silniki. Dodatkowe trzydzieści dolarów za drugi silnik. To zapewnia poczucie bezpieczeństwa – tłumaczy.
Zdesperowani zgadzamy się. Teraz wystarczy tylko doprowadzić ją do brzegu. Łódź bowiem unosi się na falach około kilometr od wybrzeża. Właściciel musi znaleźć kogoś, z kim popłynie do niej, a następnie przyprowadzi ją do brzegu – i możemy ruszać na wyprawę! Zapewnia, że potrwa to dziesięć minut. Trwa niemal dwie godziny. W pewnym momencie byliśmy już pewni, że wziąwszy pieniądze (inaczej w ogóle nie byłoby rozmowy z jego strony), nie pokaże się już na przystani. Gdy zdesperowani chcieliśmy opuścić molo, łódź zaczęła się zbliżać. Wskakujemy do niej pełni dobrych myśli.
Do najbliższej wyspy płyniemy kwadrans. Gdy chcemy wysiąść, okazuje się, że nie ma żadnych udogodnień. Trzeba zdjąć buty, wskoczyć do wody, zamoczyć spodnie i przejść do brzegu. Nikt nie wpadł na pomysł, że wystarczy zabrać szeroką deskę na pokład, by później wykorzystać ją jako trap.
Na zwiedzanie mamy pół godziny. Najpierw docieramy do opuszczonej i częściowo zburzonej fabryki przetwórstwa ropy naftowej, a tuż za ruinami – na niewielką wioskę. Jej centrum stanowi studnia, jedyne w tym miejscu ujęcie wody pitnej. Kilka kobiet siłuje się z wyciąganiem wiader. Mężczyzn nie widać. Półnagie dzieciaki biegają za szmacianą piłką. W kałuży błota dogorywa raniony wieprz, wydając przy tym charczące odgłosy.
– Trzeba uważać na węże – mówi dumny kapitan łodzi.
Na szczęście natrafiamy tylko na jaszczurki. Obok paleniska dwie kobiety przygotowują jakiś wywar w okopconym kotle. Inna robi pranie w bali. I wizyta na wymarzonym w Polsce archipelagu Bijagós dobiega końca.
Po powrocie do portu zastanawiamy się, co zrobić z resztą popołudnia. Wybieramy wizytę na bazarze. Do dziś nie wiem, czy to ludzka głupota, czy diabeł nas podkusił. Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Bazar zajmuje kilka kilometrów kwadratowych i cały jest przykryty blachą. Słońce tu nie wpada, a temperatura sięga niemal pięćdziesięciu stopni. Praktycznie nie ma elektryczności. Gdzieniegdzie świecą żarówki o mocy pewnie trzydziestu Wat. Trzeba poruszać się niemal w całkowitej ciemności w tłumie ludzi, o których nie można się nie ocierać. Przejścia między straganami mają około pół metra szerokości. Po kilku minutach przeciskania się marzymy, aby się stąd wydostać. Tylko jak znaleźć drogę do wyjścia? Sieć zagmatwanych korytarzy jest tak gęsta, że trudno znaleźć ucieczkę. Nie ma czym oddychać. Czujemy wyziewy z ust sprzedawców reklamujących swoje towary. Niemal dotykają nas twarzami. Co zrobić?
Próbuję opanować myśli. Patrzę w górę pomiędzy szpary w zadaszeniu. Na podstawie światła wpadającego przez nie ustalamy, gdzie jest ulica, z której weszliśmy na targ. Torujemy sobie drogę w tamtą stronę. Po kilku minutach jesteśmy poza bazarem. Tym razem nie wyglądamy na desperatów. Po prostu nimi jesteśmy. Dość przygód na dziś. Taksówką wracamy do hotelu. Przy wieczornej rozmowie potwierdzamy wczorajszy wniosek: wszystko szło raczej dobrze, zanim dotarliśmy do Ziguinchor. Potem zaczęło się psuć.
Kolejnego dnia czeka nas droga powrotna do Bandżul. Przy śniadaniu spotykamy kierowcę i pytamy, co z autem.
– Naprawione! – tryska szczęściem. Gdy podchodzimy z bagażami do samochodu, ten jest już uruchomiony. Sprawdzam szyby w tylnych drzwiach. Nadal nie działają. Kierowca chowa za siedzenie dwa kable. To one w dalszym ciągu służą za zapłon. Okrzyk „Naprawione!” znaczył: udało się wyjąć scyzorykiem resztki kluczyka ze stacyjki. No nic, wsiadamy. Musimy odbyć tę samą drogę, którą przebyliśmy przedwczoraj. Zapewniano nas wtedy, że zajmie pięć godzin. Zajęła jedenaście.
Dlatego tym razem kierowca postanowił przyspieszyć. Pędzi po szutrowej, dziurawej i pełnej kamieni drodze zawrotną sześćdziesiątką. Rzuca nas na wszystkie strony. Za szybami niewiele widać poza tumanami kurzu. Co jakiś czas auto podskakuje w górę i z hukiem opada na wyboje. Po około dwóch godzinach docieramy do miejscowości słynącej z uprawy nerkowca. Kolejna kontrola celna. Urzędnik nakazuje wyłączyć silnik. Znów trzeba będzie użyć cudownych kabli. Po kilkunastu minutach kierowca otwiera klapę nadwozia, przystawia kable, styka ich końcówki i … cisza. Powtarza to po raz drugi. Nic. Powtarza po raz trzydziesty. Klnie, ale i to nie pomaga. Samochód nie reaguje. Déjà vu!
I właśnie wtedy to zauważam. Pod pickupem pojawiła się ogromna plama brunatnej cieczy. Przy brawurowej w tych warunkach jeździe miska olejowa została uszkodzona. Na postoju cały olej silnikowy wyciekł na ziemię. Trzeba szukać mechanika. Siadamy na trawie opierając się o brudną ścianę punktu kontroli celnej. Nie dowierzam temu, co widzę. Mija ponad godzina. Kierowca twierdzi, że udało mu się namierzyć warsztat, tylko trzeba poczekać, aż ktoś dojedzie z oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów miasta. Jesteśmy bezradni. Desperados.
Sytuacja zmienia się kilkanaście minut później. Celnicy zatrzymują toyotę, w której jest tylko dwóch pasażerów. Decyzja jest natychmiastowa. Dobiegam do kontrolowanego auta i gorączkowo tłumaczę naszą sytuację. Pokazuję rozwalony samochód i bilet lotniczy z jutrzejszą datą. Musimy przedostać się przez dwie granice. Kierowca toyoty żąda wysokiej ceny za podwózkę do Senegalu. Zgadzamy się bez wahania. Przerzucamy walizki. Kierowca pickupa żąda od nas pieniędzy za naprawę auta, choć cała podróż opłacona była wcześniej, a dodatkowe koszty miała ponosić firma wynajmująca. Mimo to dostaje pięćdziesiąt dolarów, co na tamtejsze warunki jest naprawdę dużą kwotą. Nie daje jednak za wygraną. Wyłudza drugie tyle. Na szczęście posuwamy się ku celowi. Po dwóch godzinach jesteśmy w Ziguinchor. To tu zaczął się ten matrix.
Miejsce, w którym opuszczamy toyotę, to jakieś ogromne składowisko rozbitych aut pomieszane z postojem taksówek, dworcem autobusowym i siedzibą kilkudziesięciu firm wynajmujących samochody i oferujących przejazdy z ichnimi kierowcami. Totalny bałagan i wciąż trwająca bitwa o klienta. Od razu otacza nas kilkunastu mężczyzn, z których każdy chce nas zaciągnąć do swojej czterokółki. Krzyczą niemiłosiernie. Jeden z nich jednak ma obstawę czterech innych. Cała piątka otacza nas kołem, by doprowadzić do swojego dziewięcioosobowego busa. Inni nie dają za wygraną. Towarzyszą nam i próbują przebić kordon silnej piątki. Jednak po trzydziestu metrach wsiadamy do busa i drzwi zostają zaryglowane. Znów kilkanaście twarzy przykleja się do szyb i namawiają na zmianę samochodu. Tymczasem pomiędzy owymi pięcioma dochodzi do kłótni. Kto ma jechać? Ile mamy zapłacić? Jak podzielić zyski? Wszyscy krzyczą coraz głośniej. Zaczyna się przepychanka, ale szef (tak się wydaje) zapobiega bójce. Nie udaje się jednak ich uciszyć.
Najpierw żądają pięćdziesiąt dolarów. Zgoda. Kłótnia trwa nadaj. Po chwili otwiera się okno i chcą drugie tyle. Zgadzamy się pod warunkiem, że zapłacimy je po dotarciu na miejsce. Nasze warunki zostają przyjęte, wciąż jednak jesteśmy sami zamknięci w zaryglowanym aucie. Klimatyzacja nie działa. Pot leje się ciurkiem. Nie można otworzyć okien, a tymczasem kłótnia się nasila. Po chwili pada żądanie kolejnych pięćdziesięciu dolarów. Nie zgadzamy się i nakazujemy otwarcie drzwi. Szarpiemy za klamki. Nie ma szans. Nie otworzą nam i nie zawiozą nas nigdzie, jeśli nie zapłacimy stu pięćdziesięciu dolarów. Nie mamy innej możliwości. Musimy się zgodzić, niepewni dalszego losu.
Po pół godzinie jeden z mężczyzn wsiada za kierownicę. To on będzie nas wiózł. Mówi tylko w swoim języku. Nic nie rozumie. My nie rozumiemy jego. Piszemy na kartce, dokąd chcemy jechać, on jednak nie umie czytać. Wie tylko, że kierunek jest jeden – Bandżul. Prawie godzinę trwa załatwienie formalności, by samochód mógł przekroczyć granicę. Kłótnia na zewnątrz przybiera na sile. Ostatecznie jednak nasz kierowca trzaska drzwiami i rusza, a za nim pozostała czwórka, próbując go zatrzymać. Ktoś chwyta za karoserię, jednak auto jest silniejsze. Jedziemy.
Okazuje się, że ten bezzębny i nieznający żadnego słowa poza dialektem mandinka, niepiśmienny starzec (tak wygląda, choć ma zapewne około pięćdziesiątki) prowadzi auto dużo lepiej niż znający wulgaryzmy w różnych językach niszczyciel misek olejowych. Poruszamy się szybciej, przy mniejszej ilości uderzeń głową w dach lub szybę! Jest postęp! W końcu opuściliśmy Ziguinchor, więc teraz może być tylko lepiej!
Było. Przez godzinę. Bo po godzinie dotarliśmy do kolejnej granicy, gdzie zostaliśmy wzięci na kontrolę osobistą. Tego przeżycia nie będę opisywał. Zwłaszcza czarnych dłoni celników krążących po całym – dosłownie całym – ciele niczym macki.
Pobyt w krajach Afryki Zachodniej zapamiętałem jednoznacznie. Wszystko szło raczej dobrze, zanim dotarliśmy do Ziguinchor. Potem zaczęło się psuć.
Polub stronę na Facebook