Chrzest Jezusa z rąk Jana budzi nie lada zakłopotanie. Był to przecież chrzest nawrócenia. Odziany w wielbłądzią sierść prorok nakazywał ludziom dzielić się ubraniem i żywnością, celnikom zabraniał pobierać więcej niż to, co konieczne, a żołnierzom uciskać kogokolwiek. A później dodawał: „Ja chrzczę was wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu ja nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów” (Łk 3,16). Skoro Jezus jest mocniejszy od Jana, ba, jest bezgrzeszny – po co Mu chrzest nawrócenia? Czy to nie zgrzyt w Janowym posługiwaniu?
Gdy Izraelici wchodzili do wody, wyznawali swoje grzechy. Symbolicznie zostawiali je w wodzie, którą zostali obmyci. Jezus wchodzi do Jordanu nie po to, by zostawić tam swoje grzechy, ale by zabrać grzechy narodu wybranego. W symboliczny sposób bierze je na siebie, by zanieść je na krzyż. To tam będzie Jego prawdziwy chrzest. Pytał przecież swych uczniów, czy mogą przyjąć chrzest, którym On ma być ochrzczony. Mówił o swej śmierci.
Chrzest – greckie „baptisma” – to zanurzenie. Chrystus zanurzył się w cierpieniu i śmierci, by trzeciego dnia wynurzyć się z grobu ku wiecznemu życiu. Nie potrzebujemy symbolicznego chrztu nawrócenia. Mamy prawdziwy chrzest uwalniający z grzechu pierworodnego i otwierający bramy niebios. Wystarczy tylko nie zaprzepaścić szansy.