Z nieco figlarnym uśmiechem można powiedzieć, że – nie licząc Pięćdziesiątnicy –  dla nas, katolików, wszystko zaczęło się od małej samoprzylepnej karteczki, która 18 lutego 1967 roku zawisła na tablicy ogłoszeń Duquesne University niedaleko Pittsburgha. Studentka romanistyki, młoda dziewczyna, bardzo piękna, Patrycja Gallagher Mansfield, wybierała się na trzydniowe, weekendowe rekolekcje. Na studenckiej tablicy wywiesiła tę karteczkę z napisem: „Chcę cudu!” Nie trzeba było czekać długo. Grono dwudziestu kilku osób wraz z duszpasterzem akademickim wybrało się do ośrodka akademickiego „Arka i Gołębica”. Już następnego dnia wieczorem, gdy miało się odbyć urodzinowe przyjęcie dla niektórych uczestników rekolekcji, studenci postanowili na chwilę zatrzymać się w kaplicy. Miało być „na chwilę”, ale pozostali tam do czwartej rano, do tego momentu, kiedy duszpasterz postanowił wszystkich „przegonić” do łóżek, żeby chociaż chwilę zaznali snu. Każdy, kto wchodził do kaplicy, doznawał tak niesamowitej obecności Boga, tak wielkiego poczucia bezpieczeństwa, tak wielkiego pokoju serca, że to doświadczenie było wręcz namacalne. Studenci nie potrafili ustać na nogach, większość z nich klęczała, niektórzy nawet leżeli na ziemi, pojawiły się łzy szczęścia. Chwilę później pojawiły się charyzmaty i w ten oto sposób po raz pierwszy w Kościele katolickim, w tych nowych czasach, pojawiło się „przebudzenie charyzmatyczne”. To od  tamtego momentu, niemal pięćdziesiąt lat temu, historycy Kościoła datują narodzenie katolickiej Odnowy w Duchu Świętym.

Drodzy, to dzięki tamtemu wydarzeniu możemy być tu dzisiaj jako ci, którzy przynależą lub są związani z Charyzmatyczną Odnową Katolicką. I dzięki temu wydarzeniu możemy dzisiaj postawić sobie pytanie, co to znaczy być „miłosierni jak Ojciec”? Pozwólcie, że nasza odpowiedź na to pytanie pójdzie w trzech kierunkach. Stawać się miłosiernymi jak nasz Ojciec w niebie możemy poprzez wrażliwość serca, przebaczenie i komunię z Jezusem Chrystusem. To trzy drogi spośród wielu

Wrażliwość serca

Pozwólcie, że rozpocznę od świadectwa, które jakiś czas temu bardzo mocno mnie poruszyło. Otóż pewne młode małżeństwo z trójką dzieci, mieszkające w Nowym Jorku, wybierało się w podróż samolotem. Tak się jednak stało, że korki na ulicach nie pozwoliły, aby  dotarli na czas na lotnisko. Kiedy wbiegli do hali odlotów, okazało się, że właśnie zamknięto bramki. Byli zdenerwowani, w końcu stracili pieniądze, czas i nie wybrali się w planowaną podróż! Dwadzieścia minut później ta złość przerodziła się w strach i przerażenie. To był 11 września 2001. Spóźnili się na samolot, który uderzył w nowojorską wieżę. Wyobraźcie sobie, że tam, na hali odlotów upadli na kolana i głośno zaczęli dziękować Panu Bogu za to, że ich ocalił. Wówczas mama trójki dzieci odebrała telefon od swojego ojca, który wiedział, że mają lecieć feralnym samolotem. Był to człowiek, który wiele lat wcześniej porzucił drogę do Kościoła, przestał wierzyć w Boga, a nawet zaczął kpić, drwić z ludzi wierzących. Gdy dowiedział się o zamachu, był niemal pewien, że córka wraz z rodziną zginęli. Jakaż była jego ulga, gdy dowiedział się, że żyją! Bardzo szczęśliwy z tego powodu, że ocaleli, zapiął zamek swojego strażackiego skafandra, wsiadł do samochodu i pojechał do „strefy zero”. Ostatecznie to on zginął, ratując innych w World Trade Center.

Przez wiele miesięcy młodzi małżonkowie stawiali Panu Bogu na modlitwie pytania: „Panie, dziękujemy za to, że nas ocaliłeś, ale tato nie miał szansy na nawrócenie, żył z dala od Ciebie. Dlaczego tak się stało?” Gdy wciąż zmagali się z takimi dylematami, pewnej soboty pod ich dom podjechało auto, z którego wysiadło inne młode małżeństwo z niemowlęciem na ręku. „Przyjechaliśmy wam podziękować” –  powiedzieli. „Wasz tato ocalił mi życie – powiedziała mama z niemowlęciem na ręku. – Pracowałam właśnie w swoim biurze w World Trade Center, gdy rozpętało się piekło. Wasz tato wbiegł do mojego biura, a gdy nie miałam już siły, by schodzić po schodach, wziął mnie na ręce i wyniósł na zewnątrz budynku. Później wbiegł tam na nowo, a w chwilę później wieża runęła”.

To była bardzo poruszająca scena. Ocalonemu niemowlęciu, chłopcu, nadano imię strażaka, który go uratował. Całe clou tej historii pojawia się jednak dopiero na końcu. Gdy małżeństwa się rozstawały, młoda mama powiedziała do pozostałych: „I jeszcze jedno muszę wam wyznać. Kiedy tak zbiegaliśmy po schodach, wasz ojciec powiedział: ‘Kilka lat temu zerwałem z Bogiem. To była najgorsza decyzja w moim życiu Być może za chwilę tutaj zginę, a nie mam nawet szansy na pojednanie z Nim’. Powiedziałam mu wtedy: ‘Przecież teraz możesz przyjąć Jezusa’”. Oboje uklękli na pełnych dymu schodach i ów sześćdziesięcioletni strażak powtarzał za młodą kobietą słowa modlitwy: „Panie Jezu, przepraszam Cię za moje grzechy. Dziękuję za to, że umarłeś za mnie. Otwieram Ci drzwi mojego serca. Bądź moim Panem i Zbawicielem!”. To była pierwsza modlitwa tego strażaka po wielu latach, jednocześnie ostatnia modlitwa jego życia. Głęboko wierzę, że Pan otworzył przed nim bramy raju. Stało się to dzięki wrażliwości serca młodej mamy, która pod sercem nosiła dziecko. Nawet w tak dramatycznych okolicznościach nie straciła wrażliwości serca; wiedziała, co należy zrobić.

Takiej wrażliwości serca uczył kiedyś Jezus Szymona Piotra. „A gdy spożyli śniadanie, rzekł Jezus do Szymona Piotra: ‘Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?’ Odpowiedział Mu: ‘Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham’. Rzekł do niego: ‘Paś baranki moje!’ I znowu, po raz drugi, powiedział do niego: ‘Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie?’ Odparł Mu: ‘Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham’. Rzekł do niego: ‘Paś owce moje!’. Powiedział mu po raz trzeci: ‘Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie?’ Zasmucił się Piotr, że mu po raz trzeci powiedział: ‘Czy kochasz Mnie?’ I rzekł do Niego: ‘Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham’. Rzekł do niego Jezus: ‘Paś owce moje!’” (J 21,15-17).

Z punktu widzenia psychologii wcale nie dziwię się Piotrowi, że się zasmucił. Piotr stoi z Jezusem przy ognisku. Jezus je rozpalił, przygotowuje posiłek i gdy Piotr patrzył w płomienie, zapewne przypomniał sobie to, co wydarzyło się zaledwie dziesięć dni wcześniej w Jerozolimie. Piotr stał przy innym ogniu, wpatrywał się w inne płomienie i również trzy razy usłyszał pytanie: „Czy ty nie jesteś jednym z Jego uczniów?” „Nie znam tego człowieka” – pada odpowiedź. Scena powtarza się trzy razy. Teraz ponownie Piotr trzy razy słyszy pytanie. Patrzy w płomienie i nieśmiało wyznaje miłość Jezusowi. W Piotrze, tym potężnym rybaku, pewnie silnym mężczyźnie, jest niezwykła wrażliwość serca. Skąd o tym wiemy?

W języku greckim mamy kilka terminów na określenie miłości. Św. Jan opisując tę scenę, sięga tu po dwa z nich. Ta najdoskonalsza, najczystsza, najpiękniejsza miłość, miłość, jaką Bóg ukochał człowieka określana jest terminem agape, natomiast inny rodzaj miłości w języku greckim nazywany jest filia. Filia to taka miłość czysto ludzka, czasem nie absolutnie doskonała, nie absolutnie bezinteresowna, czasem podszyta strachem, jak w przypadku Piotra. Gdybyśmy chcieli oddać właściwie dialog Jezusa z Piotrem, musielibyśmy go przełożyć mniej więcej tak: „Piotrze, czy miłujesz Mnie miłością największą, absolutną, zupełnie bezinteresowną?” Piotr w szczerości serca odpowiada: „Panie, Ty wiesz, że Cię  kocham, ale czysto po ludzku, miłością filia”. Jezus po raz drugi pyta: „Piotrze, czy miłujesz Mnie miłością agape, tą najczystszą i świętą?” „Panie, Ty wiesz, że Cię kocham tak jak potrafię, czasem nieudolnie, miłością filia”. I wtedy Jezus czyni coś niesamowitego. Jezus uniża się do poziomu Piotra. Za trzecim razem pytanie brzmi: „Piotrze, czy miłujesz Mnie tak zwyczajnie, czysto po ludzku, miłością, która czasem jest niedoskonała, czasem pełna lęku, bojaźni?” Piotr odpowiada: „Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham”. Wówczas Jezus przyjmuje tę miłość jak najcenniejszy skarb, jak najpiękniejszy klejnot! Skąd o tym wiemy? Bo pomimo niedoskonałej miłości Piotra, powierza mu przewodzenie Kościołowi: „Paś owce moje!” Pomimo tego, że nasza miłość jest czasem niedoskonała, pomimo tego że nasza miłość czasem „nie dostaje”, nie jest absolutnie czysta, święta, bezinteresowna, to Jezus przyjmuje ją jak drogocenny skarb, jak największy klejnot. I każdemu z nas daje inne zadanie w naszych wspólnotach. Każdego z nas chce uczyć, tak jak Piotra, wrażliwości serca. Głęboko wierzę, że Duch Święty dzisiaj przychodzi, aby uczyć nas tej najpiękniejszej miłości, jaką jest miłość agape. Taka miłość – choć wiąże się z uczuciem – nie jest tylko uczuciem. Taka miłość jest decyzją naszej woli. Każda miłość wiąże się z uczuciem, czasem bardzo pięknym, głębokim, bardzo intensywnym. Wiemy jednak, że czasem  w miłości ujawniają się negatywne emocje. Istotą miłości nie jest uczucie, nie są emocje, z tego prostego względu, że emocje rodzą się w nas bardzo często niezależnie od naszej woli, nie mamy na nie wpływu. Gdyby miłość była tylko uczuciem, to nikt z  małżonków nie mógłby ślubować współmałżonkowi dozgonnej miłości. Nie można przysięgać czegoś, co nie zależy do końca od naszej woli. Gdyby miłość była tylko uczuciem, to ani siostry zakonne, ani też kapłani nie mogliby przysięgać Panu Bogu dozgonnej miłości czy składać ślubów wieczystych, bo nie można przysięgać i zobowiązywać się do czegoś, co do końca od nas nie zależy. Gdyby miłość była tylko uczuciem, to byłaby niemożliwa miłość nieprzyjaciół, bo nie można kochać emocjonalnie kogoś, kto nas krzywdzi. Jezus jednak wzywa do miłości nieprzyjaciół, bo wie, że miłość nie jest uczuciem, choć się z nim wiąże.

Jezus postawił swoim życiem bardzo piękną i ważną zasadę dotyczącą kochania ludzi, których spotykamy na naszej drodze. Zasada ta brzmi tak: to, czy kocham, zależy ode mnie (gdyż to moja decyzja), ale to, w jaki sposób miłość okazuję, zależy od ciebie. Popatrzmy, że sam Jezus w bardzo różny sposób okazywał miłość. Kiedy spotykał na swojej drodze ludzi dobrej woli, ludzi szlachetnych, o pięknych sercach, tych, którzy otwierali się na Jego słowo, był wobec nich bardzo serdeczny Pewnie mówił do nich ciepłym głosem i przekazywał słowa zachęty. Kiedy spotykał na swojej drodze ludzi, którzy balansowali pomiędzy dobrem i złem, którzy nie otwierali do końca swojego serca na Ewangelię, to stawiał im wysokie wymagania: „Idź, sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj ubogim, a potem wróć i chodź za Mną”, albo: „Kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie”. Czasem Jezus spotykał na swej drodze ludzi złej woli. Tych też przecież kochał. W jaki sposób? Na przykład w słowach: „Jesteście jak groby pobielane, na zewnątrz piękni, a wewnątrz pełni plugastwa i trupich kości”; „Jesteście jak plemię żmijowe”. Gdy trzeba, Jezus kochał z biczem w ręku.  Kochał każdego człowieka, każdemu jednak inaczej miłość okazywał. Postępował według zasady: to, czy kocham zależy ode mnie, jednak to, w jaki sposób miłość okazuję, zależy od ciebie.

Przebaczenie ofiarowane innym

Wrażliwość serca, która praktykowana prowadzi nas do odkrywania w sobie coraz pełniej miłości agape, jest sposobem upodabniania się do naszego Ojca, który jest absolutnie miłosierny. Wrażliwość serca, to pierwszy ze sposobów, na który dzisiaj zwracamy uwagę. Jest także sposób drugi. To przebaczenie. Za chwilę będziemy wspólnie modlić się o dar uzdrowienia naszego serca, o uzdrowienie wewnętrzne. Przebaczenie jest milowym krokiem do tego, aby nasze serca rzeczywiście otworzyć na uzdrawiającą moc Boga.

Myślę, że bardzo wielu z nas zna przepiękną historię i świadectwo Kornelii ten Boom, kobiety, która w czasie II wojny światowej wraz z całą swoją rodziną w Amsterdamie udostępniła swój dom dla Żydów. Gdy ta kryjówka została odkryta, dwie siostry, Kornelia i Elisabetta zostały wysłane do obozu w Ravensbruck. Elisabetta tam zginęła, Kornelię wyzwoliły wojska amerykańskie. Kiedy wyjeżdżała z Niemiec, pomyślała sobie, że nigdy więcej nie chce wrócić do tego kraju, gdzie zginęła jej siostra. Minęło wiele lat. Kornelia została bardzo znaną w Holandii pisarką. Pewnego razu otrzymała zaproszenie na konferencję do Monachium. Długo się wahała, ale pomyślała, że od wojny minęło już wiele lat, więc zdecydowała się wziąć w niej udział. Po jej odczycie podszedł do niej starszy mężczyzna. Natychmiast go rozpoznała. Powiedział: „Byłem jednym z oprawców w obozie, w którym zginęła pani siostra”, i wyciągnął do niej rękę. Pisarka opowiada w swoim świadectwie, że fala najrozmaitszych uczuć natychmiast pojawiła się w jej sercu: gniew, złość, strach. Pomyślała, że może to on bezpośrednio jest odpowiedzialny za śmierć siostry. Jednak po chwili podjęła decyzję o przebaczeniu i gdy ich dłonie spotkały się, to cała fala gniewu i złości w jednej chwili opadła. Kornelia poczuła tylko jedno: wielką litość dla tego starszego człowieka. Pomyślała: tak naprawdę, to on jest nieszczęśliwy, bo musi żyć ze świadomością, że zabierał życie innym.

Przebaczenie, podobnie jak miłość, nie jest uczuciem. Przebaczenie nie jest emocją, lecz jest decyzją woli, nawet wbrew uczuciom. To decyzja jest w przebaczeniu najważniejsza. Kornelia ten Boom, autorka książki Bezpieczna kryjówka, najpierw podjęła decyzję, a dopiero później zaczęły się zmieniać jej emocje wobec osoby, która skrzywdziła ją i całą jej rodzinę. Kiedyś święta Teresa porównywała akt przebaczenia do bardzo prostej sceny. Gdy rozmawiała ze swoimi siostrami, brała kubek wypełniony wodą i mówiła: „Kto was chciałby napić się soku z tego kubka, to musi najpierw opróżnić go, wylać wodę, a dopiero później wlać sok. Podobnie jest z naszym sercem. Jeśli chcemy w pełni przyjąć Bożą miłość i Boże przebaczenie, to trzeba nam opróżnić serce od gniewu czy złości wobec drugiego człowieka”. Gdy podejmiemy taką decyzję, dopiero wtedy będziemy w stanie w pełni przyjąć Boże przebaczenie i Boże miłosierdzie.

Brak przebaczenia bardzo często w żaden sposób nie dotyka tych osób, które nas skrzywdziły czy wyrządziły zło. Brak przebaczenia niszczy nas samych od wewnątrz, blokuje nasze relacje z innymi ludźmi, zamyka nas na przyjaźń, na miłość, a ostatecznie zamyka nas także na samego Pana Boga. Innymi słowy, nie warto nie przebaczyć, czyli nie warto nie podejmować decyzji o przebaczeniu.

Taka decyzja polega na dwóch etapach. Po pierwsze  jest to absolutna rezygnacja z zemsty, z odwetu. Po drugie jest to decyzja, która – jeżeli żadne sposoby czy próby porozumienia nie przynoszą rezultatu (zgodnie z tym, o czym mówił Jezus wzywając do upomnienia braterskiego) – polega po prostu na zamilknięciu. Przebaczyć tak jakby powiedzieć osobie, która nas skrzywdziła: „Nie będę już o tym mówił z tobą ani z innymi ludźmi (co najwyżej z Panem Bogiem na modlitwie) i nigdy nie wykorzystam tej sytuacji przeciwko tobie”. Bardzo trudno czasem podjąć taką właśnie decyzję o milczeniu na temat wyrządzonego zła, ale czasem to jedyny sposób, aby przerwać ten łańcuch zła.

Drodzy, chciałbym się podzielić z wami takim osobistym świadectwem, mianowicie, był taki czas w moim życiu, że studiując Pismo Święte spędziłem kilka semestrów w Izraelu. Otóż tam szukałem wspólnoty, w której mógłbym się modlić. W Jerozolimie, niedaleko Bramy Jafskiej, tuż przy Starym Mieście otoczonym białymi murami, w anglikańskim kościele znalazłem wspólnotę Żydów mesjańskich. Modlili się bardzo podobnie jak my. Modlili się, śpiewając te same pieśni, na te same melodie. Praktykowali modlitwę równoczesną. Bardzo szybko przyłączyłem się do tej wspólnoty i w każdą sobotę mogłem wędrować na spotkanie modlitewne. Do dzisiaj pamiętam  potężny dźwięk szofaru, który niemal rozwalał mury tego anglikańskiego kościoła. W pamięci utkwiło mi, że w każdą sobotę była to piękna i potężna modlitwa. Otóż ta właśnie wspólnota modlitewna z Jerozolimy zorganizowała kilkudniową kampanię ewangelizacyjną. Wynajęto olbrzymią salę w hotelu YMCA w Jerozolimie. Ze Stanów Zjednoczonych przyjechał zespół muzyczny. Ewangelizacja trwała cztery dni. Pewnego wieczoru okazało się, że można ustawić się w kolejkę i każdy dostanie w prezencie Pismo Święte po angielsku. Dla mnie, studenta, to wtedy była nie lada gratka. Ustawiłem się więc w kolejce i wyobraźcie sobie, że w momencie, kiedy właśnie miałem odebrać swoją Biblię, dziewczyna rozdająca egzemplarze uśmiechnęła się od ucha do ucha i powiedziała: „Zabrakło”. To nie było miłe zaskoczenie, wierzcie mi! Byłem rozczarowany i myślałem sobie, że przecież gdybym wcześniej ustawił się w kolejce, to cała historia potoczyłaby się inaczej. I za każdym razem, gdy pomyślałem o tej sytuacji, takie dyskomfortowe uczucie pojawiało się we mnie.

Tak było do niedawna. Dokładnie do chwili, gdy trafiła mi w ręce bardzo ciekawa książka zatytułowana Syn Hamasu. Autorem jest niejaki Musab Jusuf, muzułmanin, który rzeczywiście jest synem założyciela terrorystycznej organizacji Hamas, powstałej w Ramallach na terenie Autonomii Palestyńskiej. Organizacja ta jest odpowiedzialna za bardzo wiele zamachów bombowych i ma krew wielu ludzi na rękach. To chyba jedna z najbardziej krwawych organizacji terrorystycznych, która dzisiaj działa w Izraelu. Otóż Musab Jusuf włączył się w dzieło, które założył jego ojciec. Pomagał w przygotowywaniu wielu zamachów, organizował broń, przemycał ją do rąk zamachowców. Brał także udział w intifadzie. Tak się stało, że policja izraelska kilkanaście razy chwytała go, ale w żadnym wypadku nie można mu było udowodnić zbrodni. Za każdym razem można więc go było skazać tylko za nielegalne posiadanie broni. Musab odsiadywał więc swój wyrok kilka miesięcy w więzieniu i znowu wychodził na wolność, i znowu zaczynał szykować kolejny zamach terrorystyczny.

Pewnego razu przechodził przez Bramę Damasceńską w Jerozolimie i jakiś młody człowiek wręczył mu ulotkę. Było to zaproszenie na religijne spotkanie w hotelu YMCA. Musab pomyślał, że pójdzie, by lepiej poznać religię chrześcijan. Praktycznie o Jezusie wiedział niewiele. Jego życie koncentrowało się na walce z Żydami. Po zakończeniu ewangelizacji, która wcale nie zmieniła jego serca, to właśnie on ustawił się do kolejki po Biblię. I to on otrzymał tę Biblię, której dla mnie zabrakło! Gdy niedługo później trafił do więzienia, angielska Biblia była jedyną książką, którą tam posiadał. Przez kilka miesięcy czytał Nowy Testament. Nie uwierzył wtedy w Jezusa, ale to, co powodowało jego niesamowity niepokój, to Jezusowe nauczanie na temat przebaczenia, na temat miłości, miłości nawet wobec nieprzyjaciół. Wezwanie „Miłujcie waszych nieprzyjaciół i dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą” wciąż nie dawało mu spokoju. Wciąż o tym myślał i wciąż wracał do tych kart Nowego Testamentu.

Po wyjściu z więzienia zaczął przygotowywać kolejny zamach. Pewnego wieczoru w American Colony Hotel siedział przy stoliku, do którego dosiadła się pewna Amerykanka, młoda dziewczyna, która przyjechała na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. To ona zaczęła opowiadać Musabowi o Jezusie, zaczęła zwierzać się, że przyjechała do Izraela, by poznać ojczyznę swego Pana. Serce terrorysty było już przygotowane przez lekturę Nowego Testamentu. Jeszcze tego samego wieczoru Musab przyjął chrzest z rąk młodej amerykańskiej dziewczyny i został chrześcijaninem. Gdy sprawa wyszła na jaw, otrzymał wyrok śmierci. Musiał uciekać z Izraela. Dzięki temu, że wcześniej wszedł w szpiegowskie kontakty z władzami Izraela, otrzymał wizę i dzisiaj mieszka w Stanach Zjednoczonych świadcząc o tym, jak bardzo Jezus przemienił jego serce. Ta przemiana rozpoczęła się od Jezusowej nauki o przebaczeniu. Przebaczenie upodabnia nas do naszego miłosiernego Ojca.

Intymne zjednoczenie z Jezusem

Trzecia droga, by stawać się miłosiernym jak nasz Ojciec w niebie, to komunia, to zjednoczenie z Jezusem. W 2002 roku, dokładnie w tym miejscu stała siostra Briege McKenna. To irlandzka klaryska, która cierpiała na reumatoidalne zapalenie stawów. Została uzdrowiona podczas adoracji Najświętszego Sakramentu w zupełnie cudowny sposób. Gdy modliła się w kaplicy na Florydzie, zamknęła oczy i nagle poczuła, że ktoś kładzie rękę na jej ramieniu. Była już wtedy przykuta do wózka i do końca życia miała nie wstać z niego. Kiedy odwróciła się, okazało się, że za nią nikogo nie ma. W chwilę później wstała z  wózka inwalidzkiego i do dzisiaj jest zupełnie zdrowa. Z czasem zaczęła modlić się o uzdrowienie innych. Wokół niej po tym cudownym uzdrowieniu zaczęły się gromadzić osoby, które prosiły o modlitwę. Była przestraszona całą sytuacją, czekała na wakacje, by jakoś uporządkować w myślach i emocjach to, co się wokół niej działo. Pomyślała: „Wrócę do domu, do swojej ukochanej cioci, puszczę sobie delikatną muzykę, zrobię kawę, wezmę książkę i troszkę odpocznę od tego całego zamieszania związanego z uzdrawianiem”. Rzeczywiście, gdy przyszły wakacje, pojechała do domu do Irlandii. Zatrzymała się u swojej ukochanej cioci, zrobiła sobie kawę, otworzyła książkę, puściła delikatną muzyką i właśnie wtedy ciocia powiedziała: „Wiesz Briege, wspomniałam kilku osobom, że modlisz się o uzdrowienie”. Briege wyjrzała przez okno i właśnie podjechały dwa autobusy osób, które prosiły o modlitwę. Tak zaczęła się jej historia, która między innym przyprowadziła ją tutaj na nasze czuwanie kilkanaście lat temu.

Pamiętam, że bardzo mocno poruszyło mnie jej świadectwo kiedy opowiadała o pewnej mszy świętej sprawowanej w Meksyku. Była to msza na wolnym powietrzu. Co więcej, była to msza odprawiana zupełnie niedaleko śmietnika, msza dla ludzi z marginesu, ludzi bardzo biednych. Siostra Briege opowiadała, że tuż przed Eucharystią jakaś Indianka przyniosła na ręku zawiniątko. Okazało się, że to małe dziecko, które jest zupełnie poparzone. Indianka znalazła je na śmietniku wśród ognia. Dziecko bardzo płakało, a kobieta położyła je pod ołtarzem. Msza święta przeżywana była bardzo głęboko. Gdy przyszedł moment konsekracji, ludzie głowami dotykali ziemi w geście adoracji. Po Eucharystii siostra pomyślała: „Zobaczę, co stało się z tym dzieckiem”. Kiedy podeszła do ołtarza, okazało się, że go tam nie ma. Zapytała Indianki: „Co się stało z  dzieckiem, które przyniosłaś?” „Bawi się, tam!” – pokazała Indianka. „Jak to bawi się? Przecież było poparzone” – zapytała siostra. „Nie, już jest całkiem uzdrowione, przecież Jezus przyszedł” – brzmiała odpowiedź. To było niesamowite świadectwo głębokiej wiary tych prostych ludzi. Bóg w czasie Eucharystii okazuje nam niezgłębione miłosierdzie. Gdy łączymy się z Jezusem w Komunii świętej, przybliżamy się coraz bardziej do Niego i poddajemy nasze serca cudownemu kształtowaniu naszego serca przez samego Pana.

Ostatnia Wieczerza, którą Jezus spożywał ze swoimi uczniami, była ucztą paschalną. Taka uczta ma zawsze bardzo jasno określony przebieg. Rozpoczyna się modlitwą, którą Żydzi nazywają kiduszem i po niej wychyla się pierwszy kielich wina. Później następuje tak zwana hagada paschalna, opowiadanie o tym, dlaczego ta noc jest taka ważna. Ojciec rodziny, gdy opowiada o wyjściu Izraelitów z Egiptu, opowiada w czasie teraźniejszym. Mówi: „Ta noc jest taka ważna, bo dzisiaj Bóg wyprowadził nas z Egiptu, dzisiaj przeszliśmy przed Morze Czerwone, dziś Pan przeprowadził nas przez pustynię i dziś weszliśmy do Kanaanu”. Opowiada tak, jakby w tej chwili był uczestnikiem tego wydarzenia. Po hagadzie wychyla się drugi kielich wina i rozpoczyna się spożycie przygotowanych pokarmów. Wiemy, że tym najważniejszym pokarmem w czasie uczty paschalnej był baranek paschalny, ale zwróćmy uwagę, że żaden z ewangelistów nie wspomina o tym, iż w czasie Ostatniej Wieczerzy Jezus z apostołami spożywał baranka paschalnego. Z całą pewnością ten baranek był jednym z pokarmów, jednak ewangeliści pisali o tym wydarzeniu już po zmartwychwstaniu Jezusa i zdali sobie sprawę, że przecież to On sam jest barankiem paschalnym. Właśnie dlatego nie wspominają o spożyciu mięsa baranka, mówią natomiast o spożyciu przaśnego chleba. To właśnie wtedy Jezus wziął do rąk chleb i mówił „Bierzcie i jedzcie. To jest ciało Moje”. W chwilę później następuje ten najważniejszy moment uczty – wypicie trzeciego kielicha wina. Jezus wziął swój kielich (choć każdy z apostołów miał przed sobą swój własny) i każdemu wręczył go ze słowami: „Bierzcie i pijcie, to jest krew nowego przymierza”. W ten sposób wszyscy pili z jednego kielicha, a Jezus nam pokazał, że Eucharystia jest ucztą, która jednoczy nas nie tylko z Bogiem, ale ze sobą nawzajem. I w tym momencie następuje bardzo ważne novum, które Jezus wprowadza do uczty paschalnej, mówi mianowicie: „To czyńcie na Moją pamiątkę”.

Dla nas, ludzi ukształtowanych przez zachodnią cywilizację, która bazuje na filozoficznej myśli starożytnych Greków czy prawniczej myśli Rzymian, pamiętać, wspominać o czymś, to jakby biec myślą od dnia dzisiejszego do tego, co wydarzyło  się dawniej. To przenieść się w czasie do tych dawnych wydarzeń, które wspominamy. Natomiast dla Żydów „pamiętać” oznacza coś zupełnie innego. „Pamiętać” oznacza wyjąć tamto wydarzenie z jego historycznego kontekstu i przenieść do dnia dzisiejszego, by dzisiaj na nowo w nim uczestniczyć. Tym właśnie jest Eucharystia. Za każdym razem, gdy w niej uczestniczymy, to nie tyle przypominamy sobie, co wydarzyło się dwa tysiące lat temu na krzyżu, ale dzisiaj w tym wydarzeniu uczestniczymy. Właśnie dlatego Żydzi w czasie uczty paschalnej mówili, „To jest ta noc, kiedy Bóg wyzwolił nas z Egiptu”, i dlatego w czasie Wigilii Paschalnej śpiewamy, że jest to „ta sama noc”, noc zbawienia. W każdej Eucharystii przeżywamy jedną jedyną ofiarę Chrystusa, która dokonała się na krzyżu, uczestniczymy w niej.

Jezus dokonał jeszcze jednej ważnej zmiany w rytuale uczty paschalnej: przerwał ją, pomijając ostatni jej element. Ewangeliści poświadczają, że po odśpiewaniu hymnów (a były to psalmy Hallelu, od 113 do 118) wszyscy wyszli w stronę góry Oliwnej. Otóż według rytuału uczty paschalnej po odśpiewaniu hymnów należało wypić czwarty, ostatni kielich wina. Jezus jednak tego nie czyni z bardzo określonego powodu. Zapewnia: „Odtąd nie będę już pił owoców winnego krzewu aż do momentu, kiedy pić go będę z wami, nowy, w królestwie niebieskim”. Możemy więc śmiało powiedzieć, że Ostatnia Wieczerza rozpoczęła się w Wieczerniku i wciąż trwa na ołtarzach całego świata, bo nie został jeszcze wychylony ten ostatni czwarty kielich wina. Zostanie on wychylony dopiero wtedy, gdy wszyscy razem, wraz z Jezusem, znajdziemy się w królestwie niebieskim. A co jest z tym kielichem? Kiedy Jezus wyszedł w stronę góry Oliwnej, padł na kolana i wołał: „Ojcze, oddal ode mnie ten kielich”. Czwartym, ostatnim kielichem, jest Jego śmierć, śmierć uobecniana na ołtarzach całego świata w Eucharystii. Gdy celebrujemy mszę święta, Jezus wychyla swój czwarty kielich, którym jest Jego śmierć, a my już mamy w tym uczestnictwo. Jednak w pełni dokończymy uczty, gdy wszyscy spotkamy się w domu naszego Ojca.

Zakończenie

Mówimy dziś o trzech drogach, które mogą nas przybliżyć do tego, aby stawać się miłosierni jak Ojciec. To wrażliwość naszego serca, to dar przebaczenia, ofiarowany drugiemu człowiekowi i to głębokie zjednoczenie w Komunii świętej z Jezusem  eucharystycznym. Każda z tych dróg przemienia nasze serca, upodabniając je do serca miłosiernego Ojca.

Można powiedzieć, że dla nas, katolików, wszystko zaczęło się czterdzieści dziewięć lat temu. Na tablicy ogłoszeń studentów pojawiła się karteczka „Chcę cudu!” Kiedy po trzech dniach Patrycja Gallagher Mansfield wróciła z weekendowych rekolekcji, podeszła do tablicy, by zdjąć tę kartkę. Zauważyła nie niej dopisek „Ja też!” Patrycja nie była pierwszą osobą, która chciała cudu. Dwa tysiące lat wcześniej  najpiękniejsza Kobieta, mam wrażenie, że podczas tańca na weselu, powiedziała do swojego Syna: „Wina już nie mają, chcę cudu!” Dziś jesteśmy tu, w polskiej Kanie Galilejskiej i wraz z Maryją wołamy do Jezusa „Panie, chcemy  cudu! Przemień nasze serca! Uczyń nas tak miłosiernymi jak miłosierny jest nasz Ojciec niebieski!”

Polub stronę na Facebook