BIAŁE DYWANY GRENLANDII

fot. M. Rosik

Potrzeba niemal trzech godzin, aby z niewielkiego lotniska w Keflavik na Islandii dostać się na południowo-wschodnie wybrzeże Grenlandii. Gdy po odprawie paszportowej wychodzę na płytę lotniska, wieje zimny wiatr. Deszcz lekko zacina i smaga po twarzy. Nakładam kaptur i szczelnie zamykam zamek skafandra, gdyż do trapu jest kilkaset metrów. Z powodu takich warunków samolot jest opóźniony ponad sto dwadzieścia minut. Wystarczy jednak kilka chwil, by sytuacja pogodowa zmieniła się diametralnie.

Z lotu ptaka

Gdy samolot wzbija się ponad pułap obłoków, chmury, które z ziemi wyglądają szaro i smutno, całkowicie odmieniają swą postać. Są białe i błękitne, czerwonawe i fioletowe, różnokolorowe, kłębią się i falują, układają w fantastyczne kształty i tworzą zagadkowe konfiguracje. Bajeczny świat przestrzeni i wolności, frywolna gra światła i powietrza. Właśnie taki klimat jest doskonałym przygotowaniem do lądowania na ziemi skutej lodem, któremu nie wiadomo dlaczego nadano nazwę „Zielonego Lądu”.

Bo przecież Grenlandia jest nieskończoną bielą. Grenlandia jest ciszą. Jest czystością powietrza i przezroczystością brył lodowych. Jest przestrzenią – otwartą, niezmierzoną, niezbadaną i tajemniczą. Grenlandia to cud oczyszczenia. Tu przejmujące milczenie białych przestrzeni styka się z gwałtownym uderzeniem mroźnego powietrza. Tu czystość lodu spotyka się z kryształową taflą wody. Błękitno – białe sklepienie katedry nieba styka się ze stałym lądem o tych samych kolorach. Wszystko na pierwszy rzut oka wydaje się jednakowe i jednostajne, a jest przecież nieskończenie różnorodne i wciąż przybiera coraz to nowe kształty i konfiguracje. Grenlandia co chwilę zmienia swoje oblicze. Na próżno szukać dziś krajobrazu, który widziałeś wczoraj. Nie ma dwóch jednakowych Grenlandii.

Niewielki samolot, rzucany podmuchami wiatru, zniża się do lądowania w okolicach Kulusuk. Wyglądam przez okno. Teraz, w sierpniu, widać jedynie ogromne połacie śniegu, taflę wody i zamazane w dali obrysy gór lodowych. W innych miesiącach wszystko leży pod ogromnym dywanem śniegu. Niemal wszystko przykryte jest bielą, przecież nie ma dwóch takich samych płatków śniegu, tak jak nie istnieją dwie jednakowe gwiazdy. Nikt nie znajdzie dwóch identycznych gór lodowych. Nie ma dwóch takich samych ludzi. Każdy jest  niepowtarzalny. Przypominam sobie, że Nikos Kazantsakis pisał o Bogu: „On przybiera co chwilę inną formę i chwała temu, kto potrafi Go rozpoznać pod każdą z tych postaci”. W tej scenerii bardzo prawdziwie brzmią te słowa. Z tą myślą opuszczam teren, który nazywają tu lotniskiem.

Pośród języków lodu

Do Kulusuk dostać się można praktycznie jedynie przez czterdzieści dni w roku, od końca czerwca do początku sierpnia. Wówczas morze jest na tyle otwarte, że docierają tam statki. W pozostałych miesiącach wszystko skute jest lodem, więc żaden kapitan nie odważy się skierować w tę stronę swego pokładu. Przez te czterdzieści dni należy dokonać najważniejszych transportów. Przypływają głównie Duńczycy, którzy stawiają tu różnokolorowe drewniane domki z przeznaczeniem na stacje badawcze, na mieszkania dla naukowców oraz dla tubylców. Ci ostatni jednak korzystają z wygód drewnianych szkatułek dość krótko, bo po zaledwie dwóch, trzech miesiącach wyruszają na północ i w głąb lądu w poszukiwaniu zwierzyny. Psie zaprzęgi przyczepione do sań o szerokich płozach ciągną niestrudzenie cały dobytek Eskimosów tak długo, aż przywódcy klanu uznają, że znaleźli stosowne miejsce na kolejne tygodnie postoju. W przeciągu kilku godzin powstają nowe igloo i cała osada nadaje się do zamieszkania. Radia tranzystorowe i telefony komórkowe nie na wiele się zdadzą, bo żadna sieć nie dociera tak daleko. Światła latarek wykorzystywane są tylko w wypadkach koniecznych. Za oświetlenie służą lampy napełniane wielorybim tranem.

Wędrówka nieco w głąb lądu oznacza drogę pod górę. Najbardziej charakterystycznym widokiem Grenlandii jest czasza lodowca, która w najwyższym punkcie wznosi się trzy tysiące metrów nad powierzchnię morza. Spływające masy lodowe szerokimi językami docierają do wybrzeży, a tam odrywają się i wyruszają na dalszy podbój przestrzeni, już jako pływające góry lodowe.

Historia zmagań człowieka z arktyczną naturą ma tu długą tradycję. Kiedy w X wieku zbłąkani wikingowie, którzy nie potrafili odnaleźć drogi ku Islandii, przybyli na wyspę, znaleźli ją niezamieszkałą. Okazuje się jednak, że ślady działalności człowieka sięgają tam epok wiele wcześniejszych, a dokładniej dwa i pół tysiąca lat przed naszą erą. Islandzkie sagi podają datę 985 jako rok dotarcia tu wikingów. Już w dwa wieki później powstała na Grenlandii diecezja Galiku, podległa arcybiskupstwu w Trondheim.

W miesiącach wędrówek mężczyźni dużą część dnia spędzają na polowaniach. To właśnie mięso upolowanych zwierząt pozwala przetrwać ciemne sześć miesięcy, kiedy to słońce nie wychyla się zza horyzontu. Poza rybami, zainteresowaniem myśliwych cieszą się głównie morsy, foki i zwierzęta futerkowe. U schyłku lata i w pierwszych tygodniach jesieni wieloryby podpływają do brzegów. Niekiedy wystarczy stanąć na przystani i delektować się fascynującym widokiem. W uprzednich wiekach te raczej powolne zwierzęta zabijano harpunami. Łowcy podpływali do waleni na długich lekkich łodziach i zatapiali w nich broń. Upolowanie wieloryba oznaczało szansę na przeżycie. Jeden wal dostarczał nawet do pięćdziesięciu ton mięsa. Jego część suszono i magazynowano na zimę, resztę spożywano rozdzielając między mieszkańców kilku wiosek. Również bogata w witaminę C skóra była suszona i zjadana. Tłuszcz natomiast zużywano na opał, a z zębów wykonywano narzędzia. Biżuteria i amulety z kości wielorybiej są już dziś rzadkością.

Średnia temperatura na wyspie to minus trzydzieści stopni. Przy wieczornych spotkaniach (o ile słowo „wieczór” jest tu adekwatne, bo przecież noc polarna spowija wyspę przez pół roku) nie brakuje też duńskiej wódki, której zapasy skrzętnie przechowuje się w lodowych spiżarniach. Można wówczas się rozgrzać przy śpiewie tęsknych pieśni w języku Inuitów (mieszkańcy wyspy niechętnie zgadzają się na nazwę „Eskimosi”). Struktura języka jest odmienna od grupy indoeuropejskiej. Nowe słowa tworzy się przez dodanie przy- i przedrostków, a niekiedy można ich doczepić kilkanaście do jednego rdzenia, tworząc w ten sposób całe wypowiedzi. Należy więc brać to po uwagę, gdy twierdzi się, że w języku wyspy istnieje kilkaset, a nawet kilka tysięcy słów oznaczających śnieg. Ten romantyczny śnieżny mit upada, gdy zdamy sobie sprawę, że są to w gruncie rzeczy całe zdania.

Dobra nowina w wydaniu zimowym

Wielu spośród Eskimosów przyznaje się do chrześcijaństwa. W Kulusuk powstała nawet mała kaplica – niewielkie pomieszczenie w drewnie, z prostą amboną i ołtarzem, przed którym na postumencie ustawiono otwartą Biblię w języku angielskim. Na jej widok uśmiecham się do siebie, myśląc, że w takim miejscu otworzyłbym stronę z Kantykiem Trzech Młodzieńców: „Mrozy i zimna, błogosławcie Pana! Lody i śniegi, błogosławcie Pana!”. Przekonuję się jednak, że jest inaczej. Mój wzrok natrafia „złotą zasadę”: Do for others what you want them to do for you, czyli „czyńcie innym to, co byście chcieli, aby oni wam czynili” (Mt 7,12). Przysiadam na chwilę w ciasnej ławce, jakby przeniesionej z przedszkola zamkniętego z powodu niżu demograficznego. Choć sama nazwa „złota zasada” sięga siedemnastego wieku, to myśl, którą zasada ta wyraża jest dużo wcześniejsza. Antyczni formułowali ją na dwa sposoby, negatywnie i pozytywnie. „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe” lub „czyń innym tak, jakbyś chciał, aby tobie czyniono” – to dwie strony złotej zasady, jak awers i rewers złotej monety. I nie chodzi tu tylko o odmienne sformułowanie. Pierwsza wersja ogranicza się do unikania zła, druga zachęca do działania, do podjęcia inicjatywy, do dostrzegania potrzeb drugiego. Reguła sformułowana przez Jezusa miała swoje greckie, rzymskie i żydowskie siostry.

Piszący w dialekcie jońskim Herodot (ok. 485-425 przed Chr.) długie lata swego życia spędził w Atenach, następnie odbył wiele podróży, a ostatecznie osiadł w południowej Italii, w mieście Thurioj, gdzie Grecy założyli swą kolonię. Okres podróży okazał się niezwykle istotny w zbieraniu doświadczeń, które później znalazły swój wyraz na stronach Dziejów. Tam właśnie zanotował słowa niejakiego Majandriosa: „Co jednak w drugim ganię, tego o ile możności i sam czynić nie będę”. Mniej więcej sto lat później grecki retor Isokrates (436-388) przedstawił kolejną wersję „złotej zasady”. Troszcząc się o pojednanie pomiędzy Ateńczykami i Spartanami, ten uczeń sofistów na kartach Panegirykos wzywał do narodowego partnerstwa. Przy tej okazji nie omieszkał pochwalić patriotów, którzy nie przemocą, lecz sprawiedliwością zyskują sobie sławę i pamięć potomnych, których zwykłe słowo znaczy więcej niż dla innych przysięga i którzy „za swój obowiązek uważali takie odnoszenie się do słabszych, jakiego spodziewali się po silniejszych”. Natomiast Seneka jako świetny mówca i stylista zasłynął za Kaliguli. W Listach moralnych wzywał: „Żyj z niższym tak, jak chciałbyś, aby wyższy żył z tobą”. Seneka znalazł nawet zastosowanie praktyczne dla złotej zasady: „Wiesz, że niegodziwcem jest ten, kto od własnej żony wymaga obyczajności, a sam jest uwodzicielem cudzych żon”. Jerozolimskiemu nauczycielowi Prawa, rabinowi o imieniu Hillel, przypisuje się najkrótsze sformułowanie „złotej zasady”: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. W Jezusowym sformułowaniu tej myśli niezwykle istotny jest kontekst. Nie wystarczy prosta wzajemność. Trzeba raczej przypatrzeć się Ojcu niebieskiemu, który sprawia, że słońce Jego świeci nad złymi i nad dobrymi i zsyła deszcz na sprawiedliwych i grzeszników.

Pogrążony w tych myślach wychodzę na zewnątrz. Wokół kaplicy, w różnej odległości, bezładnie porozrzucane są groby. Wszystkie jednakowe – nad ziemię wznoszą się tylko niewielkie drewniane krzyże. Na żadnym z nich nie ma tabliczki z imieniem tych, którzy odeszli. Dlaczego? Spotkany przypadkiem pastor wyjaśnia zagadkę. „Eskimosi są chrześcijanami, ale ich wierzenia splatają się do dziś z przekonaniami ich przodków. Wierzą, że gdy zapisali tu imiona zmarłych, to jakby nie pozwalali im odejść, jakby chcieli ich zatrzymać wśród żywych. A przecież zmarłym należy się spokój. Dlatego po dniu pogrzebu nawet nie wymawiają imion tych, którzy odeszli na drugi brzeg. Oddają ich ziemi i wracają do codziennych zajęć”.

Łowcy fok

Dzisiejszy poranek rozpoczyna się pod znakiem polowania. Wypływamy do zatoki w poszukiwaniu fok. Stara łódź Toma, naszego przewodnika, prawie się rozpada. Odchodząca czerwona farba i dumny napis „Queen of the seas” świadczy o dawnej świetności łajby, którą wprawny Kanadyjczyk nabył tu kilkanaście lat temu, gdy tylko zamieszkał na Grenlandii. Jest przeraźliwie wręcz cicho; słychać tępe uderzenia wioseł o blat krystalicznie czystej wody. Spoglądając w dół, z łatwością dostrzec można lodowe skały piętrzące się pod wodą. Świat, który znałem dotychczas tylko z kanału National Geographic istnieje naprawdę! To niewiarygodne! Po chwili odkładamy wiosła i Tom zapuszcza silnik.

Zakładam kamizelkę ratunkową, która nie tylko ma przydać się w razie niebezpiecznych manewrów, ale także chroni przed zimnem. Po kilkunastu minutach jesteśmy już w sercu zatoki. Z dala widać nadpływające inne łodzie. Tom wyciąga lornetki i wręcza każdemu z nas. Na łodzi jest nas pięcioro: dwóch Francuzów, Dunka, właściciel i ja. Kilkaset metrów przed nami rozciąga się drugi brzeg zatoki. Widać jedynie szare konturu lądu nieco ponad taflą wody. Tom twierdzi, że za miesiąc będzie można tam przejść na nogach, gdyż lód, który pokryje rozlewisko będzie już wystarczająco gruby.

Gdy podpływamy bliżej, widoczne w lornetce czarne punkciki nabierają realnych kształtów. To foki wylegujące się przy brzegu. Jest ich kilkadziesiąt. Foki żyją gromadnie i zawszy w nadbrzeżnej strefie chłodnych mórz. Jesteśmy już na tyle blisko, że Tom wyciąga sztucer. Inne łodzie płyną za nami. W odległości ponad stu metrów od brzegu wyłączamy silnik. Łódź się zatrzymuje, a kierownik wyprawy zaczyna mierzyć do obranego celu. Pierwszy strzał jest niecelny, po drugim zwierzę na chwilę unosi się w górę, a potem pada bezwładnie. Wspólnik Toma, który płynie drugą łodzią, ma zająć się transportem. W czasie, gdy strzelec zapisuje dokładnie datę i godzinę odstrzału, nam pozostaje jedynie zrobić kilka zdjęć. Takie polowanie teleobiektywem. W chwilę później znów oddalamy się od brzegów. Jak przystało na przewodnika, Tom opowiada nam legendę Inuitów o pochodzeniu fok. W moich uszach brzmi nieco dziwacznie, ale przecież inna kultura dużo tłumaczy. Otóż pewna dziewczyna o imieniu Kannakapfaluk została porwana przez psa na odległą wyspę i tam miała zostać jego żoną. Z przedziwnego związku zrodziły się i psy, i ludzkie dzieci. Ponieważ dziewczyna nie mogła ich wyżywić, spuściła je w dwóch łodziach na wodę. Ludzkie dzieci Kannakapfaluk stały się przodkami białej rasy i Inuitów. Gdy dziewczyna wróciła do rodziców, znów została porwana – tym razem przez  mężczyznę. Próbując ucieczki, utonęła, a części jej ciała zamieniły się w foki. Tyle legenda. Mnie jednak jest trochę nie w smak, gdy wieczorem wybieramy się do restauracji, w której serwują wyśmienite dania z fok…

Polub stronę na Facebook