Bill poznał Ewę jeszcze w czasie II wojny światowej. Pracował wtedy w Norton Company w Worcester, w fabryce produkującej narzędzia ogrodnicze. Pierwszą randkę odbyli na canoe i już wtedy Bill szepnął dziewczynie do ucha, że zamierza ją poślubić. Ewa, której włosy opadły na oczy, śmiała się tak serdecznie, że niemal oboje nie skończyli w wodzie. Wtedy uznała to za sympatyczne żarty, szybko jednak uległa jego czarowi, nienagannym manierom i zniewalającemu uśmiechowi. No i jeszcze ten blask, który bił z jego błękitnych oczu. Stali się partnerami nie tylko jako małżonkowie, ale jako owładnięci szaleńczym zapałem ewangelizacyjnym misjonarze. Szaleńcy dla Chrystusa.

William C. Nelson urodził się we wspomnianym Worcester w stanie Massachusset 30 maja 1921 roku. Po skończeniu edukacji w seminarium pełnił swą posługę w kilku kościołach. Najpierw w Mendon i Whitman w stanie, w którym się urodził, potem rozpoczął pracę w Amerykańskiej Konwencji Baptystów w Valley Forge, pełniąc jednocześnie obowiązki pastora w Wayne w Pasadenie. Przez kilka lat był wydawcą czasopisma „Frontiers”, znanego dobrze wszystkim baptystom w Stanach Zjednoczonych. W 1965 roku Bill przeniósł się do Pensylwanii, gdzie powierzono mu zadanie złączenia dwóch parafii w Clarks Summit. Pełniąc zwykłe obowiązki duszpasterza, był szczególnie wrażliwy na potrzeby emigrantów. Zdawał sobie sprawę, że mogą czuć się obco w nowym środowisku, wyrwani z korzeni własnej kultury i kraju. Z delikatnością wyciągał pomocną dłoń w sprawach administracyjnych i codziennych potrzebach. A Ewa, dziewczyna z canoe, trwała przy nim jako wierna towarzyszka.

Zdarzenie, które wprawiło Billa w ogromne zdumienie, miało miejsce w 1959 roku. W środku nocy przy jego łóżku zadzwonił telefon. Na pół śpiący pastor szukał przez chwilę słuchawki po omacku. Gdy wreszcie na nią natrafił, usłyszał głos pielęgniarki. Mówiła o jakimś wypadku, o dziewczynce przywiezionej do szpitala, o jej ciężkim stanie. Bill słuchał tego jakby przez sen. Dopiero, gdy padło nazwisko Carol Vinall, oprzytomniał natychmiast.

— Który to szpital? – rzucił do słuchawki, ubierając się w pośpiechu. Kobieta podała adres i dodała:

— Lekarz twierdzi, że nie przeżyje godziny.

Nie patrząc na to, że jest pastorem, Bill złamał wszystkie ograniczenia prędkości. Vinallowie należeli do jego parafii i angażowali się w jej życie całym sercem. Chętnie pomagali we wszelkich inicjatywach. Byli to pogodni i empatyczni ludzie, na których życzliwość zawsze można było liczyć. Było tuż po trzeciej, gdy pastor stanął obok łóżka nieprzytomnej dziewczynki.

— To było czołowe zderzenie – powiedziała zapłakana pani Vinall. — Carol wypadła przez przednią szybę, a uderzając w nią, a potem w bruk, uszkodziła czaszkę. Nawet jeśli przeżyje, co jest niemal niemożliwe, nigdy nie będzie już normalnie funkcjonować.

Pastor patrzył na unieruchomioną dziewczynkę i zdał sobie sprawę, że lekarz sporo przesadził. Godzina to zbyt długo. Ona właściwie teraz odchodzi. W podartym czarnym swetrze, z włosami posklejanymi krwią, z twarzą posiniaczoną i zmasakrowaną nie do poznania. Nie chciał nawet myśleć, jak może wyglądać jej mózg. Czy w takiej sytuacji modlić się o utrzymanie jej przy życiu? Czy nie lepiej, by odeszła, zamiast wegetować do końca życia jak roślina? Co robić?

Pastor Nelson podszedł bliżej i delikatnie dotknął ramienia dziecka, jedynego miejsca, na którym nie było widać fizycznych zniekształceń. Gdy tylko jego dłoń spoczęła na kruchym ciele dziewczynki, przyszedł mu do głowy fragment Listu do Rzymian: „Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami. Ten, który przenika serca, zna zamiar Ducha…” To najlepsze rozwiązanie – pomyślał Bill. Wziął głęboki oddech i bez żadnych wstępów zaczął modlić się w językach.

Gdy tak się modlił, uświadomił sobie, że przecież Bóg kocha Carol bardziej nawet niż jej mama, jej krewni i bardziej niż on sam… Stał tam przez dwadzieścia minut, modląc się szeptem słowami, które mu Duch poddawał. Wypowiadał słowa, których nie rozumiał ani on, ani pani Vinall, ani druga pacjentka, ani pielęgniarka. Nie zwracał uwagi na sączące się z lampy przyciemnione światło, na plątaninę kabli wypuszczonych z podłączonej kroplówki i aparatu tlenowego oraz z roztworu soli, który umieszczono ponad główką dziecka. Stał i modlił się tak, jak potrafił, najżarliwiej w życiu. Z jego ust wciąż płynął nikomu poza Bogiem nieznany język. Zapomniał o stojącej obok mamie Carol i o drugiej pacjentce, która z łóżka obok milcząco obserwowała wszystko.

Gdy tak trwał na modlitwie w tej mrocznej, oświetlonej jedynie bladym światłem szpitalnej sali, świat wokół jakby przestał istnieć. Pastor uświadomił sobie, że odczuwa niezwykłe ciepło, które z jego rąk przenika do ciała dziewczynki. Narastała w nim nadzieja na uzdrowienie. Narastała do tego stopnia, że po chwili graniczyła wręcz z pewnością. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale w swym sercu zyskał przekonanie, że Carol wyjdzie z tego bez szwanku. Modląc się nadal językami, rozmyślał nad tym, co dzieje się w jego sercu. Czy to możliwe, aby wyjść z takiego stanu? Po ludzku patrząc, nie ma najmniejszych szans.

I wtedy dziewczynka poruszyła się. Poczuł to wyraźnie pod swoją dłonią. Poczuł to tak mocno, że wbrew wszelkiemu rozumowi powiedział:

– Pani Vinall, Carol będzie zdrowa.

Pielęgniarka, która właśnie regulowała kroplówkę, spojrzała na niego z wyrzutem. Jak on śmie mówić takie rzeczy? Jak może dawać matce jakąkolwiek nadzieję? To nieludzkie, tak zwodzić udręczoną matkę.

Mama Carol odprowadziła pastora do windy. Chciała choć przez chwilę pobyć jeszcze z jedynym człowiekiem, który dawał jej jakąkolwiek nadzieję. Patrzyła na niego wielkimi zapłakanymi oczyma, gdy metalowe drzwi windy zamykały się.

Carol wróciła do szkoły dwanaście tygodni później zupełnie zdrowa.