Dziecięcy śmiech Jezusa. Galilea

wszystkie fot. M. Rosik

Cały mój galilejski tydzień naznaczony jest znakiem wędrówek. Genezaret, Kana, Kafarnaum, Korozain. Wszystkie te miejsca odwiedziłem niejeden raz, ale za każdym razem przybycie tu budzi dreszcz emocji. Jezus spędził w Galilei większość swego dziecięcego, młodzieńczego i dorosłego życia. Znane były Mu te łagodne, pokryte zielenią wzgórza i zapach ryb dopiero co wyłowionych z jeziora. Znany były Mu żółte łany zbóż i szum fal łaskoczących piaszczyste wybrzeże. Niejeden raz czuł na swej twarzy łagodny powiew nocnego wiatru, który przynosi ukojenie i chłód. Czuł pod palcami szorstką korę drzew, które wybierał dla warsztatu swego ojca i wędrował po targu pełnym ryb, owoców ziemi i morza. Galilea to kraina Jego dzieciństwa, kraina, z którą wiązały Go ciepłe wspomnienia matczynych dłoni i Jej łagodnego głosu. Kraina przyjaciół i zabaw z kolegami, miejsce nauki pierwszych liter i intymnych spotkań z Bogiem w synagodze. To Jego ojczyzna. Po swym zmartwychwstaniu wyznacza uczniom Galileę jako miejsce spotkania, by ukazać w ten sposób ciągłość swego istnienia: Jezus, którego dom stał w Galilei, jest zmartwychwstałym Chrystusem. To nie dwie inne osoby. Galilea, którą zamieszkiwali poganie obok Żydów, stanie się miejscem początków Kościoła, do którego zaproszone są wszystkie narody.

Odwiedziny w Nazarecie rozpoczynam oczywiście od bazyliki zwiastowania. Jej wyniosłe szaro-białe mury i harmonijny kształt przynoszą ukojenie w kolorowym krajobrazie miasta. To właśnie tu młoda dziewczyna usłyszała słowa, które naznaczyły całe Jej życie doczesne i wieczne: „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię”. I znów Duch Święty! Zaskakujące, jak wiele wzmianek o Nim można odkryć na kartach ewangelii, gdy czyta się je uważnie! W tym samym Nazarecie trzydzieści lat później Jezus czytał w synagodze zwój Izajasza, stosując do siebie: „Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Pan Mnie namaścił i posłał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; abym uciśnionych odsyłał wolnymi”. Właśnie, to jeden z największych darów Ducha: wolność. Apostoł narodów ukuje później zasadę: gdzie Duch Pański, tam wolność! Takiej wolności doświadcza wielu chrześcijan, którzy przeżyli osobiste spotkanie z Duchem Świętym. Jest to przede wszystkim wolność w modlitwie. Zupełnie nowy jej wymiar – modlitwa staje się radością i przywilejem, czasem zbudowania i wprowadzania harmonii we własnym wnętrzu. Nie jest jedynie obowiązkiem, a wręcz przeciwnie – poszukiwaną chwilą intymności z Bogiem. Jest to także swoiste poczucie wolności, której istnienia osoba wcześniej nie przeczuwała. Edward O’Connor, świadek pojawienia się odnowy charyzmatycznej w kręgach katolickich, tak opisał to doświadczenie: „Wielu ludzi czuje, że wolność, jaką zostali obdarzeni, nie jest wyzwoleniem z jakichś więzów, uświadomionych lub nie rozpoznanych, lecz jest pozytywnym przeżyciem uszczęśliwiającej nowej pełni życia w Chrystusie. Jest to swobodny rozwój w sferze, o której dotąd nie mieli pojęcia, uwolnienie od nie znanych ograniczeń własnej istoty. Jest to wolność, o której istnieniu nie wiedzieli, a która daje nowy wymiar samej idei wolności. Nie mogą jej wyjaśnić ani porównać z niczym, co było przed jej pojawieniem się”.

Uświadamiając sobie, że to poczucie wolności jest jedną z form spełnienia się obietnicy Jezusa, iż przyszedł, „aby wypuścić na wolność więźniów”, przechodzę kolejne poziomy bazyliki. Staję przed wykopaliskami, które odkryły budynek mieszkalny. W nazaretańskim domu Maryi odnaleziono ścienną inskrypcję z wypisanym imieniem Miriam. Jej datacja wskazuje jasno na pierwszy wiek po Chr. Nie mają więc racji ci, którzy próbują przesuwać początki kultu maryjnego na wieki późniejsze. Pierwsi chrześcijanie od początku istnienia domowych kościołów niemal intuicyjnie wyczuwali, że Matka Pana zasługuje na najwyższą cześć. Takim szacunkiem otoczyli nie tylko Jej osobę, ale i Jej dom doczesny. Wykopaliska odsłaniają owalny kształt, w którym najgłębiej położona część przeznaczona była na sypialnię, centralną wykorzystywano jako użytkową powierzchnię mieszkalną, boczną zaś jako zaułek dla zwierząt domowego gospodarstwa. Dom połączony był z wykopanym w ziemi spichlerzem, który pozwalał utrzymać w świeżości wino, oliwę, wodę i produkty żywnościowe. Niewielkie domy nazaretańskie były łączone systemem schodów, którymi sąsiedzi łatwo trafić mogli do siebie nawzajem.

W położonym zupełnie niedaleko domu wybrańca Miriam, znanym powszechnie jako Grota Józefa, uwagę przykuwa żydowska mykwa przeznaczona do rytualnych oczyszczeń. Zgodnie z przyjętymi przez ustną tradycję judaizmu zasadami, prowadzi doń siedem kamiennych stopni. Osoba dokonująca kąpieli, na przykład na rozpoczęcie szabatu, cała zanurzyć musiała się w wodzie. W bogatszych domostwach z mykwy wychodziło się w innym miejscu niż usytuowane były stopnie zejścia do basenu. W chwili, gdy dom Józefa stał się domus ecclesiae, domowym kościołem, mykwę przystosowano do celów chrzcielnych, ubogacając jednocześnie chrześcijańską symboliką. Osoba przyjmująca chrzest musiała zanurzyć się całkowicie, by zejść pod wodę jak Chrystus zszedł po śmierci do głębin ziemi. Wynurzenie widziane było jako zmartwychwstanie. Rodził się nowy człowiek. Rodził się do życia świętego. Brud grzechu tonął w wodach basenu, a neofita stawiał po wyjściu swe stopy na czarnym kamieniu. Kamień to skała, którą jest Chrystus. Jest czarna, bo Chrystus przyjął na siebie nasze grzechy. Cały człowiek pozostaje czysty, a jeśli po chrzcie zdarzą mu się jakieś grzechy, to będzie musiał – zgodnie ze słowem Pana – obmyć sobie stopy: „Wykąpany potrzebuje tylko nogi sobie umyć, bo cały jest czysty”.

Rozbiórka dachu nad głową teściowej

Po wyjściu z kompleksu zabudowań bazyliki zwiastowania kupuję na pobliskim targu kilka owoców. W tak ciepłym klimacie w zupełności to wystarcza za południowy posiłek. Spacerując ulicami miasta, dostrzegam, jak bardzo zmienia się ono z roku na rok. Staje się coraz bardziej nowoczesne i ekskluzywne, choć na obrzeżach wciąż jeszcze zachowuje swój rolniczy charakter. Na dworcu autobusowym łatwo odnajduję busa, który zabierze mnie w drogę powrotną. Nie potrzeba wiele czasu, by z Nazaretu przedostać się do Kafarnaum. Położone w okolicy jeziora, gdzieś pomiędzy gajami pomarańczowymi i eukaliptusowymi, zwane jest Miastem Pana. Rzeczywiście wykopaliska rozpoznały tu dom Piotra, na którego fundamentach zbudowano kościół. Archeologowie są niemal zgodni co do tego, że w miejscu, w którym Jezusa uzdrowił z gorączki teściową przyszłego papieża, bardzo szybko powstał domus ecclesiae, czyli domowy kościół, w którym gromadzono się na modlitwę i sprawowanie Eucharystii. Wcześniej jednak Jezus dowodził tu uczonym w Piśmie swej władzy odpuszczania grzechów. Gdy pewnego razu przyniesiono do Niego człowieka sparaliżowanego, Jezus zanim go uzdrowił, darował mu grzechy. Zapewne ku niezadowoleniu teściowej Piotra, czterech mężczyzn odkryło dach jej domu, by móc przez powałę opuścić przed Jezusa nosze z chorym przyjacielem. Tłum był tak wielki, że nawet przed drzwiami nie było miejsca. Jezus najpierw odpuszcza grzechu choremu, a następnie przywraca mu zdrowie. Pyta przy tym zgorszonych rzekomym bluźnierstwem uczonych w Piśmie: „Cóż jest łatwiej powiedzieć: Odpuszczają ci się twoje grzechy, czy też powiedzieć: Wstań, weź swoje łoże i chodź?”. Pytanie to opiera się na założeniu, że nikt z ludzi nie będzie mógł zweryfikować prawdziwości twierdzenia o odpuszczeniu grzechów, uzdrowienie natomiast jest widoczne dla otoczenia. Logika wywodu jest następująca: Bóg nie dałby władzy uzdrawiania komuś, kto kłamie. Skoro więc Bóg dał władzę uzdrawiania Jezusowi, to znaczy, że stwierdzenie o opuszczeniu grzechów jest prawdziwe. Wczytując się w ten fragment ewangelii przy domu Piotra i zastanawiam się nad pewnym zaniedbaniem modlitwy o uzdrowienie w naszych czasach. Jezus wzywał przecież „Uzdrawiajcie chorych!”, a my wzywamy do niesienia „krzyża choroby”. Jezus uzdrawiał chorych, a my zachęcamy raczej, by swoje cierpienia łączyć z cierpieniami Chrystusa. „On wziął na siebie nasze choroby”, a my odbieramy je z powrotem, by uginać się pod ich ciężarem. W tym kontekście odkrycie wartości modlitwy wstawienniczej, modlitwy o uzdrowienie w ruchu odnowy w Duchu Świętym ma niebagatelne znaczenie. Jezus uzdrowił sparaliżowanego ze względu na wiarę jego przyjaciół. Również i dziś może przywracać zdrowie dzięki wstawienniczej modlitwie osób otaczających swą troską chorych. Mniej istotne, czy modli się jedna osoba czy grupa, czy nakłada się ręce na osobę chorą, czy pomija ten gest. Ważne, by modlić się z wiarą prostą i ufną. Zdarza się, że uzdrowienia następują w sposób niewytłumaczalny, innym razem dokonują się na naturalnej drodze, ostatecznie jednak za każdym dobrem stoi Bóg, który w Księdze Wyjścia objawił swe pragnienie: „Ja, Pan, chcę być twoim lekarzem”. We wszystkim tym potrzebna jest także zrównoważona harmonia: nie należy przeceniać daru uzdrawiania, ale błędem byłoby także jego niedocenianie.

Wino i śpiew

Przedostatni dzień konferencji wraz z kilkoma jej uczestnikami, którzy stali się już moimi dobrymi znajomymi, zamierzam poświęcić na jeszcze jedną wyprawę. Przystanek w Kanie rozpoczyna się od sympatycznego zdarzenia, które poprawia humory zmęczonym wędrowcom z autobusów pozbawionych klimatyzacji: o mały włos, a zapomnielibyśmy wina mszalnego, które posłużyć miało do planowanej Eucharystii! Gdzie jak gdzie, ale żeby w Kanie znów zabrakło wina? – pytaliśmy siebie nawzajem. Nikt z nas nie powtórzyłby cudu Jezusa. A był to cud o niebagatelnej symbolice. Był nie tylko pierwszym znakiem w całej publicznej działalności Jezusa, ale był „początkiem znaków”. W początku zawarty jest już pośrednio każdy następny znak. Dlaczego właśnie taki znak obrał Jezus jako sposób swego pierwszego objawienia się? Z pomocą przychodzą nam karty Talmudu. Według żydowskiej mądrości pierwszym czynem miłosierdzia Boga było Jego uczestnictwo w radości nowożeńców – Adama i Ewy. W katalogu czynów miłosiernych Talmud wymienia na pierwszym miejscu – jeszcze przed odwiedzinami chorych czy nakarmieniem głodnych – radość z nowo zaślubionymi małżonkami! Taki właśnie miał być pierwszy miłosierny czyn Boga. A dlaczego przemiana wody w wino? Bo wino jest istotą całej ceremonii zaślubin w judaizmie. Małżeństwo zostaje zawarte wówczas, gdy nowożeńcy wychylą czerwone wino z jednego kielicha, a następnie stłuką go, rozbijając o ziemię. Picie z tego samego kielicha przez dwie osoby było zabronione przez prawo. Zabraniała tego dbałość o czystość rytualną. Nowo zaślubieni, przez fakt, że piją z tego samego kielicha, dowodzą, że są jednym ciałem. W takim kluczu należy patrzeć na wcielenie Chrystusa. Przyjmując ludzkie ciało, stał się pełną jednością z całą ludzkością – na wzór jedności małżeńskiej. Stwarzając człowieka, Bóg stwierdził: „Opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną. I odtąd będą już nie dwoje, lecz jedno ciało”. Chrystus poprzez wcielenie stał się jednym ciałem z każdym człowiekiem, który aktem wiary zechce Go przyjąć. Wcielenie to wyraz miłości Boga do człowieka – miłości oblubieńczej, na wzór miłości małżonków.

A gdy o winie mowa, produkcja wina sięga na terenach dzisiejszego Izraela zgoła pięć tysięcy lat. Najlepsze pochodzą ze Wzgórz Golan, ale wytwarzano je wszędzie. Nazwa Karmel to dawne Kerem-El, „Winnica Pana”. Dziś najsłynniejsza jest winnica Mizrachi, choć salezjanie z Cremisan też mają się czym poszczycić. Nic lepszego nad ich białe wino o głębokim zapachu, serwowane przy wieczornych świecach do ryb i owoców morza nad brzegami Genezaret! A w szabat przed wychyleniem lampki wina odmówić należy modlitwę: „Błogosławiony jesteś Panie, Boże wszechświata, bo stworzyłeś owoc winnego krzewu!”. Izraelskie Ministerstwo Turystyki ma ciekawe logo: dwóch mężczyzn, wysłanych przez Mojżesza, by zbadać Kanaan i powracających z kiścią winogron. Działanie boskiego trunku dobrze znane było uczestnikom pielgrzymek do Jerozolimy. Nic więc dziwnego, że reakcją na apostolskie przemowy w innych językach w dniu Pięćdziesiątnicy, było prostolinijne stwierdzenie pielgrzymów: „Upili się młodym winem”. Nie zdawali sobie bowiem sprawy, że gdzie pojawia się Duch Święty tam tryska radość. Trafnie zauważył Edward O’Connor: „Częstokroć zdarza się, iż na kogoś, kogo od dawna gnębi jakieś ciężkie zmartwienie, frustracja lub zniechęcenie, spływa nagle ogrom spokoju i radości – jakby po ciemnej nocy zabłysło światło dnia”.

Eucharystia w galilejskiej Kanie dobiega końca. Dobiega końca także konferencja, w której uczestnictwo było dla mnie tyle zaskakujące, co ubogacające. W chwili skupienia przed błogosławieństwem mój wzrok pada na sześć kamiennych stągwi, które wyglądem przypominać mają te z Jezusowego cudu. Wtedy wypełnione zostały wybornym winem, a wino to zapowiadało ogromy dar – dar Ducha Świętego. Dar zapodziany. Przypomina mi się scena, która rozegrała się w Efezie. Gdy Paweł przybył do miasta, zapytał uczniów, czy otrzymali Ducha Świętego, gdy uwierzyli”. Usłyszał znamienną odpowiedź: „Nawet nie słyszeliśmy, że istnieje Duch Święty”. Na szczęście jestem w Kanie, nie w Efezie – myślę sobie. I nastawiam uszu. Bo przecież „wiatr wieje tam, gdzie chce i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża”. I co dzień wyczekuję. I jestem pewien, że przyjdzie – w szmerze łagodnego powiewu albo w uderzeniu gwałtownego wiatru. Przyjdzie na pewno.

Polub stronę na Facebook