Od Anchorage po Whittier. Alaska (I)

Wszystkie fot. M. Rosik

Marność nad marnościami, powiada Kohelet,
marność nad marnościami – wszystko marność
(Koh 1,2)

Na Alasce występują cztery pory roku: zima, czerwiec, lipiec i sierpień. Nasz pobyt w tym niesamowitym miejscu przypadł na trzecią z nich. Gdy po raz pierwszy pomyślałem o podróży na Alaskę, od razu przyszedł mi do głowy werset z Koheleta. „Marność nad marnościami”. Dlaczego? Bo ludzie mówili:

– Tak naprawdę to przecież tam nic nie ma! Lasy, których pełno w Polsce. Lodowce, które można zobaczyć w Alpach po kilku godzinach podróży z Polski. Fiordy, do których Ryian Air zawiezie cię za godzinę do Norwegii. Wszystko to masz w zasięgu ręki w Europie. Po jakie licho wydawać tyle kasy, by dostać się do krainy lasów i jezior, w której komarów jest pięć razy więcej niż nad Odrą?

– Po jakie licho? – odpowiadałem. – Nie po licho, tylko po piękną przygodę! Oto opowieść o niej. – I dodawałem:
– Autorowi księgi, w której niczym refren pojawia się fraza „marność nad marnościami”, stawiano różne zarzuty. Do najbardziej powszechnych należy zaliczyć tezy, które ogłaszają go pesymistą, ateistą, epikurejczykiem, deterministą, materialistąi sceptykiem. Czy mają poparcie w tekście? Alaska to dobre miejsce, aby poszukać odpowiedzi na to pytanie – pomyślałem.

***

Tak więc wyruszamy. Kto? Oprócz Jacka wszyscy zaczynamy się na „em”.

Magda, Mary, Mrówka, Marek i ja (dla niewtajemniczonych: Mariusz). Ta wyliczanka przypomina mi moją ulubioną książkę z dzieciństwa. W Dzieciach z Bullerbyn co chwilę pojawiał się ciąg imion: „Lasse, Bosse, Ole, Britta, Anna i ja”. Kim była owa „ja” – już nie pamiętam. W każdym razie była nią, nie nim.

I tak oto jesteśmy w drodze do jednego ze stanów USA, który – gdyby stanowił oddzielne państwo – byłby osiemnastym co do wielkości krajem świata. Mamy plan. Po wylądowaniu w Anchorage i zwiedzeniu tego największego na Alasce miasta chcemy udać się do Girdwood. Oryginalna nazwa miejscowości w tłumaczeniu brzmi: miasto lodowców. Dziś to wyśmienity kurort narciarski. Chcielibyśmy odwiedzić także region Portage i miasto również leżące na styku lodowców, z których rozciąga się niezapomniany widok na leżące w pobliżu jeziora. Dalej przed nami Talkeetna, Park Narodowy Denali, Homer, zwane światową stolicą halibuta i Seward z okolicznymi atrakcjami natury. Czy nam się powiedzie?

Rozpoczynamy pewnej lipcowej nocy. Nad Wrocławiem wisi pół okrągłej blachy księżyca, który postanowił towarzyszyć nam całą drogę na lotnisko Chopina w Warszawie. Stamtąd rano wzbijamy się w powietrze, by dotrzeć do Frankfurtu i już kilka godzin później oczekujemy na wezwanie, by dołączyć do pasażerów wybierających przewoźnika o wdzięcznej nazwie Condor. Condor posadził nas na swoim ogonie, w trzech ostatnich rzędach, i przecinając przestworza, zmierza ku Anchorage.

ZAMYŚLENIA W DRODZE

To, co jest, już było, a to, co ma być kiedyś, już jest;
Bóg przywraca to, co przeminęło
(Koh 3,15)

Każdy, kto choć przez chwilę interesował się historią Alaski wie, że jej kupno przez Amerykanów od Rosji w 1867 roku uznano początkowo za fatalną decyzję. Teren pięć razy większy od Polski kosztował Stany Zjednoczone około siedem milionów dolarów. Rosjanom wystarczała Syberia. Alaska wydawała się jedynie balastem. Nie wiedzieli jeszcze wtedy, jak bardzo się mylą, oddając ją w ręce Ameryki. Natomiast wśród Amerykanów krytyka tego „zakupu” nie trwała jednak zbyt długo. Amerykanie rychło odkryli w skutej lodem przez dużą część roku krainie ogromne pokłady złota i ropy naftowej. Okazało się, że ubili złoty interes.

William Seward, amerykański prawnik i polityk, a także gubernator stanu Nowy Jork, który pertraktował z Rosjanami, mniemał, że warto kupić ten spory kawał lądu ze względu na … lód. Kilka lat wcześniej biznesmeni z Kalifornii zapłacili Rosjanom sporą sumę za to, że ci przysłali im kilka okrętów w lodem.

Po wylądowaniu w Anchorage. Witamy na Alasce

– Po co płacić za coś, co możemy mieć za darmo? – pytał Seward. A poza tym wiele korzyści płynąć będzie z urządzanych tam polowań oraz handlu futrami i skórami – dodawał. Mimo wszystko zakup nazwano wprost Seward’s folly, „szaleństwem Sewarda”.

***

Spośród wielu nacji wchodzących w skład dzisiejszej Federacji Rosyjskiej są Czukcze. To właśnie oni są wyśmiewani przez pozostałych jako wymowny przykład nieuctwa. Na Alasce powtarza się anegdotę. Czukcza zdaje egzamin na wydział historii.

Egzaminator zadaje pytanie:
– Co możesz powiedzieć o Aleksandrze II?
– Że to przestępca – słyszy odpowiedź.
– Przestępca? Jak to?
– Ano tak. Sprzedał Alaskę.
– No dobrze – konstatuje egzaminator. – A co jeszcze możesz o nim powiedzieć?
– Że to przestępca.
– To już mówiłeś. Coś więcej?
– Tak. To przestępca, bo sprzedał Amerykanom Alaskę, a Czukotki nie!

Okazuje się, że na Półwyspie Czukockim są takie same bogactwa naturalne jak na Alasce. Tyle że w Rosji ludzie ledwie wiążą koniec z końcem, a na Alasce w tych samych warunkach ludziom żyje się całkiem nieźle, choć przecież trudno.

Kiedy Rosjanie sprzedawali Alaskę, nikt nie pytał o zgodę Eskimosów (lepiej: Inuitów), Aleutów i Indian. Żaden z przedstawicieli tych ludów nie podpisał nigdy żadnej umowy z Waszyngtonem. Nie otrzymali rekompensaty za ziemię. Rdzenni mieszkańcy Alaski nie brali udziału w pertraktacjach. Nikt ich nie zaprosił do negocjacji. Ponoć wielu z nich nie wiedziało nawet, że kiedyś należeli do Rosji, a teraz przechodzą w ręce Amerykanów. Bogu dzięki, że nikt nie wpadł na pomysł, by wyznaczyć im rezerwaty. Rosjanie też nie podzielili się z nimi pieniędzmi, jakie otrzymali od Amerykanów. Tak więc ludność Alaski została sprzedana jak przysłowiowy kot w worku. Jedyną spuścizną po poprzednim właścicielu wydaje siębyć prawosławie. Wyznaje je dziś około dziesięć procent mieszkańców. Cóż,

pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi, a ziemia trwa po wszystkie czasy.
Słońce wschodzi i zachodzi,
i na miejsce swoje spieszy z powrotem, i znowu tam wschodzi (Koh 1,4-5).

Sytuacja ludności tubylczej poprawiła się tylko nieznacznie, gdy Alaskę przejęli Amerykanie. Przez dziesiątki lat autochtoni nie byli obsługiwani w restauracjach dla białych, posiadali osobne szkoły dla swoich dzieci i do roku 1924 nie mogli ubiegać się o obywatelstwo amerykańskie. A nawet potem mieli utrudnione prawa wyborcze. Na wielu drzwiach wisiały napisy „Zakaz wstępu psom i rdzennym”. Ci ostatni mieli wydzielone miejsca w kinie. Kiedy w 1922 roku jeden z mieszkańców rdzennej ludności pogwałcił prawa wyborcze, odbył się sąd. Obrońca wykazywał, że choć nie mówi on po angielsku, to od urodzenia mieszka na Alasce, posługuje się nożem i widelcem, i używa papieru toaletowego. Sprawa przeszła do historii jako Toilet Paper Defense. Akt o równouprawnieniu został podpisany w 1945 roku.

***

Lot jest niemiłosiernie długi. Miało być dziewięć i pół godziny, a wyszło niemal jedenaście. Noc zamieniła się z dniem, bo różnica czasowa między Warszawą a Anchorage to dziesięć godzin. Otwieram w iPadzie przygotowywaną do druku przez wydawnictwo eSPe książkę Brandta Pitre’a Wprowadzenie do życia duchowego. Wydawca poprosił mnie o blurba na okładkę. Zgrabne łączenie przez amerykańskiego teologa treści biblijnych z cytatami z Ojców Kościoła znacznie ułatwia przetrwać samolotową monotonię. Książka porządkuje treści, które nieco pamiętam z dawnych wykładów i lektur.

***

Vitus Bering był Duńczykiem, jednak zaciągnął się na służbę Rosji. Rosjanie nazywali go Iwan Iwanowicz. Otóż Iwan Iwanowicz wraz z nawigatorem i kapitanem morskim Aleksiejem Czirikowem wsiedli na statek, który przywiódł żeglarzy do nieprzystępnej i – wydawałoby się – bezludnej ziemi. Groźny krajobraz budził przestrach i fascynację. Był lipiec 1741 roku. Bering i Czirikow wypłynęli z Kamczatki. Pierwszy dowodził okrętem o nazwie Święty Piotr, drugiemu przypadł Święty Paweł. Każdy z nich budowano trzy lata. W czasie potwornej burzy statki straciły ze sobą kontakt, obydwa jednak dotarły do brzegów Alaski. Czirikow zatrzymał się tu zaledwie dziesięć dni, po czym powrócił do Dniepropawłowska. Bering dotarł bardziej na północ, gdzie ponad jęzorami lodowców dostrzegł wierzchołek góry Świętego Eliasza. Zatrzymał się tu zaledwie jeden dzień, by uzupełnić zapasy wody. Pewien botanik, który płynął wraz z Beringiem, zebrał w tym czasie okazały zbiór roślin i skał. Badając je, doszedł do wniosku, że żagle przyprowadziły podróżników na stały ląd, a nie – jak sądzili początkowo – na wyspę.

A mnie zastanawia, skąd pomysł, by najwyższa góra w Kanadzie i druga co do wielkości na Alasce nosiła imię Eliasza. Według niektórych nazwał ją tak sam Bering. Inni jednak starają się dowieść, że pozostawił górę bez nazwy. Kto więc ją nadał? Nie wiadomo. Po raz pierwszy szczyt został zdobyty w 1897 roku przez włoską ekspedycję, której przewodził książę Abruzji Luigi Amedeo. Natomiast pierwsze zimowe wejście nastąpiło niemal wiek później! W 1997 roku weszli na szczyt David Briggs, Gardner Heaton i Joe Reichert.

Wróćmy jednak do historii białych odkrywców Alaski. Choć ich statki nosiły imiona świętych i być może górze nadali imię Eliasza, sami święci nie byli. Niedługo po wizycie Beringa i Czirikowa dotarli tu Rosjanie, których z powodzeniem nazwać można kolonizatorami. W pogoni za obfitymi połowami i skórami zwierząt nie wahali sięsięgać po broń. Alaskę zamieszkiwało wówczas ponoć sto tysięcy rdzennych mieszkańców. Nie znali broni palnej, nie mieli więc najmniejszych szans, choć ich przewaga liczebna była znacząca. Porywane były dzieci i kobiety. Mężczyzn zaciągnięto do przymusowej pracy. Tłumiono wszelkie bunty, zakazywano rdzennych tradycji i języka. Rosjanie przywieźli tu także choroby, których tu nie znano. Wystarczyło pół wieku, by populacja rdzennych mieszkańców zmniejszyła sięo osiemdziesiąt procent.

NARESZCIE W ANCHORAGE

Sławiłem więc radość,
bo nic dla człowieka lepszego pod słońcem,
niż żeby jadł, pił i doznawał radości,
i by to go cieszyło przy jego trudzie za dni jego życia,
które pod słońcem daje mu Bóg
(Koh 8,15)

W Achorage żyje czterdzieści procent populacji Alaski. Jest to trzecie co do wielkości miasta Stanów Zjednoczonych, a wszystko przez to, że w granice miasta wliczony został rozległy obszar górski. Tereny te były zamieszkałe na długo przed tym, zanim przybyli tu Rosjanie czy mieszkańcy Lower 48, czyli ktokolwiek z czterdziestu ośmiu stanów USA znajdujących się na południe od Alaski. Miejsce skłaniało do osiedlania się ze względu na bliskość rzek, lasów i oceanu. Takie warunki naturalne zapewniały dostęp do ryb, dziczyzny i roślin jadalnych. Na początku XX stulecia armia amerykańska zaopatrywała się tu w węgiel.

Jednym z podstawowych środków komunikacji są awionetki. Tam, gdzie nie dociera żadna droga, powietrzny szlak wyznaczają niewielkie samoloty typu Cessna. Do wielu miejscowości dotrzeć można tylko tą drogą. Chcesz wpaść na pół godziny do znajomych na kawę? Wsiadasz w samolot i za chwilę jesteś na miejscu! Potrzebujesz zapasu kostek do zmywarki? Cessna zawiezie cię do supermarketu. Właśnie na Alasce przypada największa ilość samolotów na tysiąc mieszkańców naświecie. W Europie (w niektórych już tylko krajach) wciąż popularny jest autostop. Na Alasce kwitnie aero-stop.

***

My jednak nie wsiadamy do samolotu, ale do wypożyczonego na lotnisku samochodu, mając nadzieję, że pomieści całą ekipę wraz z bagażami. W końcu to nasz jedyny środek komunikacji na cały czas pobytu. Biuro Rental Car Budget wysłało z inną ekipą podróżnych zamówionego przez nas Chryslera Pacifica, proponując nieco mniejsze auto. Na to nie mogliśmy się zgodzić, bo już sama Pacifica wydawała nam się zbyt ciasna, a w końcu – jak wynika z planu – niemal codziennie przez najbliższe niespełna dwa tygodnie będziemy spędzać w samochodzie długie godziny. Po pertraktacjach decydujemy się wreszcie na wygodny i obszernego suwa GMC (Generel Motors Truck). Dla ciekawskich: model Yukon. Powinien pokonać największe błota!

Otwieram – dla pełnej szczerości: w iPadzie, nie w wydaniu drukowanym – lekturę wybraną na tę podróż. Księga Koheleta, powstała w IV lub III wieku przed Chr., zawiera wiele terminów, które pozostają typowe dla niej i tylko dla niej. Wydaje się jednak, że żaden z nich nie jest tak charakterystyczny jak hewel:

Sławiłem więc radość,
bo nic dla człowieka lepszego pod słońcem, niż żeby jadł, pił i doznawał radości,
i by to go cieszyło przy jego trudzie
za dni jego życia, które pod słońcem daje mu Bóg (Koh 2,11).

Termin hewel pojawia się siedemdziesiąt dwa razy na kartach Starego Testamentu, przy czym trzydzieści osiem razy w samej Księdze Koheleta. Podstawowe znaczenie słowa to „para”, „oddech”. Od niego wywodzą się pozostałe, przyjmując różne odcienie semantyczne. I tak, bywa używany na określenie pustki, nicości, marności, iluzji, fałszu czy niewierności. Niejednokrotnie również przyjmuje znaczenie przysłówkowe: „nadaremnie”, „na próżno”, „bezsensownie”, „bezcelowo”. Warto zauważyć, że wartość gematryczna imienia Kohelet jest równa tejże wartości nazwy „Izrael” i wynosi pięćset czterdzieści jeden. Komentatorzy wysnuwają stąd wniosek, że księga przekazuje mądrość całemu narodowi, a jest to mądrość Tory. Kohelet znaczy tyle co „ten, który gromadzi”. Hebrajskie kahal to przecież „zgromadzenie”, a we współczesnym języku także „Kościół”. Rabini dowodzą, że autor księgi „zgromadził” wiedzę z wielu dziedzin, by przekazać jąpotomnym.

Wróćmy jednak do „marności”. Profesor Alonso Schökel, który w swym studium dokonał głębokiej analizy występowania terminu, grupuje znaczenie hewel w trzech kategoriach: pierwsza związana jest z podstawowym znaczeniem, za które uznaje „parę”, druga – gdy rzeczownik przyjmuje konotacje etyczne (jako synonim nicości, niewierności czy kłamstwa); i trzecia – kiedy staje się niemal ekwiwalentem bożka. Ba, nawet mądrość może okazać się marnością:

Mędrzec ma w głowie swojej oczy, a głupiec chodzi w ciemności.
Ale poznałem tak samo,
że ten sam los
spotyka wszystkich.
Więc powiedziałem sobie:
«Jaki los głupca,
taki i mój będzie.
I po cóż więc nabyłem
tyle mądrości?»
Rzekłem przeto w sercu, że i to jest marność (Koh 2,14-15).

***

A przed nami panorama upragnionego pierwszego celu podróży: Anchorage. Wyruszamy z lotniska w wyśmienitych nastrojach, choć zmęczenie daje znać o sobie. Wszystkie walizki dotarły? – nie dowierzamy! Przecież to czas strajków na większości lotnisk w Europie, strajku włoskiego, czyli takiego między innymi, gdy ktoś świadomie zmienia destynację bagażu.

Pierwsze wrażenia są nader pozytywne. Nie pada, choć według Internetu miało być inaczej. Nad miastem o zdecydowanie niskiej zabudowie wisi stalowe niebo, ale wciąż jest jasno. Mijamy sklepy, restauracje, zakłady pracy. Miasteczko wydaje się jakby opustoszałe. Otaczają je niewielkie, szare o tej porze roku i dnia wzgórza widoczne z każdej strony. Spokojnie docieramy do pierwszej przystani. Hotel Merrill Field Inn przy Sitka Street czeka z otwartymi ramionami. Okazuje się, że przykleiła się do niego chińska restauracja, więc wybór, gdzie zjemy dzisiejszą kolację zapadła jednogłośnie. Wcześniej trzeba jedynie zalokować się w pokojach i wziąć upragniony prysznic.

Następny poranek – nasz pierwszy na Alasce – wita nas deszczem. Mówiąc o poranku, mam na myśli godzinę 4.00, co zrozumiałe, jeśli bierze się pod uwagę zjawisko jet lagu. Niestety trzy godziny później jest tak samo: główne miasto Alaski (nie stolica!) tonie w deszczu.

Podczas śniadania (lurowata kawa i jajecznica z proszku) spotykamy interesującą parę, małżeństwo w średnim wieku. Mieszkają w Iowa, gdzie prowadzą farmę dla krów. Ona jest z pochodzenia Niemką, on – Czechem, ale oboje rodzili się już w Stanach. Na Alasce byli w ubiegłym roku, ale tak bardzo zakochali się w tej ziemi, że postanowili wrócić. Zobaczymy, czy udzieli nam się ich zachwyt. Oby!

Choć przed nami tysiące kilometrów, nasze zwiedzanie rozpoczynamy niemal stacjonarnie. Dziś – Anchorage i okolice. Pierwsze kroki po wyjściu z samochodu kierujemy do Alaska Native Heritage Center. Zwiedzając muzeum, oglądając wystawy, filmy i performanse uświadamiam sobie, jak bardzo zróżnicowani byli rdzenni mieszkańcy tego regionu. Kilka, a może nawet kilkanaście plemion, z których każde odznaczało się swoją specyfiką i językiem. Dla przykładu Atabaskowie, zwani inaczej „ludzie Dena”, byli koczowniczym ludem wędrownym, przemieszczającym się w różne regiony Alaski. Zmieniając miejsce pobytu, musieli przystosować się do nowych warunków. Ci, którzy dotarli na południe, skoncentrowali swe życie wokół połowu rym. Dla tych, którzy zmierzali w kierunku północnym, obiektem polowań były przede wszystkim karibu. Nikt nie wpadł natomiast na pomysł, aby przywłaszczać sobie ziemię. Ta w oczywisty sposób należała do wszystkich. Gdy Dena spotykali inne plemiona, witali ich z ogromnym szacunkiem. Mieli przecież prawo o tego kawałka lądu tak samo, jak wszyscy inni.

Totem jednego z alaskańskich plemion

Życie plemion Yupik i Kupik zależne było od powodzenia w zbieractwie, połowach i myślistwie. W tych dwóch plemionach kultywuje się niezauważalny niemal nigdzie indziej na świecie szacunek wobec starszych. Młodsza generacja wie, że najstarsi członkowie ich klanu są najmądrzejsi i  że należy ich bezwzględnie słuchać, bo wieloletnie życie nauczyło ich prawdziwej mądrości. To od najstarszych w społeczności płyną qoneryjanat, słowa mądrości. Praktycznie nikt nie ma nikogo, kto by kwestionował treść ich przekazu. A przekaz dotyczy przede wszystkim związków z naturą. Trzeba nauczyć się żyć w zgodzie z fauną i florą, trzeba szanować prawa przyrody, a gdy to konieczne – walczyć o przetrwanie.

Plemię Alutiiq związało swe życie z wodą. Woda – jak mówią – jest przyczyną i podstawą ich istnienia, bez względu na to, czy chodzi o strumień, rzekę, Morze Beringa czy Ocean Spokojny. Alutiiq mają korzenie w dawnej Rosji. Choć mówią własnym językiem, nietrudno zauważyć naleciałości i wpływy języka rosyjskiego. Co więcej, członkowie plemienia szczycili się faktem, iż posiedli ponoć niezwykłą wiedzę medyczną. Praktykowali chirurgię mózgu, trepanację czaszki i amputacje kończyn. Nieobca im była także mumifikacja zmarłych.

Niemal we wszystkich plemionach zrodził się zwyczaj budowania domostw, które w Polsce nazywamy ziemiankami. Da połowy wpite są w ziemię, a jedynie część domu wyrasta poza grunt na tyle, by można w niej umieścić okna pozwalające docierać promieniom słonecznym. Łowcy ryb wyspecjalizowali się w budowaniu suszarni. W wielu wioskach istniał także dom centralny – instytucja, w której toczyło się życie publiczne głównie dla mężczyzn. To tam zapadały najważniejsze decyzje klanu, tam ojcowie uczyli swych synów zasad polowania, budowania domów i przetrwania w trudnych warunkach. Kobiety z dziećmi zjawiały się najczęściej wieczorem. Wówczas starcy przekazywali młodzieży mądrości życiowe, trwały tańce i konkurowano w tubylczych grach sportowych.

Oprócz języka, plemiona kultywują swoje własne tradycje związane z tańcem, opowieściami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie czy sztuką. Do tej ostatniej dziedziny należy tworzenie totemów. Na rzeźbionych palach opowiada się historię – historię plemion i ich wodzów, historię klęsk żywiołowych i wojen. Nietrudno odczytać także przekonania religijne, wierzenia i legendy. Wszystko to po to, aby przetrwała tradycja i pamięć.

Jedną z osób, która bardzo troszczyła się o taki przekaz, był Paul Tiulana (1921-1994). Dorastał w swej rodzinnej wiosce na King Island, żyjąc wedle tradycji swoich przodków. Troszczył się o byt swojej rodziny zbierając owoce ziemi alaskańskiej i polując. wszystko to do czasu drugiej wojny światowej. W wieku dwudziestu jeden lat stracił nogę. To jednak nie zwolniło go z moralnego obowiązku dbania o rodzinę. Przeniósł się do Anchorage, kontynuując swój poprzedni styl życia, a jednocześnie ucząc młode pokolenie tradycyjnych tańców, rzeźby czy budowy niewielkich łodzi. W 1983 roku Alaska Federation of Natives nadała Paulowi Tiluanowi tytuł „mężczyzny roku”. Rok później został nagrodzony przez Towarzystwo Przyjaciół owej federacji za zachowanie odmienności kultury i promocję tradycji artystycznych.

***

W krajobraz miasta na stałe wpisała się obecność łosi. W miesiącach zimowych populacja zwierząt przekracza półtora tysiąca. Spotkać je tu można wtedy regularnie. Mniejszą częstotliwość pojawiania się na ulicach miasta przejawiają latem, za to wtedy ogromną frajdę sprawia im prysznic pod zraszaczami do trawników. Ponoć spóźnienia do pracy mieszkańcy miasta często usprawiedliwiają nieoczekiwanym pojawieniem się łosia przed domem lub na środku drogi. Pracodawcy, choć niechętnie, przyjmują te wyjaśnienia, gdyż zdają sobie sprawę, że prawdopodobieństwo takich zdarzeń jest całkiem wysokie. Znaki drogowe często informują o obecności zwierząt w danym rejonie, więc kierowcy muszą być szczególnie ostrożni, by nie doszło do kolizji. Łosie są znakomitymi pływakami. Potrafią nie tylko zanurzać głowę w jeziorach, ale zniknąć całkowicie pod powierzchnią wody, gdyż podwodne rośliny stanowią ich przysmak. Nozdrza ssaków zamykają się podczas nurkowania.

W drodze do katedry pod wezwaniem Świętej Rodziny nie spotykamy jednak żadnego łosia. Budynek kościoła jest nowoczesny. Prosta, przyjazna dla oka bryła, pokryta została białą farbą. Równie współczesne jest wnętrze świątyni. Proste, przytulne dla oka, stwarzające już od początku ciepły klimat. Gdy wchodzimy, trwa właśnie adoracja Najświętszego Sakramentu. W ławkach klęczy kilkanaście osób. Ktoś prowadzi modlitwę po angielsku. Atmosfera jest z jednaj strony całkiem zwyczajna, z drugiej – niezwykle uroczysta. Po chwili pewna kobieta zaczyna recytować Koronkę do Miłosierdzia Bożego.

26 lutego 1981  roku katedrę odwiedził Jan Paweł II. Podziękował Alaskańczykom za ich wiarę, zaangażowanie w Kościele i wznoszone przez nich modlitwy o miłosierdzie Boże. Być może była to aluzja do tego, w jaki sposób osiedleńcy traktowali ludność rdzenną.

Witraż przedstawiający scenę nawiedzenia św. Elżbiety przez Maryję w katedrze w Anchorage

Rozmyślaniom sprzyjają witraże, przepięknie przepuszczające światło słońca. Wytrwale powracam myślami do Koheleta. Zastanawiam się nad gatunkiem księgi. Wiem, że dla wielu może wydać się to idiotyzmem: facet jest na Alasce, a rozmyśla nad kilkoma stronicami Biblii, do których może wrócić przy swoim biurku. Teoretycznie to prawda, ale gwarantuję, że przy swoim biurku nigdy nie będę odbierał tej księgi tak jak tu.

Gdyby spojrzeć na Koheleta jako na zapis dramatu, to można by dojść do wniosku, że jest to dramat klęski. Ostateczne słowo ma tu wtrącający się z zewnątrz głos mądrości tradycyjnej, upominającej, moralizatorskiej. On zawsze ma rację. Także i tutaj. Ale to nie ten głos jest głosem bohatera dramatu. Autentycznym bohaterem jest wątpiący i szukający, mądry niewiedzą i rozumny szałem. Dlatego też zgodnie z wszelkimi prawami literatury i psychologii to on, mędrzec klęski, odnosi nad nami ostateczne zwycięstwo. To jego „marność nad marnościami i wszystko marność” pozostaje w nas, boli i uwiera jak gwóźdź.

To refleksja Anny Kamieńskiej w artykule zatytułowanym Kohelet, czyli prorok wątpienia. „Mądry niewiedzą i rozumny szałem” – czy to nie genialne? Chyba nie ma Polaka, który nie znałby wiersza Twardowskiego Spieszmy się kochać ludzi. Ksiądz Twardowski zadedykował go Annie Kamieńskiej. Mówił o niej:

„przed nawróceniem i po nawróceniu Anna była mądrym człowiekiem. Poszukując Boga, bardzo wiele wymagała od siebie. (…) Ta przemiana, dogłębna i wszechstronna, nie mogła ominąć jej twórczości. Słowa służyły już nie tylko zapisywaniu dzień po dniu cierpienia, ale i były próbą pokonywania rozpaczy. Anna inaczej teraz pojmowała zadania sztuki. Nie pragnęła powiększać swojego dorobku o nowe wiersze. Wiedziała bowiem, że żaden wiersz nie jest w stanie oddać prawdy ludzkich doświadczeń. Sięgała jednak po pióro, by nazwać swój niepokój i wyrazić z trudem odnajdywaną nadzieję. Każde wypowiedziane słowo miało swoją wagę, zawierał się w nim ogromny trud człowieka poszukującego sensu”.

***

Szalonym przedsięwzięciem była budowa Alasca Highway. Rozpoczęto ją w marcu 1942 roku, a ukończono w październiku tego samego roku! Jedynie dwa i pół tysiąca kilometrów drogi przeciągniętej przez obszary wiecznej zmarzliny, tundrę, lasy i bagna. Budowały ją dwie ekipy. Jedna działała z południa, poczynając od Dawson Creek w Kanadzie, druga – z północy od Delta Junction na Alasce. Otworzono autostradę, gdy obie ekipy spotkały się przy lampce szampana.

Nie tylko w lustrze rzeczy wydają się bliższe…

***

Na wiersz Spieszmy się kochać ludzi poetka odpowiedziała utworem Puste miejsce:

Nikogo nie zdążyłam kochać
choć tak bardzo chciałam
jakbym miała kochać tylko puste miejsca
zwisające rękawy bez objęcia ramion
opuszczony przez głowę beret
fotel który powinien także wstać i wyjść z pokoju
książki już nie dotykane
grzebień z pozostawionym srebrnym włosem
łóżeczka z których niemowlęta wyrosły i poszły
szuflady niepotrzebnych rzeczy
fajkę z ustnikiem pogryzionym
buty zachowujące kształt stopy
co odeszła boso
słuchawkę telefonu gdzie ogłuchły głosy
tak się śpieszyłam kochać
i oczywiście nie zdążyłam

DOCIERAMY DO GIRDWOOD

 

Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem 
(Koh 3,1)

Girdwood zostało po raz pierwszy zasiedlone przez poszukiwaczy złota i pracowników kolei. Przez ostatnie pół wieku było znane jako miasteczko narciarskie, a ostatnio stało się mekką letnich wakacji. Girdwood jest bramą do Półwyspu Kenai i cieśniny Prince William Sound. Bliskość lodowców, dzikiej przyrody, szlaków turystycznych, wycieczek po oceanie i rzekach sprawia, że atrakcyjność miasta rośnie.

Lato to wspaniały czas w południowo-środkowej Alasce. Tak wiele kwiatów, mnóstwo dzikiej przyrody, słońce, deszcz i tak wielu szczęśliwych ludzi sprawia, że Girdwood jest magicznym miejscem.

Do miasteczka docieramy drogą z Anchorage wiodącą nad samą zatoką. Słońce co chwilę przebija zza chmur, a pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. Zatrzymujemy się przy kilku punktach widokowych, by kliknąć parę zdjęć. Pewien odcinek zalesionej niegdyś drogi wygląda, jakby przygotowano go w scenariuszu filmów z pogranicza fantastyki i horroru, które opowiadają o końcu życia na planecie Ziemia. Otóż kilkanaście lat temu przypływ oceanu był tak duży, że woda wdarła się do lasów. Nie potrzeba było długo czekać na efekty. Roślinność poddana nawet na krótki czas działaniu słonej wody po prostu przestała istnieć. Przez kilka kilometrów wzdłuż pasa drogi ciągną się kikuty uschłych drzew, świadczące, jak bujny stał tu niegdyś las.

Wszystko rozkwita tak szybko, jakby wiedziało, że ma tylko krótkie okno ciepła i niekończące się światło dzienne. Lato w Girdwood to ruchliwa, bogata i turystyczna pora roku. Jest to czas na wędrówki, jazdę na rowerze, grę w golfa i wszystko inne, co można wymyślić, aby robić na zewnątrz. Girdwood ponoć ma znakomitą szkołę, pomocnych mieszkańców, wspaniałą straż pożarną, świetne lokalne firmy, cudowne widoki, obfitą dziką przyrodę i znakomity dostęp do przygód na świeżym powietrzu.

***

A ja powracam do marności. Bogactwo odcieni znaczeniowych i różnorodność pola semantycznego rzeczownika hewel na kartach Starego Testamentu można ukazać na przykładzie kilku fragmentów, w których termin ten występuje. Sięgnijmy do Księgi Hioba.

W księdze Hioba hewel przyjmuje najczęściej znaczenie przysłówkowe: „na próżno”. Takie użycie terminu pojawia się, kiedy Hiob zwraca się do swych rozmówców słowami: „Więc czemu mnie na próżno (hewel) pocieszacie, gdy odpowiedź zaprzecza prawdzie” (Hi 21,34). Podobne znaczenie przyjmuje hewel w wypowiedzi Elihu: „Hiob otworzył usta na próżno (hewel), i mnoży słowa bezmyślne” (Hi 35,16). Sam Hiob skarży się: „Zginę. Nie będę żył wiecznie. Zostaw mnie. Dni me jak tchnienie (hewel)” (Hi 7,16). Pomimo faktu, że sentencje udręczonego Hioba zdecydowanie różnią się od maksym Koheleta, istnieje wspólna płaszczyzna w użyciu terminu hewel przez obydwu autorów: przyjaciele Hioba nie są w stanie go pocieszyć, gdyż przed jego oczyma rysuje się obraz ludzi nieprawych, których, pomimo ich nieprawości, nie dotyka kara czy nieszczęście.

Podobną perspektywę kreśli nie usatysfakcjonowany teorią retrybucji Kohelet: także on dostrzega niewystarczalność tradycyjnych odpowiedzi na pytanie o zło, które spotyka ludzi prawych i o powodzenie bezbożnych. Ani wierność Prawu, ani składanie ofiar nie są w stanie zapewnić pomyślności doczesnej, natomiast pośmiertny los człowieka pozostaje zagadką bez jasnej odpowiedzi.

W drodze do Girdwood

Swoją drogą niektórzy bibliści proponują niezwykle ciekawą interpretację Księgi Hioba, której bohater cierpi w sposób niezasłużony. Skoro choroba, zło, nieszczęście jest konsekwencją grzechu, dlaczego cierpią ludzie niewinni? Dlaczego cierpiał Hiob, który przecież nie zgrzeszył? Grzech jest świadomym przekroczeniem prawa Bożego. Bywają jednak sytuacje, w których człowiek przekracza jakąś normę moralną zupełnie nieświadomie i musi ponieść konsekwencje tego czynu. Niektórzy egzegeci w ten właśnie sposób skłonni są patrzeć na postać bohatera księgi: Hiob dał złu dostęp do swego życia zupełnie nieświadomie (dlatego właśnie nie zgrzeszył). Uczynić to miał przez jedno zdanie, które wypowiedziane świadomie byłoby niczym bluźnierstwo: „Dobro przyjęliśmy z ręki Boga, czemu zła przyjąć nie możemy?” (Hi 2,10). Hiob zło przypisał Bogu, a konsekwencją tego było pozostawanie w chorobie. Sprawdziła się w tym wypadku wyrocznia Ozeasza, który mówił w imieniu Boga: „Mój lud ginie z powodu braku wiedzy” (Oz 4,6).

Hiob nie wiedział jeszcze wtedy, że zło nie pochodzi od Boga. Przypisawszy Mu zło, nie popełnił winy moralnej, ściągnął jednak na siebie konsekwencję tej wypowiedzi. Jak długo Hiob trwa w stanie nieszczęścia, cierpienia, choroby?  Aż do momentu, kiedy uświadomił sobie swój błąd. Zdrowie, majątek i szczęście zostają mu przywrócone w chwili, w której odwołuje zdanie przypisujące Bogu zło: „Odwołuję, co powiedziałem, kajam się w prochu i popiele” (Hi 42,6). Hiob jest przykładem nieświadomego przekroczenia „prawa dwóch dróg” (Pwt 30,15-20). Z „drogi życia” zszedł na „drogę śmierci”. Stąd nie bezpodstawne jest pytanie Boga: „Naprawdę chcesz złamać me prawa?  Wykażesz Mi zło?” (Hi 40,8). Bóg ma wobec ludzi zamiary pełne pokoju (Jr 29,11), Hiob natomiast próbował przysłonić ten zamiar. Choć czynił to zupełnie nieświadomie, to jednak ściągnął na siebie konsekwencje tego czynu.

***

Piękno Alyeski, góry narciarskiej w Girdwood, polega na tym, że w ciągu sezonu spada tam średnio osiemset cali wody – zazwyczaj w postaci śniegu. To raj dla miłośników śniegu. Na górze Alyeska świetnie jeżdżą narciarze i snowboardziści, którzy potrafią dostosować się do każdych warunków i różnej faktury śniegu. W niektóre dni u podnóża góry na poziomie morza może padać deszcz, a na szczycie może padać obfity śnieg. W inne dni, nasze ulubione, śnieg pada jak szalony od góry do dołu – głęboki puch przez całą drogę.

Dojeżdżamy do początku kolejki, która turystów wwozi na szczyt góry. Na stokach rozciągają się trasy narciarskie. Mieszkańcy chlubią się, że mają najniżej położony na świecie kurort narciarski. Miasteczko jednak nie ma centrum. Instytucje życia publicznego rozsiane są w bocznych uliczkach przyklejonych do głównej drogi. Gdyby ktoś chciał się wybrać na zwiedzanie, będzie po prostu wędrował pośród domów stojących czasem za ogrodzeniem. Trudno też znaleźć restaurację czy bar, choć pewnie z pomocą nawigacji byłoby to możliwe.

Często powtarza się, że mieszkańcy Alaski otrzymują pieniądze za to, że po prostu tam są. Częściowo to prawda. Ponoć trudne warunki życia sprawiają, że trzeba pieniędzmi zachęcać do pozostania w tym stanie (stanie USA oczywiście). Pieniądze pochodzą ze stałego funduszu pozyskanego z wydobycia gazu i ropy. Wypłacane są w między innymi w formie dywidend dla mieszkańców, którzy są tu przynajmniej rok i zamierzają pozostać dłużej. Chodzi o około tysiąca dolarów rocznie. Nie jest to więc suma zawrotna, jeśli weźmiemy pod uwagę, że chodzi o jeden z najdroższych stanów USA.

***

Uchwycenie znaczenia hewel u Koheleta staje się łatwiejsze po wcześniejszym zapoznaniu się z ogólną wizją rzeczywistości proponowaną przez autora. Zanim podejmie on próbę zdefiniowania, gdzie i w jaki sposób można zdobyć prawdziwą mądrość, kreśli szeroki horyzont ludzkich działań, które są nonsensem, marnością i pogonią za wiatrem. Człowiek nie jest w stanie w pełni zrozumieć dzieł Bożych. Trudno mu zrozumieć bieg czasu, zwłaszcza w konfrontacji z wiecznością. Czas życia ludzkiego wypełniony jest przeciwstawnymi (nie-koherentnymi?) czynnościami (Koh 3,1-11), które ostatecznie i tak prowadzą do starości i śmierci (Koh 12,1-7). Takie postrzeganie życia i przemijalności świata prowadzić może do zatarcia różnicy pomiędzy sytuacją mędrca i głupca, pomiędzy życiem bogatego i biednego, a nawet między istotami ludzkimi a zwierzętami:

Los bowiem synów ludzkich jest ten sam,
co i los zwierząt;
los ich jest jeden:
jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego,
i oddech życia ten sam.
W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt,
bo wszystko jest marnością (Koh 3,19).

W naturalny sposób z takiego widzenia świata rodzi się pytanie (podobnie jak u Hioba) o różnicę pomiędzy dobrem a złem, oraz o odpowiadającą im nagrodę lub karę. Kohelet nie potrafi dostrzec ich w ziemskiej egzystencji. Więcej nawet, ludzka mądrość, według niego, nie jest w stanie ukuć spójnego obrazu ludzkiej egzystencji, w której pojawia się zarówno dobro, jak i zło:

I skierowałem umysł swój ku temu,
by zastanawiać się i badać,
ile mądrości jest we wszystkim,
co dzieje się pod niebem.
To przykre zajęcie dał Bóg
synom ludzkim, by się nim trudzili.
Widziałem wszelkie sprawy, jakie się dzieją pod słońcem.
A oto: wszystko to marność i pogoń za wiatrem (Koh 1,12-13).

***

Jeśli chodzi o faunę, Alaska słynie oczywiście z niedźwiedzi brunatnych, które tu mają największe w całej Ameryce szanse na przetrwanie. Ich populacja w tym stanie wynosi około czterdziestu tysięcy. Generalnie nie są niebezpieczne, chyba że zostaną sprowokowane. Ponoć najgroźniejsze stają się wówczas, gdy ktoś wejdzie pomiędzy matkę a młode.

ZAPRASZAMY DO REGIONU PORTAGE

To, co było, jest tym, co będzie,
a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie:
więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem 

(Koh 1,9)

Region Portage, a w nim niewielki Whittier, nazywane jest dziś miastem duchów, czyli miastem, które zniknęło ze społecznej infrastruktury. Stało się to po trzęsieniu ziemi w 1964 roku. Pozostało po nim zaledwie kilka domów, które świecą pustymi oczyma wybitych okien i las duchów, czyli szkieletów drzew, które zostały zalane słoną wodą. Był to dwudziesty siódmy dzień marca.

Około siedemnastej trzydzieści zatrzęsła się ziemia. W jednej chwili ściany domów zaczęły rozpadać się jak klocki lego, drzewa wyrzuciły swe korzenie na powierzchnię ziemi, a zaparkowane auta wpadały w otchłań szczelin, którymi nagle poprzetykany został cały region. Ko tylko mógł, uciekał w górę. Dlaczego w górę? Bo kolejne fale tsunami zalewały niżej położone domostwa. Wielu nie udało się uciec. Inni dryfowali na kawałkach desek, na które rozpadły się ściany ich domów. Woda, którą do tej pory postrzegano tu jako błogosławieństwo, stała się śmiercionośną bronią. Pewna mieszkanka pobliskiego Chenega, Margaret, która straciła swoich krewnych, napisała niegdyś w swoim pamiętniku:

„Minęło czterdzieści lat od tragicznej nocy i przez cały ten czas nie wróciłam do Chenega. Po prostu nie sądzę, że mogłabym znieść widok miejsca, gdzie stał mój dom, gdzie po raz ostatni widziałam moją mamę, gdzie cała moja wioska została zmyta z powierzchni ziemi” (cytat za: D. Hadaś, Alaska. Przystanek na krańcu świata, Poznań 2021, 86-87).

W Whitthier sezon rowerowy w pełni

Trzęsienie trwało do czwartej trzydzieści rano, choć główny wstrząs – zaledwie cztery minuty. Od tamtego momentu nic już nie wyglądało tak samo. Oprócz Portage i Chenega, zniszczone zostały Seward, Valdez i Girdwood. Porty przestały istnieć, domy, sklepy i instytucje publiczne leżały w gruzach, samochody porozrzucane były po okolicy jak zabawki w sklepie podczas remanentu. Niemal doszczętnie zniszczone zostało lotnisko i kolej. Ponieważ wybuchały zbiorniki paliwa, gdzieniegdzie jeszcze przez kilka dni tlił się ogień. Nadzieje, że ocalała któraś z łodzi zacumowanych w zatoce, były po prostu śmieszne. Podczas akcji ratunkowej śmigłowce nie miały gdzie lądować, wszystko bowiem stało się gruzowiskiem. Zginęło sto trzydzieści jeden osób. Gdyby taka tragedia rozegrała się w Chinach, zginęłoby kilkanaście tysięcy. Chodzi o gęstość zaludnienia.

Co bezpośrednio spowodowało tak szeroki rozmiar zniszczeń na terenie, gdzie trzęsienia ziemi nie należą do rzadkości? Naukowcy odpowiadają krótko: przesuwające się i napierające na siebie płyty tektoniczne i ponad pięćdziesiąt aktywnych wulkanów w okolicy. Na myśl nasuwa się rada Koheleta; to chyba najdłuższe zdanie w Biblii:

Pomnij jednak na Stwórcę swego w dniach swej młodości, zanim jeszcze nadejdą dni niedoli i przyjdą lata, o których powiesz: «Nie mam w nich upodobania»; zanim zaćmi się słońce i światło, i księżyc, i gwiazdy, i chmury powrócą po deszczu; w czasie, gdy trząść się będą stróże domu, i uginać się będą silni mężowie, i będą ustawały [kobiety] mielące, bo ich ubędzie, i zaćmią się patrzące w oknach; i zamkną się drzwi na ulicę, podczas gdy łoskot młyna przycichnie i podniesie się do głosu ptaka, i wszystkie śpiewy przymilkną; odczuwać się nawet będzie lęk przed wyżyną i strach na drodze; i drzewo migdałowe zakwitnie, i ociężałą stanie się szarańcza, i pękać będą kapary; bo zdążać będzie człowiek do swego wiecznego dom i kręcić się już będą po ulicy płaczki; zanim się przerwie srebrny sznur i stłucze się czara złota, i dzban się rozbije u źródła, i w studnię kołowrót złamany wpadnie; i wróci się proch do ziemi, tak jak nią był, a duch powróci do Boga, który go dał. Marność nad marnościami – powiada Kohelet – wszystko marność (Koh 12,1-8).

Do miasteczka docieramy po czterdziestu minutach jazdy z Girdwood. Ostatni odcinek przejechać trzeba najdłuższym ponoć tunelem w Stanach Zjednoczonych. Nie bardzo w to wierzę, bo podróż wąskim, ciemnym korytarzem, którego środkiem biegną także tory kolejowe, zajmuje zaledwie kilka minut. Widok, który wyłania się po tym, gdy na nowo widzimy światło dzienne, każe mi zredefiniować pojęcie miasta. Wszystkie zabudowania ogarnąć można jednym spojrzeniem, a całość zajmuje powierzchnię pewnie trzech kilometrów kwadratowych. Przede wszystkim jest piękny port z setkami łodzi przycumowanymi do wybrzeża, na którym ustawiono pięć mini restauracji w stylu fish and chips oraz sklepiki z pamiątkami. W oddali na zboczu straszy pokaźnych rozmiarów blok mieszkalny, zniszczony podczas trzęsienia. Kilkaset metrów obok niego wybudowano nowy, w podobnym stylu To prawdziwe condominium. Mieszkańcy z uśmiechem mówią, że wszyscy żyją pod jednym dachem. Rzeczywiście, nie wydaje się, aby były tu jakieś domostwa prywatne. Jest duży parking, kilka budynków wojskowych i związanych z obsługą portu. Ot, całe miasteczko.

Droga powrotna do Anchorage daje nam sporo satysfakcji, bo choć jest już wieczór, w końcu słońce na dobre zajaśniało na niebie. Jasne i czyste powietrze pozwala dostrzec górskie łańcuchy wznoszące się nad zatoką, poprzecinane jęzorami lodowców. Nawet ghost forrest – wspomniany „las widmo” – nie wygląda aż tak strasznie. Chęć do życia obudziła się w wielu turystach, gdyż po przybyciu do miasta musimy odwiedzić kilka restauracji, by w końcu w jednej z nich znaleźć miejsce i zamówić wędzonego łososia.

Polub stronę na Facebook