Od Talkeetna na północ. Alaska (II)

TALKEETNA

Nie bądź pochopny w słowach,
a serce twe niechaj nie będzie zbyt skore,
by wypowiedzieć słowo przed obliczem Boga,
bo Bóg jest w niebie,
a ty na ziemi!
Przeto niech słów twoich będzie niewiele

(Koh 5,1)

Do najznamienitszych koni w historii ludzkości (i świata zwierząt, dodajmy) należy zapewne Incitatus. Z łaciny jego imię oznacza tyle co „szybki”. Był ulubieńcem Kaliguli. Jego stajnia i żłób wyłożone były marmurem i kością słoniową. Jego uzda wyłożona była klejnotami. Cesarz miał podobno mianować go … senatorem. Tak przynajmniej wynika z pism rzymskiego historyka Swetoniusza. Czy to jakaś absurdalna historia rodem ze starożytności? Skądże! Do roku 2017, przez niemal dwie dekady, burmistrzem Talkeetna był … kot. Miał na imię Stubbs. Przewodził osadzie, w której nakręcono wiele odcinków serialu „Przystanek Alaska”. Czemu nie?

Pierwszym prezydentem, który odwiedził Alaskę, był Warren Harding. Przewodził Ameryce w latach 1921-1923. Przez wiele lat był redaktorem gazety The Marion Star, jednak w 1912 roku republikanie poprosili go o kandydowanie na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Gazetę przejęła żona, Florance, Warren natomiast zajął się na dobre polityką. Wybory wygrał w 1921 roku. Był to czas, kiedy gospodarka Ameryki znajdowała się w recesji. Harding zaproponował obniżkę podatków i podwyżkę taryf celnych. Postulował rozbudowę floty i lotnictwa. W 1923 roku wyszły na jaw różne skandale administracji centralnej, o których prezydent ponoć nie miał pojęcia.

Welcome!

W tym czasie wybrał się z wizytą na Alaskę. W Talkeetna zatrzymał się w jednym z barów. W drodze powrotnej stan jego zdrowia nagle się pogorszył. Harding trafił do szpitala w Vancouver, a potem został przetransportowany do San Francisco. Zmarł 2 sierpnia 1923 roku. Oficjalnie podano, że przyczyną śmierci mógł być zawał serca lub udar mózgu. Nieoficjalnie mówiono, że został otruty w Talkeetna.

***

Zastanawiam się, czy wpadać tu do barów… Po krótkim namyśle odpowiedź musiała być pozytywna. W końcu ponad dwugodzinna podróż z Anchorage winna zostać nagrodzona gorącą czarną kawą bez cukru! Krew od razu zaczyna szybciej krążyć, a wyobraźnia – projektować obecne życie miasteczka (raczej: osady) na dawniejsze lata. Wszystko wygląda na kolorowy kurort. Dziesiątki sklepików z pamiątkami wystawionymi także na przydrożnych straganach, pokrzykiwania młodzieży, zapach oleju, na którym w przyczepach kempingowych smaży się łososie – oto życie miasteczka. Podczas gdy Marek z Mrówką bezskutecznie próbują wykupić lot niewielkim samolotem nad tą częścią Alaski, reszta naszej ekipy zasiada przy grubo ciosanej ławie z plastikowym kubkiem kawy. Po chwili i oni dołączają do nas. Wiele lotów zostało wykupionych już dwa lata temu, a po pandemii napływ turystów jest coraz większy, więc trzeba by liczyć na niewielki cud, aby nagle zwolniły się siedzenia lotnicze dla zwolenników turystyki powietrznej.

***

Doświadczenie uczy, że za dni życia człowieka nie ma sprawiedliwej odpłaty za jego czyny. Dobrzy czy źli, bogaci czy biedni – wszystkich czeka ten sam koniec. Zwierzęta niczym nie różnią się od ludzi w tym aspekcie. Wartości ważne dla jednych są niczym w mniemaniu innych. Sławni za życia, są zapomniani po śmierci. Ostatecznie więc wszystko jest hewel. Nie oznacza to jednak, że wszystko jest pozbawione sensu.

Trochę jak w Karpaczu

Bojaźń przed Bogiem jako jedyna forma religijności proponowana przez Koheleta, jest jednocześnie zasadą kontrolującą etyczne zachowania człowieka. Gdy jest to możliwe, winien on szukać szczęścia i dążyć do mądrości, pamiętając jednak, że i tak nie będzie w stanie odpowiedzieć na wszystkie dręczące go pytania, a ostatecznie każdy jego czyn stanie się przedmiotem Bożego osądu:

Boga się bój
i przykazań Jego przestrzegaj,
bo cały w tym człowiek!
Bóg bowiem każdą sprawę wezwie na sąd,
wszystko, choć ukryte: czy dobre było, czy złe
(Koh 12,13-14).

***

Miasteczko stanowi bazę wypadową dla śmiałków pragnących zdobyć McKinley. Małomiasteczkowa Alaska ze swymi drewnianymi chatami i polnymi drogami, w sezonie letnim zapełniona zostaje alpinistami z najdoskonalszym sprzętem wspinaczkowym.

W 2018 roku w okolicach Talkeetna doszło do katastrofy samolotowej. Zginęły wówczas cztery osoby lecące samolotem wycieczkowym. Dlaczego doszło do tragedii? Warunki atmosferyczne były naprawdę trudne, widoczność skrajnie ograniczona. Samolot spadł, ale pilotowi udało się nawiązać kontakt z bazą, by poinformować o tragedii. Ekipy ratunkowe nie były jednak w stanie zlokalizować wraku z powodu złych warunków atmosferycznych.

W Talkeetna jest kolej

Cała czwórka ofiar to Polacy. Tydzień po katastrofie zarząd Parku Narodowego Denali poinformował: „Należący do firmy K2 Aviation samolot wbił się w niemal pionowe ośnieżone zbocze Thunder Mountain na wysokości 3300 metrów. Maszyna jest przełamana w okolicy skrzydła. Wydobycie ciał z samolotu w obecnych warunkach wymagałoby przeprowadzenia bardzo złożonej i prawdopodobnie niewykonalnej operacji”. Ciała Polaków pozostały tam na zawsze. Rozmawiamy przez chwilę o tej historii, dopijając kawę. Gdy czarny trunek się kończy, wsiadamy do oswojonego już nieco GMC Yukon, by podążać w stronę Denali National Park.

DENALI CZY MCKINLEY?

Użyczył Bóg komuś bogactwa i skarbów, i sławy –
tak że nie zbraknie mu niczego,
czego tylko zapragnie –
a tego używać Bóg mu nie pozwala,
lecz człowiek obcy tego używa,
to marność i przykre cierpienie

(Koh 6,2)

Denali to indiańska nazwa góry McKinley. Tak nazwali olbrzyma Atabaskowie, a nazwa oznacza po prostu „Wielka”. Alaskańczycy niechętnie godzą się, by najwyższy szczyt Ameryki o wysokości 6194 metry określać nazwiskiem dwudziestego piątego prezydenta USA. Ciekawostką jest fakt, że McKinley jest najwyższą górą świata, jeśli wziąć pod uwagę wysokość względną. Sześć milionów hektarów czystego piękna – tak nazywają Park Narodowy Denali, w który łatwo spotkać niedźwiedzie, karibu, łosie, wilki, owce jukońskie, zające i lisy. Nie wspominajmy o komarach. Ponoć zimą park pustoszeje, stając się oazą nieograniczonej ciszy i niezmąconego spokoju. Nie przejedzie tu wówczas żaden samochodów. Drogi są pokryte kilkumetrową warstwą śniegu, a poruszanie się umożliwiają jedynie rakiety śnieżne. Owszem, można także skorzystać z psich zaprzęgów. Na szczęście jesteśmy tu latem.

Park Narodowy utworzono tu w 1917 roku, jednak pierwotna jego powierzchnia była znacznie mniejsza niż obecnie. Park nie obejmował nawet najwyższej góry. Granice chronione prawem zmieniono w 1980 roku. Teren wewnątrz nich w znacznej części pokryty jest wiecznym śniegiem i lodowcami.

Po raz pierwszy próbę zdobycia góry Denali podjął na początku XX stulecia James Wickersham, dokładnie w 1903 roku. Jako wpływowy polityk zorganizował potrzebne środki i wraz z trzema przyjaciółmi i dwoma mułami wyruszył w kilkumiesięczną podróż. Już samo dotarcie w okolice góry było wówczas nie lada wyczynem. Wędrując, spotkali rdzennych mieszkańców, którzy opowiedzieli im i różnych uwarunkowaniach terenu. Wspinacze znaleźli także śladowe ilości złotego kruszcu. o czym wieść rozeszła się na tyle szybko, że niedługo później pojawili się w okolicy poszukiwacze złota. Wyprawa jednak nie zakończyła się sukcesem. Szczyt po raz pierwszy został zdobyty dziesięć lat później. Dokonało tego czterech śmiałków: Robert Tatum, Walter Harper, Harry Karstens i Hudson Stuck.

***

W kierunku Denali National Park wyruszamy po dwugodzinnym odpoczynku w Talkeetna. Do Carlo Creek Cabins, miejsca noclegu oddalonego około piętnastu mil od wejścia do parku, dzieli nas trzy godziny jazdy. Rozmowa w aucie jest bardzo sympatyczna. Poruszamy różne tematy, poza Koheletem, oczywiście, choć czasem wtrącam z filozoficznym zacięciem, że wszystko to marność i pogoń za wiatrem. Zatrzymujemy się przy oznakowanych punktach widokowych. Jeden z nich wydaje się szczególnie urokliwy. Choć samej góry Denali nie widać, bo zasłaniają ją obłoki, to doskonale widoczne są bliższe szczyty. Czytając tablice informacyjne, poznajemy historię zdobywania góry.

Cudem uniknęliśmy wypadku

Podczas wyjazdu z jednego z punktów panoramicznych wydarza się historia, która mogłaby skończyć się naprawdę źle. Nasz suw z sześcioosobową załogą na pokładzie włącz się do ruchu. Skręcamy w prawo, w miarę energicznie, aby zdążyć przed nadciągającym sznurem pojazdów, które zmierzają w tę samą stronę. W momencie, gdy dostajemy się na główną drogę, daje się słyszeć bardzo głośny, niepokojący stukot. Uderzenia, kołatania i wreszcie huk! Wrażenia budzące ogromny niepokój. Co się stało? – nie mamy pojęcia. Spoglądamy na siebie, jadąc już główną drogą i wreszcie dociera do nas: z niedomkniętego bagażnika wypadły jakieś przedmioty! Jakie? Ile? Dlaczego? Pytania cisną się same. Zjeżdżamy na pobocze zapalając światła awaryjne. Po chwili staje się jasne. Na asfalcie znalazły się trzy walizki i zgrzewka wody mineralnej. To cud, że wylądowały na poboczu. Gdyby spadły na nawierzchnię głównej drogi, katastrofa byłaby nieunikniona. Jadący za nami samochód nie miałby szans na wyhamowanie, a przecież za nim pędziły kolejne auta. W duchu odmawiam modlitwę dziękczynną za ocalenie…

***

Spośród siedmiuset tysięcy mieszkańców Alaski (a więc mniej więcej tylu, ilu zamieszkuje Wrocław w letnich miesiącach, gdy wyjeżdżają studenci), siedemnaście tysięcy stanowią Polacy. Przyznaję, że nie bardzo dowierzam, aby liczba naszych rodaków była tu tak duża, ale informację dwa razy potwierdziły źródła internetowe (oczywiście mogą się mylić). Gęstość zaludnienia to dwie osoby na kilometr kwadratowy. Pierwszym Polakiem na Alasce był pochodzący z Wołynia ksiądz Ignacy Kosarzewski, który dotarł tu w XVIII wieku z Kozakami.

Historia innego Polaka, Krzysztofa Wiechy, potwierdza wartość nieugiętej wiary i żywej nadziei, które pozwalają przetrwać nawet najtrudniejsze chwile. Jego marzeniem było zdobycie McKinley. Wydaje się, że pełnił swoje marzenie, jednak podczas zejścia z góry spotkało go załamanie pogody. Był zmuszony spędzić kilka dni w samotności, odcięty od świata, w zupełnie ekstremalnych warunkach. Skończyło się na nieodwracalnych odmrożeniach i amputacji obydwu stóp. Pomimo tragicznego końca wyprawy Krzysztof nie załamał się. Protezy sprawiły, że może nadal realizować swoje pasje. Dwa lata po zdobyciu najwyższej góry obu Ameryk pokonał rowerem słynną Alaska Highway, trasę górską liczącą ponad pięć tysięcy kilometrów.

Rozmawiamy o tym wszystkim zdążając do Carlo Creek Cabins, kolejnego miejsca noclegu. Otoczenie okazuje się przytulne, a warunki w miarę godziwe, pomimo obaw niektórych z nas. Po zalokowaniu się w pokojach zmierzamy do jednej z trzech restauracji (dość górnolotne słowo jak na tę okoliczność). W pierwszej kelnerka oznajmia nam, że czeka właśnie większą grupę, dając do zrozumienia, że nie jesteśmy tu zbyt mile widziani. Mówię jej wprost: you are not very polite. You are simply rude. Przenosimy się do drugiego lokalu, a po nim – do jednej z naszych „kabin”, by kontynuować frapujące rozmowy o odkryciach archeologicznych w Magdalii, tradycji apokryficznej i metodach egzegezy. Zwykłe wieczorne pogaduszki.

Jak po potopie, Bóg położył łuk na niebie

Do wielkiej piątki Parku Narodowego Denali należą: grizzly, owca jukońska, łoś, karibu (jeden z gatunków renifera) oraz oczywiście wilk. Pomijając „piątkę”, łatwiej dostrzec tu świstaki, rysie, zające, lisy i orły. Właśnie! Orły! Pamiętacie Izajasza?

Pan – to Bóg wieczny, Stwórca krańców ziemi. On się nie męczy ani się nie nuży, Jego mądrość jest niezgłębiona. On dodaje mocy zmęczonemu i pomnaża siły omdlałego. Chłopcy się męczą i nużą, chwieją się słabnąc młodzieńcy, lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez znużenia, bez zmęczenia idą (Iz 40,28-31).

W 1974 roku na Denali wspinał się Jerzy Kukuczka. Pomimo swojego ogromnego doświadczeniach w zmaganiach z najwyższymi górami świata, tamtej wspinaczki nie wspomina najlepiej. Choroba wysokościowa złapała go na pułapie czterech i pół tysiąca metrów. Jedynie siłą woli dotarł na wierzchołek. Schodząc, doznał rozległych odmrożeń. Postanowił natychmiast wracać do kraju, by poddać się leczeniu, jednak o podróży w takim stanie nie było mowy. Kilka tygodni spędził w szpitalu w Anchorage, zanim powrót stał się możliwy.

***

Prawe postępowanie – zdaniem Koheleta – nie jest w stanie zapewnić szczęścia. Lepiej być zganionym przez mędrca niż chwalonym przez głupców, których śmiech jest marnością:

Lepiej jest słuchać karcenia przez mędrca,
niż słuchać pochwały ze strony głupców.
Bo czym trzaskanie cierni płonących pod kotłem,
tym jest śmiech głupiego.
I to jest także marnością
(Koh 7,5-6).

Dlatego mądrość, choć nigdy nie będzie w stanie wyjaśnić wszystkiego, jest warta poszukiwań; z niej płynie życie: „Lepsza jest mądrość niż dziedzictwo, […] darzy życiem tego, który ją posiada” (Koh 7,11-12).

Z Denali National Park widoczny jest najwyższy szczyt Ameryki Mc Kinley

Zostawiając za sobą kolejne kilometry i wyglądając w kierunku gór przez szyby samochodu rozmawiamy o pierwszych kolonizatorach. Na początku XIX wieku doszło do jednego z największych buntów rdzennych mieszkańców. Rosyjskie statki z tysiącem zniewolonych mężczyzn zmierzały w kierunku Sitka. Dowódca wyprawy, niejaki Baranow, zamierzał założyć tu nowoczesny jak na owe czasy port. Po przybiciu do brzegu okazało się to jednak niemożliwe. Kilka lat wcześniej dwustu niewolników zmarło z powodu zatrucia. Rosjanom również brakowało pożywienia i lekarstw. Baranow skierował żagle ku wyspie Kodiak, by tam spędzić kilka kolejnych miesięcy. W tym czasie mieszkańcy Tlingit weszli w posiadanie broni. Zakupili ją od Amerykanów i niedługo później zaatakowali rosyjski port. Przeżyło zaledwie kilku Rosjan. Ich budynki były zwalone, łodzie spalone, a cenne futra stały się łupem wojennym.

Czas na odwet przyszedł dwa lata później. Baranow wyruszył przeciw twierdzy, którą zdołali postawić obrońcy. W walce wręcz Rosjanie nie mieli szans, jednak posiadali znacznie więcej broni palnej. Kiedy nacierającym udało się wedrzeć do twierdzy, oniemieli. Znaleźli tam jedynie dzieci i zniedołężniałych starców. Wszyscy obrońcy uciekli, zostawiają swoje najmłodsze pociechy i najstarszych obywateli na pastwę Rosjan. Stało się jasne, że Tlingit nigdy się nie poddadzą.

***

W drugiej połowie XVIII wieku rosyjscy myśliwi z Syberii, a także handlarze poszukujący futer wydr morskich, wyruszyli na Wyspy Komandorskie. Wyspy te położone są nieco na wschód od Kamczatki. Przemierzyli najpierw Wyspy Aleuckie, a w dalszej części wyprawy dotarli do Alaski. W 1784 roku na wyspie Kodiak założyli pierwszą rosyjską kolonię. Pół wieku później Rosjanie założyli osadę Sitka na Wyspie Baranowa. Do 1906 roku była ona stolicą Alaski. To właśnie w Sitka dokonano transakcji sprzedaży Alaski przez Rosjan.

Co roku 18 października hucznie obchodzony jest z tej okazji Alaska Day. Najhuczniej – oczywiście w Sitka. Dzieciaki mają wówczas wolne od szkoły, ulicami miasta wędrują wesołe parady, przy drogach stają stragany, odbywają się koncerty, a cały dzień przeżywany jest w atmosferze pikniku. Nie wszystkim jednak to odpowiada. W 2017 roku obchody zostały zakłócone żałobną pieśnią, którą na umówiony sygnał zaczęli wykonywać potomkowie rdzennych mieszkańców. Ich przedstawicielka mówiła:

Nigdy tak naprawdę nie było czasu na uleczenie ran, niezależnie od tego, czy mówimy o zniszczeniu naszej kultury, zabraniu naszych języków i całej tej traumy. Niestety żyjemy w czasach, gdy wypowiadająca się na temat swojej historycznej traumy etniczna mniejszość jest zagłuszana przez większość. Mówi się nam, żebyśmy odpuścili i byli wdzięczni za to, co dała nam amerykańska cywilizacja (cytat za: D. Hadaś, 133).

Jednym z pierwszych amerykańskich urzędników federalnych Alaski został Polak, Włodzimierz Krzyżanowski. Z tą postacią wiąże się ciekawa historia. Kiedy w 2002 roku na Kapitolu wręczano nagrodę gubernatorowi Alaski, polski ambasador wywołał konsternację twierdząc w swej mowie, że to właśnie Krzyżanowski był pierwszym gubernatorem tego stanu. Informacja ta jednak nie znajduje potwierdzenia w źródłach, a do Internetu dostała się najprawdopodobniej na skutek błędnego tłumaczenia pamiętników Krzyżanowskiego. Rzecznik polskiej ambasady musiał przyznać się do błędu i wystosować oficjalne przeprosiny.

W tym miejscu zakończyliśmy treking po Denali National Park

Nad wspomnianą miejscowością Sitka wzniósł dumnie swą głowę wulkan Mount Edgecumbe. Do roku 1974 uchodził za nieczynny. Mieszkańcy miasteczka musieli zmienić tę opinię pierwszego kwietnia. Nad wygasłą od tysięcy lat górą wznosiła się chmura dymu. Wszyscy byli w szoku! A co – myśleli – jeśli wybuchnie? Jak się ratować?

Wszyscy, poza Oliverem Bickarem. Od długo czekał na ten dzień. Przez lata zbierał stare opony i gromadził je w swym warsztacie. Z umówionym wcześniej pilotem wyruszył, by zrzucić je na szczyt góry. Dołączył do nich szmaty, benzynę i dymne bomby, aby być pewnym efektu. A potem zgłosił całą sprawę na policję, obawiał się bowiem paniki, która może wybuchnąć w miasteczku. Policjanci z uśmiechem przyjęli do wiadomości jego chytry plan. Gdy Oliver podpalił opony, pierwsi zareagowali ochotnicy straży przybrzeżnej. Gdy ich śmigłowiec wzniósł się nad wulkan, pilot zobaczył ogromny napis wyryty na śniegu. Głosił: „April fools”, czyli coś w stylu „Prima aprilis!”.

***

Dzień był długi i dawał dużo czasu na refleksję. Jej konkluzja będzie krótka: Kohelet nie jest pesymistą: potępia jedynie nadmiar przyjemności, bogactw czy sławy; nadmiar rodzący się z pragnienia zmiany biegu wydarzeń wyznaczonego przez Opatrzność:

Poznałem, że wszystko, co czyni Bóg, na wieki będzie trwało: do tego nic dodać nie można ani od tego coś odjąć (Koh 3,14).

Polub stronę na Facebook