fot. M. Rosik
Kaktusy, słońce, spieczona ziemia i wielkie sombrera. Taniec, tequila i plantacje kawy. Przemyt narkotyków i ucieczki do Stanów. Kolorowe samochody i leniwe popołudnia. Z takimi obrazami jeszcze do niedawna kojarzył mi się kraj, po którym stąpali niegdyś Majowie i Aztekowie. Do niedawna, bo obraz ten uległ przeobrażeniu, przemalowaniu innymi kolorami, pozbawiającymi go retuszy, gdy przed północą gorącego wrześniowego dnia schodziłem z trapu samolotu z Nowego Jorku na tak samo dużym, jak zaniedbanym lotnisku w Mexico City.
Meksykański raj – meksykańskie piekło
Współczesny Meksyk, a właściwie jego większe miasta, są miejscami kontrastów. W stolicy państwa, a jednocześnie największym mieście świata i jego okolicach – jak dumnie twierdzą jego nawet najubożsi mieszkańcy – żyje ponad dwadzieścia milionów ludzi. Żyje, a może lepiej – egzystuje. Zdecydowana większość z nich to ludzie na granicy nędzy, niekiedy walczący wprost o przetrwanie. Jednak w centrum ciudad spotkać można wiele luksusowych sklepów, hoteli, mieszkań. Niejednokrotnie tuż obok nowoczesnych marketów swoje materace lub koce rozkładają bezdomni, by spędzić tak noc, a rankiem znów wyruszyć na poszukiwanie pożywienia. Kontrasty widoczne są również w sposobie myślenia Meksykan. Za przykład niech posłuży choćby fakt, że w jednym sklepie kupić można zarówno foldery przedstawiające Chrystusa czy Jego Matkę oraz plakaty o treści prawie pornograficznej.
W takim właśnie klimacie kontrastów w sposobie życia i myślenia stoi sanktuarium, które ściąga pielgrzymów obu Ameryk. Następnego dnia, po krótkiej nocy w dusznym hotelu, wybieram autobus do Guadelupe. Zanim jednak tam dotrę, poznaję słynny Plaza de las Tres Culturas i zaglądam do Museo Nacional de Antropologia. Plac, który swą nazwę bierze z tego, iż stykają się tu ślady majów, Hiszpanów i współczesnych mieszkańców Meksyku, znany jest przede wszystkim z krwawej masakry, którą 2 października 1968 roku zgotowała demonstrującym studentom policja. Zabici i ranni czczeni są niemal jako narodowi bohaterowie. Natomiast muzeum archeologiczne, bardzo nowoczesne, opowiada różne historie o ludziach – o Majach i Aztekach, o kulturach zachodnich i północnych, o mieszkańcach gór i nadbrzeża, o budowniczych Teotihuacan i Oaxaca.
Na chwilę zaglądam także do katedry, słynnej Catedral Metropolitana. W sztuce uderza mnie jedno – wszechobecność cierpienia. Meksykanie lubują się w pietach i wizerunkach Chrystusa na krzyżu, w rzeźbach męczenników i obrazach cierpiących świętych. Krew leje się sowicie w sakralnej sztuce Meksyku. Później zakrystianin wyjaśnia mi, że jezuici tylko w ten sposób mogli dotrzeć do pierwotnych mieszkańców tych ziem – poprzez głoszenie ewangelii cierpienia, poprzez ukazywanie Boga, który umiera. Zakorzenione przez wieki przekonanie o konieczności cierpienia dla bóstwa w kraju, w którym niegdyś ofiary z ludzi nie należały do rzadkości, stało się kluczem do przyjęcia ewangelii o Chrystusie przybitym do krzyża. Oczywiście nie sposób w dwie godziny zwiedzić wszystkiego, tym bardziej, że cel dzisiejszej wędrówki jest inny. Urzeczony dotknięciem historii i kultur, wyruszam więc w dalszą drogę – do sanktuarium.
Gdy przygotowywałem się do tej podróży, trafiła mi w ręce modlitwa z wizerunkiem Maryi z Guadelupe, rozpowszechniana przez feministki sprzysiężone pod jednym szyldem w Ameryce Łacińskiej. Wojujący o wolność żołnierze w spódnicach proszą o wstawiennictwo Maryi na rzecz legalizacji aborcji na życzenie w tym regionie. Na tle obrazu Maryi z Guadelupy umieszczono następujące słowa: „Miłość Boga i Maryi z Guadelupy jest większa… Módlmy się bezpieczną i legalną aborcję”.
Na odwrocie przeczytać można: „Droga Mario z Guadelupy, dziękujemy Ci, ponieważ Twoja miłość jest większa, ponieważ Ty nas słuchasz a nie sądzisz, ponieważ znasz nasze serca i szanujesz wolność naszych decyzji.” Jak widać, amerykański ruch Catholics for a Free Choice i jego odpowiednik w Ameryce Łacińskiej, Catolicas por el Derecho a Decidir, rozwija się znakomicie.
Czy Indianie mają duszę?
Cel mojej dzisiejszej wyprawy jest już blisko. Promienie słońca delikatnie załamują się na grubej szybie autobusu, odsłaniając usytuowany już całkiem blisko kompleks sanktuarium. Kościół w Guadelupe znajduje się w dzielnicy La Villa de Guadelupe, na północno-wschodnim wybrzeżu Mexico, kilka mil od centrum miasta. Dziesięć lat po podboju Meksyku przez Hiszpanów, w pierwszej połowie XVI wieku hiszpańscy jezuici prowadzili już na szeroką skalę akcję misyjną na tamtejszych terenach. Działo się to w czasie, kiedy na kontynencie europejskim nie zostały zażegnane jeszcze wszystkie spory teologiczne co do tożsamości podbitych ludów. Na hiszpańskich uniwersytetach stawiano pytania dziś dla nas co najmniej dziwaczne: Czy Indianie mają duszę? czy Chrystus umarł także za nich? czy objęci są dziełem zbawienia? Podobno właśnie brak przekonania co do faktu, że Indianie również obdarzeni są duszą nieśmiertelną, konkwistadorzy nie wahali się zaprowadzić niewolnictwa na podbijanych terenach Meksyku.
W 1531 roku tajemnicza postać Matki Chrystusa – jakby wychodząc naprzeciw wątpliwościom teologów – ukazała się indiańskiemu wieśniakowi azteckiego pochodzenia, niejakiemu Juan Diego. W objawieniu tym poleciła mu, aby poprosił biskupa o wybudowanie w tym miejscu kościoła ku Jej czci. Juan Diego wolał, aby z biskupem – a był nim wtedy niejaki Juan de Zumarraga – rozmawiał jakiś Hiszpan, nie on; ostatecznie jednak postanowił wypełnić zleconą mu misję. Hierarcha o dość sceptycznym nastawieniu, poprosił o jakiś znak prawdziwości wizji. W następnym widzeniu Maryja sprawiła, że pomimo zimowej pory na wzgórzu zakwitły kwiaty. Juan Diego zaniósł zebrane róże biskupowi w swoim płaszczu, a kiedy je wysypał, okazało się. że na płaszczu odbity został wizerunek Maryi. Argument był na tyle przekonujący, że wkrótce wybudowano kościół.
Wysiadając z autobusu i przeciskając się pomiędzy stłoczonymi pielgrzymami, spośród których wyróżnia się hałaśliwa grupa przybyszów ubranych w żywokolorowe indiańskie stroje, wchodzę najpierw do starego kościoła. Wszędzie panuje tłok, ale zdaję sobie sprawę, że jestem tylko jednym z dwudziestu milionów pielgrzymów, którzy przybywają tu każdego roku. Architektura zewnętrzna bryły przypomina europejskie kościoły, jednak wnętrze odbiega zdecydowanie od przyjętych na Starym Kontynencie standardów. Przede wszystkim wszystko obwieszone jest wszechobecnym srebrem, nanoszonym tu przez wieki jako wota za wysłuchane modlitwy. W kilka dni późnie będę mógł naocznie przekonać się o źródle pochodzenia tych srebrnych świecidełek. Jest nim niewielkie, zagubione w łańcuchu górskim miasteczko Taxco – meksykańskie królestwo srebra. Taxco jest chyba jednym z najbardziej malowniczych zakątków Meksyku.
Do tego położonego na górze siedliska ludzkich domów i biało malowanych hoteli najlepiej dostać się kolejką linową; oszczędza się dużo czasu i nie trzeba pokonywać setek zakrętów na drogach tak wąskich, że autobus ledwie mieści się przy wspinaczce. W samej mieścinie wyłożone kamieniami uliczki wiodą od jednego zapierającego dech widoku do następnej zachwycającej panoramy, od jednego placu pełnego kafejek i sklepików ze srebrem ku następnemu, przy którym srebra i kawy jest jeszcze więcej. Taxco opływa srebrem. Przemysł wokół został zatrzymany, a miasteczko ogłoszono narodowym pomnikiem stylu kolonialnego. Każdy nowy budynek musi doskonale z nim harmonizować. I oczywiście wszystko kapie srebrem.
Choć dawne kopalnie już niemal nie funkcjonują, w ponad trzystu sklepikach, zaułkach i kanciapach można kupić każdy wymarzony kształt błyszczących artefaktów. Sprzedawcy są życzliwi, przyjacielscy i bezlitośni. Nie zapominając o własnym interesie i potrafią znakomicie podbijać ceny. Ofiary ich forteli, uszczęśliwieni łaskami wyproszonymi w Guadelupe, obficie obwieszają ściany starej świątyni świecidełkami, które wprawiają w zawrót głowy przybyszów zza oceanów.
Krwawi futboliści
Objawienia niezwykle wzmocniły misję jezuitów i ułatwiły Aztekom przyjęcie chrześcijaństwa. Wzgórze, na którym ukazywała się Nuestra Seňora poświęcone było wcześniej azteckiej bogini-matce. Księża długo jeszcze skarżyli się, że Indianie przychodzący do sanktuarium nazywają Maryję imieniem Tonantzin. Całe wydarzenie zdecydowanie ułatwiło przejście z azteckich wierzeń na chrześcijaństwo. Jeśli wierzyć paleontologom, jeszcze na krótko przed pojawieniem się chrześcijaństwa Aztekowie składali w ofierze około pięćdziesiąt tysięcy ludzi rocznie. Czarownicy otwierali nożem klatkę piersiową, wyrywali jeszcze bijące serce ofiary i palili je, ofiarowując swym pogańskim bóstwom. Jeden z rytuałów przypominał nieco wybory miss okręgu: wybierano najpiękniejszą dziewczynę wioski, by później w dumnej ze swej urody białogłowie zatopić ostrze noża. Zresztą nie tylko zwyciężczynie dzisiejszych konkursów piękności winny być wdzięczne losowi za odstąpienie od tego obyczaju.
Do takiej postawy powinni poczuwać się także czynni zwolennicy futbolu, wśród Majów panował bowiem zwyczaj, iż kapitan zwycięskiej drużyny wprawnym ruchem obcinał głowy pokonanym, aby ich krew mogła użyźnić spragnioną i wyschłą ziemię. Dokumenty pisane odsłaniają interesujące dane: w roku 1487, kiedy poświęcano świątynię bogowi Huitzlopochti, w ciągu 4 dni poświęcono ponad osiemdziesiąt tysięcy ofiar. Motywacja owych ofiar była zresztą różnorodna: dziękowano za ocalenie z nieszczęść, do których najczęściej zaliczano wówczas zarazę i trzęsienie ziemi; błagano o zachowanie od tragedii; modlono się także o to, by nie nadszedł taki poranek, kiedy słońce nie wychyli się zza horyzontu. Ta ostatnia prośba brzmiała szczególnie doniośle w ustach budowniczych „piramidy słońca” w Teotihuacan, którzy określali się mianem „ludzi słońca”.
Kościół, który wybudowano pierwotnie na wzgórzu objawień jest niewielki. Za budulec służyła cegła suszona na słońcu. Przez wieki niejednokrotnie go przebudowywano. Ostatnich zmian dokonano w 1895 roku. Obecne sanktuarium posiada czterdziestometrową kopułę otoczoną czterema wieżami. Ponieważ jednak i ono okazało się zbyt małe dla licznej rzeszy pielgrzymów, w latach siedemdziesiątych rozpoczęto budowę nowego kościoła. Powstała nowoczesna budowla ze stali, drewna, szkła i plastiku. Przeniesiono tu cudowny płaszcz Juana Diego z odbitym wizerunkiem Matki, który wierni mijają na ruchomym chodniku.
Gdy pokazano ów płaszcz papieżowi Benedyktowi XIV w 1754 roku, miał odpowiedzieć słowami psalmu: Non fecit talliter omni nationi („Żadnemu narodowi w ten sposób nie uczynił”; Ps 147). Niezwykły fenomen owego płaszcza do dziś nie został wyjaśniony, co zdaniem wielu pielgrzymów podkreśla jedynie prawdziwość objawień. Mianowicie styl przedstawionej na wizerunku postaci w niczym nie przypomina ani obowiązujących wówczas form malarstwa hiszpańskiego, ani tym bardziej malowideł azteckich. Poza tym nie sposób określić barwników zawartych na płótnie. Najpobożniejsi twierdzą, że chodzi o tzw. cud materialny.
Przy wyjściu z sanktuarium zaglądam do niewielkiej księgarenki, by kupić hiszpańską Biblię, a potem przeglądam wywieszone informacje, na których uwieczniono historię objawień. Święto Madonny z Guadelupe przypada w dniach 11 i 12 grudnia. W całym Meksyku odbywają się wówczas procesje maryjne i tańce. Niezliczone tłumy pielgrzymów przybywają do sanktuarium. Kult, który rozprzestrzenia się po wszystkich kontynentach dowodzi, że po dziś dzień wypełniają się prorocze słowa zawarte w Magnifikat: „Oto bowiem odtąd błogosławić mnie będą wszystkie pokolenia”. Delikatny powiew z gór przewraca karty Ewangelii Łukaszowej. Niezwykle miękko brzmi w tym miejscu kantyk Maryi: „Engradece mi alma al Seňor y mi espíritu se allegra en Dios mi Salvador”. Kiedy w 1945 roku Pius XII ogłaszał Panią z Guadelupe patronką obu Ameryk, wypowiedział znamienne słowa: „Jesteśmy przekonani, że jak długo uznawać Cię będziemy za Królową i Matkę, tak długo Meksyk i Ameryka żyć będą bezpiecznie”.
Polub stronę na Facebook