Kapłan Ortodoksyjnego Kościoła Etiopskiego
Raj utracony przez grzech pierwszej pary ludzkiej trudno dziś zidentyfikować. Bóg wypędził zeń odzianych w skóry kobietę i mężczyznę, a przed zaryglowanymi na cztery spusty bramami postawił strażników – cherubów z połyskującymi mieczami. Eden zwany jest nieco romantycznie ogrodem czterech rzek. Dwie z nich to z pewnością Tygrys i Eufrat. Pomysłów co do identyfikacji dwóch pozostałych było w ciągu dziejów wiele. Rozstrzał propozycji jest nie byle jakich rozmiarów: od Amazonki po Ganges.
Swój typ wystawił także żyjący w I wieku po Chr. żydowski historyk Józef Flawiusz. Spisując na polecenie cesarza dzieje Żydów sięgnął po swój zwój Tory, z którego wyczytał: „A nazwa rzeki drugiej Gihon; a jest to ta, która okrąża całą ziemię Kusz” (Rdz 2,13). Flawiusz nie ma wątpliwości, że Gihon to inna nazwa Nilu, a krainy Kusz szukać trzeba w Etiopii.
Moja droga do krainy Kusz wiedzie z Wrocławia przez Frankfurt, a następnie Jeddah w Arabii Saudyjskiej. W Jeddah jest międzylądowanie. Część z pasażerów wysiada, słuchając komunikatu stewarda, iż jeśli ktoś posiada czasopisma z nieprzyzwoitymi zdjęciami, powinien wyrzucić je przed opuszczeniem pokładu. W Arabii ich posiadanie jest karalne.
Trwająca niemal cały dzień podróż kończy się szczęśliwie w Addis Abebie. Samolot ląduje około 21.oo, a potem formalności wizowe zajmują niemal godzinę. Urzędnicy odsyłają mnie jeden do drugiego, bo każdy wykonuje tylko część procedury. Przy trzecim okienku zostawiam pięćdziesiąt dolarów i w końcu mogę opuścić gmaszysko. Na zewnątrz owiewa mnie przyjemny chłód. Gdy dochodzę do parkingu furgonetek, na jednej z nich odczytuję nazwę hotelu, w którym spędzić mam zaledwie kilka godzin. Nie wiedzieć czemu kierowca wyjaśnia, że czeka tu na mnie już od trzech godzin. Rzeczywiście podaje kartkę z moim nazwiskiem, jednak nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego czeka tak długo, skoro znał dokładnie godzinę przylotu. Od razu wyczuwam, że to jeden z wielu sposobów na wyciągnięcie z portfela turysty większego bakszyszu.
Wizerunek Trójcy Świętej
Sen jest urywany, gdyż o 6.30 powinienem być na lotnisku krajowym, by wsiąść do samolotu do Lalibeli. Rano myślę o filiżance kawy (w końcu to Etiopia!), gdyż śniadanie podają od 6.00. Teoretycznie. O 6.00 w breakfast room nie ma nikogo. Dopiero otwierają kuchnię, aby zacząć cokolwiek przygotowywać. Rezygnuję więc z kawy i wyruszam na lotnisko. Kierowca taksówki bezwiednie zawiózł mnie na międzynarodowe. Na szczęście nie zdążył odjechać, gdy zorientowałem się w sytuacji i znów wsiadłem do samochodu. Na terminal wbiegłem w ostatniej chwili. Automat do odprawy automatycznej nie znalazł mojego nazwiska na liście pasażerów. Check-in dokonuję więc przy tradycyjnym stanowisku odpraw. Po chwili cały podenerwowany znalazłem swoje miejsce na pokładzie. Dopiero teraz powoli się uspokajam. Wyciągam brewiarz:
Nie gonię za tym, co wielkie,
albo co przerasta me siły.
Przeciwnie: wprowadziłem ład
i spokój do mojej duszy.
(Ps 131,1-2).
Dostaję tu wymarzoną kawę, której aromat delikatnie, aczkolwiek nader kusząco łechta nozdrza. Za oknem już dzień pełen słońca. Dodam, że jest luty. Lot z Addis Abeby do Lalibeli trwa zaledwie godzinę.
Lalibela to najpierw imię króla, które oznacza „pszczoły uznały go za władcę”, a dopiero potem nazwa geograficzna. Gdy przyszedł na świat syn Zan Seyouma, został otoczony przez pszczoły. Matka niemowlęcia (nie wiedzieć czemu) uznała, że to zapowiedź godności królewskiej dla syna. „Zostanie negusem” – powiedziała. Negus, albo nie mający w języku polskim pozytywnych konotacji nygus to po prostu król. Legenda głosi, że gdy brat Lalibeli dowiedział się o przepowiedni matki, postanowił go zabić. Gdy Lalibela wypił truciznę, zapadł w trzydniowy sen, a wtedy aniołowie zanieśli go do niebios. Bóg potwierdził treść matczynego proroctwa, jednak nakazał przyszłemu władcy udać się do Jerozolimy. Jest całkiem możliwe, że tak właśnie potoczyły się jego losy. Bratobójcza walka skłoniła go do ucieczki, prawdopodobnie właśnie do Jerozolimy, a po powrocie udało mu się przejąć władzę i ustanowić stolicę królestwa w miejscu swego urodzenia, którego nazwę przemianował z Roha na swe własne imię. Wszystko to działo się w XII wieku.
Wcale się nie dziwię, że hotel, w którym się zatrzymałem, nosi nazwę Zan Seyoum. Dokładnie tak, jak ojciec króla Lalibeli. Przyznam, że zupełnie inaczej wyobrażałem sobie to miasto. Mój błąd polegał właśnie na tym, że w ogóle wyobrażałem sobie miasto. Tymczasem zastaję mieścinę położoną wzdłuż drogi gdzieniegdzie tylko przerywanej kruszącym się asfaltem. Niskie zabudowania, w większości z pali i gliny, kryte są strzechą. Setki ludzi w różnokolorowych strojach wędrują nie tylko na poboczu, ale często środkiem jezdni. Dla niektórych czas jakby się zatrzymał. Zdają się iść bez celu, nigdzie się nie spieszą, co chwilę przystają opierając się na trzymanych w ręku kijach, które służą za laski. Stąd słychać wciąż klaksony tuk-tuków i pokrzykiwania kierowców. Wszystko tonie w żółtym pyle. Witajcie w sercu Afryki.
Na ulicach Lalibeli
Jakby na potwierdzenie tego, gdzie właśnie się znajdujemy, dowiaduję się, że rządowi Etiopii nie podobały się komentarze internautów oceniających pracę władz, więc postanowił zamknąć dostęp do Internetu w całym kraju poza stolicą. Choć hotelowe Wi-Fi działa znakomicie, nie można połączyć się z siecią. Cała sytuacja trwa już kilka dni. Łatwo wyobrazić sobie reakcje biur podróży, agencji turystycznych, sieci hotelowych czy osób, które chciałyby zarezerwować lot poprzez Internet. Nie wspomnę o rozsianych po całym kraju tysiącach turystów.
W każdym razie postanawiam, że tygodniowe odcięcie od świata dobrze mi zrobi, a już na pewno nie zakłóci radości z poznawania miejsc, dla których tu przyleciałem. A w Lalibeli są to kościoły wykute w skałach. Nie takie jak w jordańskiej Petrze, tureckiej Kapadocji czy libańskiej Dolinie Świętych. Całkiem inne, bo kute od podłoża w głąb skał.
Podręczny bagaż wrzucam do pokoju, zabieram okulary przeciwsłoneczne, czapkę i natychmiast trzęsącym się tuk-tukiem udaję się w stronę zaczarowanego miejsca! Towarzyszy mi Josef, przewodnik pracujący dla hotelu Zan Seyoum. Jest krępy i pstrokaty. Tak, pstrokaty. Krępa sylwetka uwidacznia się jeszcze bardziej z powodu obwisłych dżinsów, a pstrokaciznę buduje kolorowa czapka, koszula w pastelowych kolorach i czerń skóry Josefa. Nim dotrzemy na miejsce zdąży mi jeszcze powiedzieć, że większość kościołów wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO jest wciąż czynnych.
Pierwsze wieści o chrześcijaństwie dotarły do Etiopii bardzo wcześnie, bo już pod koniec lat trzydziestych I stulecia. Św. Łukasz w Dziejach Apostolskich opowiada poruszającą historię nawrócenia etiopskiego dworzanina:
„Wstań i idź około południa na drogę, która prowadzi z Jerozolimy do Gazy: jest ona pusta” – powiedział anioł Pański do Filipa. A on poszedł. Właśnie wtedy przybył do Jerozolimy oddać pokłon Bogu Etiop, dworski urzędnik królowej etiopskiej, Kandaki, zarządzający całym jej skarbcem, i wracał, czytając w swoim wozie proroka Izajasza. „Podejdź i przyłącz się do tego wozu!” – powiedział Duch do Filipa. Gdy Filip podbiegł, usłyszał, że tamten czyta proroka Izajasza: „Czy rozumiesz, co czytasz?” – zapytał. A tamten odpowiedział: „Jakżeż mogę [rozumieć], jeśli mi nikt nie wyjaśni?” I zaprosił Filipa, aby wsiadł i spoczął przy nim. […] A Filip wychodząc z tego [tekstu] Pisma opowiedział mu Dobrą Nowinę o Jezusie. W czasie podróży przybyli nad jakąś wodę: „Oto woda – powiedział dworzanin – cóż przeszkadza, abym został ochrzczony?” I kazał zatrzymać wóz, i obaj, Filip i dworzanin, zeszli do wody. I ochrzcił go.
(Dz 8,26-31.35-38)
Gdy diakon Filip głosił Chrystusa dworzaninowi etiopskiemu, królową była niejaka Aminatare (do 41 r. po Chr.), której jeden z królewskich tytułów brzmiał Kandaka. Co Etiopczyk mógł robić w Jerozolimie? Po co się tam udał? Dlaczego czytał Izajasza? Odpowiedzi należy zapewne szukać w fakcie, że obecność Żydów na terenach Etiopii jest dobrze poświadczona historycznie. Osiedlali się oni tam od kilku wieków przed Chr., a diaspora północno-afrykańska stanowiła największe skupisko wyznawców judaizmu poza Palestyną. Stamtąd też płynął największy strumień pielgrzymów do świątyni w Jerozolimie. Trzy spośród świąt żydowskich uznawane były za święta pielgrzymie. Chodzi o Paschę, Sukkot i Szawuot.
Żydzi diaspory marzyli o tym, by znaleźć się w Jerozolimie przynajmniej raz w życiu, najczęściej właśnie w związku z jednym z tych świąt. Udawali się do Jerozolimy najczęściej w grupach, tworząc karawany, które zapewniały bezpieczeństwo zarówno osobom, jak i pieniądzom przeznaczonym na podatki świątynne. Do uczestnictwa w tych świętach zobowiązani byli wszyscy mężczyźni. Wspomniany Józef Flawiusz tak opowiada o tym zwyczaju:
Do miasta, w którym ustanowią świątynię, niechaj schodzą się Hebrajczycy trzy razy w roku ze wszystkich krańców zdobytej krainy, by składać Bogu dzięki za doznane dobrodziejstwa, prosić o łaskę na przyszłość i poprzez obcowanie ze sobą na wspólnych ucztach wzmagać uczucia wzajemnej miłości. Przystoi bowiem, by dobrze znali jedni drugich, skoro należą do tego samego plemienia i żyją według tych samych praw; a osiągnąć to można tylko przez takie wzajemne obcowanie, gdy patrząc na siebie i rozmawiając ze sobą, przypominają sobie o wszystkim, co ich łączy.
(Starożytności żydowskie 4,203-204)
Z takimi refleksjami docieram trzęsącym się na wszystkie strony i udekorowanym kolorowymi świecidełkami, naklejkami, wypustkami i falbankami tuk-tukiem w pobliże monolitycznych kościołów. Dzieli mnie od nich już tylko kilka minut pieszo. O dziwo, trzeba wykupić bilet za pięćdziesiąt dolarów ważny przez cztery dni, a następnie przejść security control jak na lotnisku. Inaczej nie można dostać się do religijnego kompleksu.
Kościół Zbawiciela Świata
Swoje spotkanie ze świętym miastem kościołów rozpoczynam od świątyni Zbawiciela Świata, zwanej tu Medhanie Alem. Jest największa spośród wszystkich jedenastu budowli. Płaski dach z wykutymi ślepymi arkadami pokrywa aż trzydzieści osiem filarów wykutych w taki sposób, że kościół składa się z nawy głównej i podwójnych naw bocznych. Tuż obok wznosi się (to niezbyt fortunne słowo dla budowli wystawionych poniżej gruntu) kościół Maryi, zwany Bete Mariam. Uchodzi za najstarszy z kościołów Lalibeli, aczkolwiek Josef kilka razy wskazuje mi filary wykuwane wcześniej niż powstała ta świątynia. Tłumaczy, że pilastry w różnych grotach służyły jedynie do „ćwiczeń” dla budowniczych, by mogli się wprawić w nowej sztuce. Od razu dodaje, że budowniczych było czterdzieści tysięcy, ale żaden z nich nie był niewolnikiem, jak na przykład przy budowie piramid. Wszyscy wzięli się do pracy z czystej pobożności, nie oczekując żadnej zapłaty.
W maryjnym kościele stoli filar, którego górna część została przesłonięta. Kapłani przekonują, że są tam zapisane prorocze słowa Lalibeli odnośnie losów miasta, ale ponieważ wierni nie chcą ich przyjąć, więc lepiej je zakryć. Dobrze widoczny jest natomiast fresk Madonny z Dzieciątkiem błogosławiącym wiernych. Na elewacji uwypuklono różne krzyże: łaciński, grecki, maltański i swastykę. Ten ostatni znak, symbol szczęścia, dowodzić ma ożywionych kontaktów pomiędzy Indiami a Etiopią w XI i XII wieku. Według niektórych badaczy czerwone krzyże na sklepieniu miałyby świadczyć także o innych kontaktach – z krzyżowcami. Istnieje bowiem hipoteza, że kościoły w Lalibeli drążono we wnętrzu ziemi, aby nie dostrzegli ich uchodzący przed wojskami krucjat z Ziemi Świętej muzułmanie. Nikt jednak nie potrafi dowieść, że to prawda.
Wracam do refleksji nad fragmentem z Dziejów Apostolskich. Dworzanin etiopskiej królowej miał do przebycia ze swego królestwa do Jerozolimy niemal tysiąc kilometrów. Pielgrzymi w ciągu jednego dnia pokonywali odległość około czterdziestu kilometrów, stąd wniosek, że podróż Etiopczyka rydwanem zaledwie w jedną stronę musiała mu zająć ponad dwadzieścia dni. Wydaje się logicznym przyjąć, iż Etiopczyk podróżował Via Maris, która wiedzie przez wzmiankowaną przez Łukasza Gazę. Można także przypuścić, że podróż odbywała się przy okazji święta Paschy, wtedy bowiem w Jerozolimie przyjmowano pogan, którzy pragnęli zostać prozelitami.
Jeśli Etiopczyk rzeczywiście brał udział w Jerozolimie w świętowaniu Paschy, trzeba zdać sobie sprawę z ograniczeń, jakim był poddany. Ponieważ był poganinem, nie mógł wejść z innymi Żydami (nawet, jeśli ich znał i byli oni jego przyjaciółmi) na dziedziniec mężczyzn, lecz musiał zatrzymać się na dziedzińcu pogan i co najwyżej obserwować składających ofiary. Nawet jeśli wewnętrznie był przekonany o prawdziwości, słuszności i użyteczności sprawowanego kultu, nie mógł w nim w pełni uczestniczyć. Splendor świątyni mógł go onieśmielać i przyprawiać o poczucie majestatu Boga, jednak wciąż pozostawał kimś na zewnątrz. Nie znał ani nie rozumiał w pełni pism, choć fakt, iż w drodze powrotnej oddawał się ich lekturze świadczy o tym, że bardzo zależało mu na zgłębieniu religijności Izraela. Gdy więc spotkał Filipa, który wyjaśnił mu znaczenie Izajaszowego proroctwa, bez wahania przyjął chrzest. Przyjęcie chrztu włączyło go do rodzącego się Kościoła i Etiopczyk stał się pierwszym przedstawicielem swojego narodu, który uznał w Chrystusie Pana i Zbawiciela.
Łukasz nazywa Etiopczyka „bojącym się Boga” i aż pięciokrotnie zaznacza, że był on eunuchem. Według Prawa eunuch nie mógł stać się pełnoprawnym członkiem wspólnoty Izraela. Reguluje to następujący przepis prawny: „Nikt, kto ma zgniecione jądra lub odcięty członek, nie wejdzie do zgromadzenia Pana” (Pwt 23,2). Wykluczenie ze wspólnoty Izraela dokonuje się przede wszystkim ze względu na brak zdolności do prokreacji. Osoba niezdolba do wzbudzenia potomstwa porównana jest przez Izajasza do uschłego drzewa. Druga kategoria charakteryzująca pielgrzyma z Etiopii to „bojący się Boga”. Uznać trzeba raczej, że dworzanin królowej Kandaki był poganinem sympatyzującym z judaizmem, niż Żydem etiopskim.
Bojący się Boga tym różnili się od prozelitów, że ci ostatni w pełni przyjmowali religię żydowską – wiarę w jednego Boga, normy etyczne i kultyczne, obrzezanie w przypadku mężczyźni – ci pierwsi natomiast nie uczynili decydującego kroku, by oficjalnie przystąpić do judaizmu. Decyzja o braku takiego przystąpienia mogła być w wielu wypadkach u mężczyzn powodowana koniecznością obrzezania. W przypadku eunucha zostanie prozelitą było oczywiście niemożliwe. Więzy bojących się Boga z judaizmem były bardziej lub mniej ścisłe, a powodowane były różnymi motywami: fascynacja monoteizmem; brak ciężkich powinności finansowych w judaizmie; więź pomiędzy osobami, które zachowywały te same prawa i czytały te same księgi; nawet możliwość zatrzymania się w synagogach podczas podróży.
Z uśmiechem przypominam sobie wywody pani M. Douglas na temat eunuchów. Według brytyjskiej badaczki idei czystości eunuchowie są nieczyści, gdyż nie można ich jednoznacznie przyporządkować ani do świata kobiet, ani do świata mężczyzn. Autorka podaje w tym kontekście analogiczny przykład węgorza, który nie przypomina ryby, ale nie potrafi żyć na lądzie, również więc nie może być jednoznacznie przyporządkowany do konkretnej kategorii, co skazuje go na bycie zwierzęciem nieczystym.
Samotność w Lalibeli
Niezbyt czyste okazują się także stopy pielgrzymów wchodzących do Kościoła Krzyża Świętego. Bo trzeba wiedzieć, że należy zzuć obuwie przed przekroczeniem świętych drzwi, podobnie jak w meczetach. Nierówne skaliste podłogi przykryte są dywanami, co nieco łagodzi uczucie stąpania po nagiej, obszarpanej skale. Zauważam, że Josef znakomicie radzi sobie z takimi trudnościami. Podobnie jak nie zwraca uwagi na swastykę, która i w tym kościele budzi we we mnie jednoznaczne skojarzenia.
Ostatnia myśl o pierwszym pochodzącym z tych terenów wierzącym w Chrystusa. Etiopczyk jako eunuch i jako bojący się Boga czuje się blisko judaizmu, jednak granica wejścia w serce tej drogiej mu religii nie może zostać przełamana. Może się to jednak dokonać poprzez przyjęcie chrztu i włączenie do Kościoła, który wciąż jeszcze postrzegany jest jako ugrupowanie religijne wewnątrz judaizmu. Wizja królestwa zapowiadanego przez Izajasza, w którym będzie pełnoprawne miejsce także dla eunuchów, realizuje się w głoszonym przez Jezusa królestwie Bożym. Chrześcijaństwo jawiło się w przepowiadaniu Filipa wciąż jako odłam judaizmu. Nic więc dziwnego, że Etiopczyk ochoczo przystał do wyznawców Chrystusa.
Budując jedyne w swoim rodzaju na świecie kościoły drążone w skałach, król Lalibela przejęty był myślą o Jerozolimie. Z jednej strony chciał przybliżyć swym podwładnym ideę Świętego Miasta, od którego dzieliła ich trudna do przebycia Pustynia Synajska, z drugiej zaś zauroczył się ideą Jerozolimy niebieskiej. Ideą obecną w pismach Pawła i Jana ewangelisty. Z tego też powodu władca uznawany nawet przez pszczoły wyznaczył dwa obszary drążenia świątyń. Jedne przypominają Jeruzalem ziemskie, drugie – niebiańskie. Dzieli je wąwóz, w którym ponoć czasem pojawia się strumień o nazwie Jordan. Jak niegdyś Izraelici musieli przejść przez Jordan, by dostać się do kraju swoich marzeń i snów, tak zwiedzający Lalibelę muszą przejść ponad skalnym przesmykiem, by przedostać się do lokalizacji przedstawiającej Jerozolimę niebiańską.
W ścianie dziedzińca kościoła poświęconego Maryi wykuto grotę, której nadano miano Kościoła Krzyża Świętego. Kilka skalnych wnęk kaplicy do dziś zamieszkują mnisi. Nieopodal znajduje się Dom Dziewicy. Tę kaplicę wybudowano na cześć dziewic, które poniosły śmierć męczeńską za czasów Juliana Apostaty. Było ich ponoć pięćdziesiąt. Z dziedzińca kościoła Maryi krótkim tunelem przedostać się można także do kościoła Bete Golgota, gdzie znajduje się grób króla Lalibeli, a także miejsce zwane grobem Adama. Kapłan pokazuje mi (w zamian za jednego dolara) laskę modlitewną należącą do samego króla i wyjaśnia, że podczas służby Bożej, która w Ortodoksyjnym Kościele Etiopskim trwa około dwóch godzi, nie wolno siedzieć. Wszyscy biorący udział w nabożeństwie uczestniczą w nim w postawie stojącej. Komu jest trudno stać tak długi czas, chętnie wspiera się na drewnianej lasce. Niektóre z nich zdobione są ornamentami krzyży. Ci zaś, którzy wolą siedzieć, uczestniczą w nabożeństwie na zewnątrz kościoła.
Wystarczy kilka kroków, by znaleźć się w kolejnych kutych kościołach. W Bete Emmanuel w niszach ścian mieszczą się groby mnichów. Leżące na sobie szkielety w liczbie przynajmniej kilkunastu, na wyciągnięcie ręki zwiedzających budzą mieszane uczucia. Być może to inny sposób przypomnienia o końcu naszego ziemskiego losu – myślę. Memento mori! – mawiano w średniowieczu. Bete Mercurios był pierwotnie siedzibą sądu. Z czasem przebudowano go na kościół. Bardzo znany jest znajdujący się tu fresk przedstawiający mędrców przybyłych do nowonarodzonego Jezusa. Ten, który złożył w darze kadzidło, był ponoć Etiopczykiem. Bete Libanos natomiast został wzniesiony przez żonę Lalibeli. Mniej ważna jest legenda, według której kościół powstał w przeciągu jednej nocy, gdyż budowniczym pomagali aniołowie, dużo istotniejszy jest natomiast fakt, że upamiętnia on jednego z największych etiopskich świętych, Abbę Libanosa.
W pobliżu znajduje się niewielki klasztor, który mieści kilkunastu mnichów i mniszek. Jeśli komuś słyszącemu słowo „klasztor” przychodzi na myśli gotycka budowla z czerwonej cegły, szybko musi porzucić takie wyobrażenia. To po prostu kilka grot wykutych w skałach obok siebie oraz pięć czy sześć konstrukcji, które z powodzeniem nazwać można lepiankami. Pytam Josefa, z czego utrzymują się osoby konsekrowane. Mnisi są kapłanami, więc przyjmują ofiary od wiernych i dzielą się nimi z mniszkami, które całymi dniami oddają się modlitwie.
Interesującym pomysłem odznaczyli się budowniczy Kościoła Archaniołów Gabriela i Rafaela. Wykorzystali naturalny tunel, w którym kilkadziesiąt metrów kroczy się w absolutnej ciemności. Nazwali go drogą z piekła do nieba. Gdy bowiem po kilku lub kilkunastu minutach ostrożnego kroczenia dociera się wreszcie do źródła światła, rzeczywiście poczuć można się jak w niebie. Przez „piekło” natomiast trzeba iść w sposób nader umiejętny i zdyscyplinowany: lewą ręką wciąż należy dotykać ściany, a prawą – niskiego zwieńczenia tunelu nad własną głową. Ta metoda gwarantuje bezpieczne dotarcie do celu (czyli „nieba”) bez zadraśnięć na czubku głowy.
Kościół św. Jerzego
Wszyscy bez wyjątku przyznają, że największe wrażenie robi Kościół św. Jerzego. Jest wyższy od pozostałych i zbudowany został na planie krzyża greckiego. Uwagę przykuwają masywne drzwi z drzewa oliwnego. Właściwie chyba we wszystkich skalnych kościołach monolitycznych budowano właśnie takie. Drzewa oliwne w Etiopii nie przynoszą owoców, za to są niezwykle twarde. Dlatego wykonane z nich wrota przetrwać mogą setki lat. Są tak masywne i twarde, jakby zostały wykonane z marmuru. A jeśli chodzi o powstanie kościoła, ksiądz Jan Klinkowski, wrocławski profesor wyjaśnia:
Z budową kościoła związana jest legenda mówiąca, że w pierwotnym zamyśle Lalibeli nie było projektu budowy kościoła ku czci św. Jerzego. W mistycznej wizji przed Lalibelą zjawił się sam Święty na białym koniu w lśniącej zbroi i zapytał, dlaczego nie ma kościoła poświęconego patronowi Etiopii? Lalibella obiecał, że wybuduje najpiękniejszą świątynię jemu poświęconą. Może w legendzie pobrzmiewa echo kolejnych decyzji architektonicznych Lalibeli.
To właśnie tu zauważam pięć kobiet siedzących nieruchomo na jakichś chałatach w absolutnej ciszy! Ich białe szaty odcinały się wyraźną kreską od ciemności panujących wewnątrz kościoła. Wrażenie było niesamowite. Pomyślałem najpierw, że może to pięć gipsowych rzeźb, które ustawiono w narożniku świątyni. Szokiem było odkrycie, że to żywi ludzie tak bardzo zatopieni w medytacji, że zupełnie nie zwracali uwagi na świat zewnętrzny. Jedyną oznaką życia było co jakiś czas mrugnięcie oczyma. Wtedy białka oczy znikały z czarnych twarzy na ułamek sekundy, by za chwilę pojawić się na nowo. Etiopczycy do modlitwy przykrywają całe ciało białym płótnem – wyjaśnia mi później Josef. To znak czystości i świętości.
Kiedy wieczorem próbuję zasnąć, przed oczyma przesuwają mi się obrazy minionego dnia. Niczym w filmie produkcji National Geographic widzę wszystkie kościoły, jeden po drugim. Dostrzegam twarze skupione na modlitwie, postaci obleczone białymi chałatami i kapłanów stojących przed wiernymi z krzyżem do ucałowania. Wyobrażam sobie poświęcenie budowniczych świątyń, których panujący tu upał musiał zabijać. Ich wiara jednak była silniejsza niż żar afrykańskiego słońca w samo południe. Przez otwarte okna hotelowego pokoju dostrzegam gwiazdy na całkowicie czarnym niebie. A do pomieszczenia wraz z powiewem wiatru wdziera się szaleńczy dźwięk natury: skrzypienie, dudnienie, pohukiwanie, brzęczenie i wszelkie inne odgłosy, jakkolwiek by je nazwać. Wydaje się, że owady, a zwłaszcza kleszcze, nigdy tu nie milkną. Afryka koi mnie do snu.
Następnego poranka po szybkim śniadaniu złożonym z jajek i soku pomarańczowego wskakuję do toyoty typu jeep. Josef wynajął samochód z kierowcą. Choć mamy do pokonania zaledwie około pięćdziesięciu kilometrów, napęd na cztery koła wydaje się niemal konieczny. Po półtoragodzinnej podróży docieramy do klasztoru położonego na wysokości 2800 metrów n.p.m. Od parkingu do samego obiektu czeka nas jeszcze kilkanaście minut wspinaczki. W końcu docieramy do Yimrhane Kristos. Klasztor jest starszy od kościołów Lalibeli. Wybudowany został w nietypowy sposób. Wystawiono go na olbrzymich rozmiarów skalnej półce o przestrzennym sklepieniu. Co więcej, obok kościoła wybudowano królewski pałac. Władca nie musiał udawać się daleko, by wziąć udział w obrzędach kultycznych. Wystarczyło kilkanaście metrów. Dziś zresztą jest równie niedaleko. Kilkanaście metrów od kościoła wystawiono grobowiec króla, który był fundatorem całego obiektu.
Kościół Yimrhane Kristos
Po tak pięknych wrażeniach zasługuję na kawę. Kawa pochodzi z Etiopii, dokładnie z miejscowości Kafa, od której bierze nazwę czarny napój. Tak twierdzą mieszkańcy kraju i nie radzę mieć przeciwnego zdania. A ponieważ życie we wioskach, a nawet dużych miejscowościach w znacznej mierze toczy się na ulicy (czyli pełnej kurzu utwardzonej ziemi), zauważam właśnie kobietę, która przed swym domostwem ustawiła żeliwny czajnik na palenisku. Ogień oplata ściany naczynia, woda już się gotuje, a wprawna kawiarka właśnie dosypuje zmielone ziarna boskiego napoju do czajnika. Nikt nie potrafiłby się oprzeć aromatowi. Pytam, czy mogę się dosiąść. Oczywiście, tak! Przecież po to przygotowuje kawę! Siadam więc na twardej desce pokrytej zwierzęcymi skórami, położonej na dwóch kamieniach. Podbiegają do mnie dzieci gospodyni, krzycząc „Foto! Foto!”. Z radością klikam kilka zdjęć. Po chwili kawa jest gotowa. Podaje się ją w małej czarce bez uszka. Tego południa nic nie mogłoby smakować lepiej.
Później, jeszcze tego samego dnia docieram do Neakutoleab Monastery. Jego konstrukcja podobna jest do świątyni, którą widziałem rano. W skalnej grocie wybudowano kościół. Tak, wybudowano, nie wydrążono. Liczy sobie niemal tysiąc lat. Ze sklepienia groty kapie woda. W naturalny sposób ustanowiono więc święte źródełko. Aby jednak napić się choć łyk świętej wody zbieranej do kamiennych czar, trzeba być na czczo. Kapłan z entuzjazmem otwiera skarbiec (czyli starą szafę zamykaną na kłódkę), z której wydobywa przepiękne złote i srebrne krzyże przeznaczone do błogosławienia wiernych, korony królewskie i korzec z granulkami kadzidła.
Mnie jednak najbardziej interesuje pergaminowa Biblia pisana w języku geez. Atrament do pisania na skórze jest nie tylko pochodzenia roślinnego. Uzyskuje się go także z przetwarzania krwi zwierzęcej. Stąd kolorystyka ilustracji jest zachwycająca! A sama Biblia stanowi nieco rozszerzoną wersję katolickiego Pisma Świętego, gdyż w jej skład wchodzą także pisma apokryficzne: Księga Henocha, Księga Jubileuszów, Apokalipsa Ezdrasza, Wniebowstąpienie Izajasza, Trzecia Księga Machabejska oraz Pasterz Hermasa. Etiopska Biblia liczy w sumie osiemdziesiąt jeden ksiąg.
Język geez używany jest od IV stulecia po Chr. Z czasem przekształcił się z prostej mowy w język literacki. Obecnie używany jest w liturgii Ortodoksyjnego Kościoła Etiopskiego. Rzeczywiście bowiem zaczęto posługiwać się w geez tuż po przyjęciu przez Etiopię chrześcijaństwa. Chrześcijańscy misjonarze dotarli nad Górny Nil dopiero trzysta lat po nawróceniu dworzanina Kandaki. Nie wiemy, czy może jakaś niewielka wspólnota chrześcijańska powstała tam w połowie I stulecia. Ciekawostką jest to, że ludność na terenach Etiopii znała znak krzyża, jednak nie rozumiano znaczenia tego symbolu. Z pewnością nawrócony dworzanin królowej opowiadał w kraju o swych przeżyciach, które miały miejsce podczas podróży do Palestyny, jednak nie ma pewności, czy rzeczywiście początków chrześcijaństwa można dopatrywać się w Etiopii już w połowie I wieku, czy raczej (co bardziej prawdopodobne) należy ich poszukiwać w III i IV stuleciu.
Zasłużona kawa
W języku geez powstało jedno z najbardziej znanych klasycznych dzieł literatury etiopskiej, księga zatytułowana Chwała królów (Kebra Nagast). To święta księga chrześcijaństwa Etiopii. Opowiada między innymi historię królowej Saby i jej syna Menelika, którego ojcem miał być król Salomon. O tym nieco później. Geez, który posiada swój własny, jedyny na świecie alfabet, był urzędowym językiem królestwa Aksum. Można w nim znaleźć słowa zapożyczone z greckiego, hebrajskiego, arabskiego czy aramejskiego. Za czasów przebojowego króla Ezany, tego samego, który wprowadził chrześcijaństwo do Etiopii, zaczęto stosować pismo sylabiczne. Każdy dźwięk oznacza więc nie jedną literę, lecz całą sylabę. Trzeba także dodać, że początkowo zapis był w kierunku identycznym, jak w językach hebrajskim czy arabskim – od prawej do lewej. Z czasem kierunek zapisu upodobnił się do języków zachodnich.
Po tak bogatym dniu siadam do kolacji w hotelu, w którym się zatrzymałem. Choć pani doktor zaklinała mnie przed wyjazdem, abym jadał tylko to, co znam, a już na pewno uważał na typowo etiopską żywność i wodę kranową, z zainteresowaniem przeglądam menu. Wybieram zwykłe spaghetti al pomodoro. Wiele potraw rodem z Italii jest ponoć pozostałością po obecności w Etiopii włoskiej armii. Na karcie jest baranina, cielęcina, wołowina,… brakuje jednak wieprzowiny. A to z pewnością nie wpływy włoskie, lecz judaistyczne. Etiopscy chrześcijanie obrzezują chłopców w ósmym dniu po narodzinach. Starają się przestrzegać żydowskich norm zachowania szabatu. Mężczyźni nie wchodzą do kościoła po nocy, podczas której współżyli z żonami. Kobiety zatrzymują się przed wejściem do świątyni w czasie menstruacji. No i w restauracjach brak wieprzowiny. Nie przejmuję się tym zbytnio, gdy czarne jak heban kelnerka w czerwonej sukni stawia przede mną dymiący talerz pasty.
Manuskrypt sześciusetletniego modlitewnika na pergaminie
Wracam do pokoju. Jutro czeka mnie lot do Gonder. Dziś wieczór bardzo denerwuje mnie brak Internetu. Co ten rząd sobie myśli? Sądziłem, że uda mi się przed zaśnięciem załatwić bieżące sprawy – odpowiedzieć na najważniejsze maile, umówić spotkania, doprecyzować terminy. A tymczasem wszystko stoi w miejscu. W pokoju oczywiście nie ma telewizora, choć na stronie hotelu w booking.com jest ich pełno w każdym możliwym pomieszczeniu. I choć mam ze sobą laptopa, to nie mam w nim ani jednego utworu muzycznego, który mógłbym wysłuchać przed zaśnięciem! Dosłownie nic! Zawsze słucham przez Internet. Do uszu dochodzą mnie tylko krzyki jakiegoś mężczyzny, który od kwadransa nie chce zamknąć ust. Wykrzykuje swój lament głosem tak żałosnym, jakby przed chwilą umarła mu córka. Cały ból życia udaje mu się zawrzeć w tonacji niezrozumiałych słów. Afryka…