fot. M. Rosik

Rezygnacja z rewizyty

Genialny mnich rosyjski, Andriej Rublow, żyjący na przełomie czternastego i piętnastego wieku, pisał ikony między innymi w Zagorsku, Moskwie czy Włodzimierzu. O jego życiu wiemy niewiele, natomiast twórczość jest fascynująca. Znakomicie operując światłem, uciekał się często do prostej symboliki przedmiotów i wydarzeń. Jego najsłynniejsze dzieło to Święta Trójca, wywieszona w Tretiakowskiej Galerii w Moskwie. Nie przez przypadek na wyrażenie wspólnoty Osób Trójcy Świętej wybrał motyw stołu – jakby wspólnego posiłku. Trzy postacie otaczają wspólny stół, na którym postawiono kielich. Oto jeden z najgłębszych – zdaniem Rublowa – symboli wzajemnej więzi trzech Boskich Osób.

Gest łamiania chleba znany był podczas uczt izraelskich. Zwyczajem Żydów było, że na początku posiłku odmawiający modlitwy brał chleb do rąk, odmawiał modlitwę, łamał chleb i rozdawał obecnym. Spożywanie wspólnie połamanego chleba było symbolem solidarności. Na obszarze palestyńskim łamanie chleba uchodziło za najważniejszą czynność podczas posiłku. Łamany chleb był głównym daniem, którego nie mogło zabraknąć. W skrajnych sytuacjach była to mała cząstka jak owoc oliwki.

Jak w takim kontekście odczytać Jezusowe wezwanie: „Kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych. A będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym tobie się odwdzięczyć” (Łk 14,12)? To nic innego, jak – mówiąc niepopularną terminologią – wezwanie do pokornej służby. Jej motywacją jest wewnętrzna satysfakcja rezygnacji z wdzięczności. Dawanie bez myśli o tym, by otrzymać nagrodę. Jedyną nagrodą jest brak nagrody. Trafnym komentarzem do Jezusowego logionu okazują się słowa biskupa Hippony, Augustyna:

Niech nikt się nie pyszni, że daje coś ubogiemu. Niech nie mówi w swym sercu: Ja daję, on otrzymuje. Ja go przygarniam, on nie ma nawet dachu. Może więcej brakuje tobie.  Może ten, którego ty przyjmujesz, jest człowiekiem sprawiedliwym: on potrzebuje dachu, ty – nieba, on nie ma pieniędzy, ty – sprawiedliwości.

Sługa turyńskich slumsów

Pier Giorgio Frassati mógł zajmować najważniejsze miejsca przy stole podczas uroczystych kolacji i oglądać spektakle z loży dla vipów. Mógł nosić najdroższe garnitury i buty. Nie musiał, gdyby tylko chciał, z nikim niczym się dzielić. Miał wszystko i… zrezygnował ze wszystkiego. Jako syn właściciela włoskiego dziennika La Stampa w latach dwudziestych XX w. był prawdziwym dzieckiem szczęścia. Gdy jego ojciec został senatorem, a później ambasadorem i spotykał się z przywódcami państw i królami. I on, Frassati, mógł odcinać kupony od ojcowskiej fortuny i sukcesów. Ale nigdy nie odcinał. Przeszedł do historii jako ten, który każdą, najdrobniejszą nawet sumę zanosił biedakom z turyńskich slumsów. Znał najuboższe rodziny i dbał o to, aby nie marzły w czasie zimy i nie brakowało im jedzenia. Zawsze zajmował ostatnie miejsce i nikt nie wiedział, że to syn wielkiego Frassatiego, potomek zacnego, turyńskiego rodu. Zmarł 4 lipca 1925 roku po tym, jak zaraził się Heinego-Medina w jednym z domów, w którym pomagał. Prawdopodobnie opiekował się dziećmi chorymi właśnie na tę chorobę i nieświadomy niczego zapłacił za tę pomoc własnym życiem.

On jest człowiekiem wewnętrznym, umiłowanym przez Ojca, bo sam bardzo umiłował! – mówił Jan Paweł II 20 maja 1990 roku w homilii beatyfikacyjnej. – Jest także człowiekiem naszego wieku, nowoczesnym, człowiekiem, który bardzo umiłował! Czyż to nie miłości potrzebuje najbardziej nasz wiek, zarówno na początku, jak i na końcu? Czyż jedynym faktem trwałym i zachowującym wartość nie jest to, że 'umiłował’?

– pytał papież.

„A będzie szczęśliwy, ponieważ nie mają czym mu się odwdzięczyć; odpłatę bowiem otrzyma przy zmartwychwstaniu sprawiedliwych” (Łk 14,14) – te słowa z całą mocą i pełnią znaczenia błyszczą nałożone na życie i trud Frassatiego. W pomocy najuboższym, w służbie chorym i w stawaniu przed nimi jako brat, a nie jako syn senatora z Turynu.

Geniusz prostego słowa

Jan Bosko, założyciel salezjanów, był człowiekiem solidnie wykształconym, mimo, iż warunki, w jakich żył,  nie pozwalały mu na zdobywanie wiedzy. Był synem piemonckich wieśniaków,  gdy miał zaledwie dwa lata zmarł jego ojciec. Od tej pory to matka zajmowała się wychowaniem i utrzymaniem trzech synów. Młode lata Jan spędził w ubóstwie. Bardzo wcześnie podjął pracę zarobkową. Gdy miał czternaście, lat rozpoczął naukę u pewnego starszego kapłana, jednak ten wkrótce zmarł i Jan stracił nauczyciela. Z powodu braku pieniędzy na naukę pracował dodatkowo w różnych zawodach. By zdobyć konieczne podręczniki i opłacić nauczycieli był chłopcem stajennym, szył, robił likiery, pracował jako szewc i sprzedawca w kawiarni. Dorabiał udzielając korepetycji.

Ogromny wpływ na to, jakim był człowiekiem, wywarła jego matka, Małgorzata. To ona, do końca swoich dni, uczyła go pokory i prostoty. Pewnego razu przeczytała szkic kazania, które przygotowywał syn. Znalazła tam zdanie, które opisywało św. Piotra jako „dzierżącego klucze”. Zapytała syna, co to znaczy. Jan odpowiedział, że dzierżyć klucze znaczy tyle, co je nosić. Wtedy matka zapytała zdziwiona: „Dlaczego więc tak nie mówisz?”. To była ważna lekcja. Od tego dnia Jan Bosko, późniejszy wielki święty Kościoła, pokazywał każdy tekst kazania matce, która ukończyła zaledwie dwie klasy szkoły powszechnej i korygował każde słowo, którego jego matka nie zrozumiała.

Mógł się obruszyć. Mógł odmówić. A jednak, jakby intuicyjnie, poszedł za słowem z Jezusowej przypowieści: „Kto się poniża, będzie wywyższony” (Łk 14,11). Dzięki temu zarówno jego kazania, jak i książki, były jasne dla wszystkich. Przez swoją konsekwentną prostotę Jan Bosko stał się geniuszem komunikacji z ludźmi o najrozmaitszej kondycji umysłowej.

Polub stronę na Facebook