W malezyjskiej dżungli (wszystkie fot. M. Rosik)
Do Malezji przyleciałem przez Doha w Katarze. To najbogatsze państwo świata w tym sensie, że roczny dochód na mieszkańca wynosi 90 tysięcy dolarów. Po dwóch godzinach oczekiwania wsiadam do samolotu z rejsem do Kuala Lumpur, a następnie do Kota Kinabalu.
Borneo wita mnie 34 stopniowym upałem na początku marca i siedmiogodzinną różnicą czasu w stosunku do środkowoeuropejskiego. Z lotniska biorę taksówkę. Jest prawie północ. Kota Kinabalu wydaje się dużym miastem, bardzo nowoczesnym. Przeszklone wieżowce odbijają światło księżyca. Ruch na ulicach jest taki, jakby właśnie zaczęły się godziny szczytu. Ludzie wyszli na nocny spacer, wielu kończy kolację w restauracjach ze stolikami na wolnym powietrzu.
Od razu urzeka różnorodność mieszkańców. Kobiety pokazują się w burkach i strojach hinduskich, wielu mężczyzn chodzi w białych togach niczym szejkowie. Europejczyków i Amerykanów prawie nie widać. Ponoć jest tu wielu Filipińczyków i Chińczyków. Typowo azjatycka metropolia, pełna elektroniki, zmieniających się co chwilę reklam i migających świateł. A wszystko to przy nieustannej muzyce klaksonów.
Na ulicach Kota Kinabalu
Jeszcze tego samego wieczoru, a właściwie nocy, wychodzimy z całą ekipą na kolację. Jest nas pięcioro. Mariusz, organizator wyprawy, jego przyjaciel Jakub i małżeńska para, Ania i Zbyszek. Piąty to ja. Jedną z największych atrakcji miasta jest nocny targ. Przede wszystkim rybny. Już pierwsze zetknięcie się z tym światem oszałamia. W bladych światłach żarówek setki gatunków ryb, każdy w osobnym pojemniku, czekają na kupców. Jest tu chyba wszystko, co żyje w Morzu Południowochińskim. Kalmary, krewetki, homary, zresztą wszelkie owoce morza i nieznane w Europie ryby. Co kilkanaście metrów ustawiono grilla, z płonącym ogniem. Często mam obawy co do higieny tak przygotowanych posiłków, jednak moi towarzysze pocieszają mnie, że ogień strawi wszelkie nieczystości. Zamawiamy ryby z kilku gatunków i zaczyna się uczta.
Wszystko to dociera do mnie bardzo powoli. Właściwie dopiero co prowadziłem wykłady, potem widziałem wnętrza kilku samolotów i nagle znajduję się tu, w południowo-wschodniej Azji, zajadając owoce morza na wolnym powietrzu i to na dodatek w środku nocy.
Targ rybny
Następnego dnia wyruszamy na wyspy Tunku. Zamiast wykupywać bilet na przystani, dogadujemy się z właścicielem prywatnej łodzi, który oferuje nam przejazd na trzy wyspy: Gaya, Manukan i Mamutik. Ta pierwsza jest największa.
Wypożyczam prosty sprzęt do nurkowania i już po chwili przenoszę się w zaczarowany świat. Kto nie pływał w Malezji, temu trudno będzie sobie wyobrazić, co kryje woda. W filmach na Discovery nie ma żadnej przesady. Ryby mienią się tysiącem barw. Są wielkie i małe, długie jak węże i okrągłe niczym płaszczki, zwinne i opieszałe, pływające samotnie i w niewielkich ławicach. W takim zaczarowanym, przezroczystym, podwodnym świecie ciszy kilka godzin wydaje się kwadransem. To samo powtarza się na innych wyspach.
Właściciel łodzi zdaje się brać udział w zawodach. Płyniemy z prędkością około stu kilometrów na godzinę. Łódź odbija się od tafli wody niczym płaski kamień, a całe strugi wlewają się wprost na nas. Zakładam okulary przeciwsłoneczne, aby choć w ten sposób ochronić oczy przed słoną cieczą. W okularach odbija się najwyższy szczyt Malezji, Kota Kinabalu, który wznosi się ponad 4000 metrów nad poziom morza.
W drodze na Tunku
Następnego dnia musimy wstać bardzo wcześnie, około czwartej. Przed piątą wyruszamy na lotnisko. Samolot do Lahad Datu na wschodnim wybrzeżu Malezji jest niewielki. Wsiada do niego tylko kilkanaście osób. Ponoć wyprawa do Danum Valley to trekking dla koneserów. Już na pokładzie poznajemy śliczną Malajkę o imieniu Ajwi. Okazuje się, że leci dokładnie do centrum, w którym zarezerwowaliśmy nocleg, aby nas obsłużyć. Opowiada, że ma dziesięcioro rodzeństwa. Do pracy lata mniej więcej co tydzień na kilka dni. Rozmawiam także z młodymi małżonkami z Liverpoolu. Nie zarezerwowali noclegów, więc raczej nie mają szans na przyjęcie. Chcą jednak spróbować.
Po wylądowaniu czeka na nas bus oklejony napisami Danum Valley i Rainforest. Pakujemy bagaże, wypijamy lurowatą kawę w przydrożnym barze, zaopatrujemy się w zapas wody mineralnej i po godzinie wjeżdżamy do dżungli. Ogromną radość sprawiają nam baraszkujące na poboczu małpy. Uciesze nie ma końca. Robimy kilka fotografii.
W Danum Valley
Od razu daje się odczuć zmianę klimatu. Powietrze gęstnieje. Wszystko tu żyje, oddycha, zmaga się, walczy, porusza. Dźwięki są wręcz niesamowite. Wciąż słychać pukanie, szelest, brzęczenie, buczenie, pohukiwania. Atmosfera wręcz nie do opisania. Człowiek czuje się otoczony kulą dźwięków, co do których nie ma pojęcia, skąd pochodzą. Jednak prawdziwe zaskoczenie czeka nas po pół godzinie jazdy przez zarośniętą ścianami roślinności drogę. Nagle na horyzoncie pojawia się rodzina trzech słoni. Matka i dwa młode. Przebiegły przez drogę i zaczęły wspinać się na niewielkie wzgórze, przeciskając się między krzewami. Staliśmy jak zaczarowani. Kierowca zatrzymał samochód. Nie było czasu nawet wyskoczyć na zewnątrz auta. Otworzyliśmy jedynie okna i kamery poszły w ruch.
Dziewicza przyroda zdawała się nas nie dostrzegać. Dzikie życie toczy się tak, jakby cywilizacja poza nim nie istniała. Po dwóch godzinach jazdy po wybojach docieramy wreszcie do niewielkiego centrum Danum Valley. Pokoje są obskurne, z jaszczurkami i insektami, jednak to ponoć i tak najlepsze warunki, jakie można sobie tu wymarzyć. Tuż przed nami dotarły tu dwie Niemki z Frankfurtu. Jakieś pasjonatki wszelkich dżungli. W tej są po raz trzeci, nie licząc dziesiątków innych tropikalnych lasów, które przemierzyły. Umawiamy się, że po południu wspólnie wybierzemy się na pierwszy trekking.
Długie spodnie i koszule szczelnie okrywające ramiona miały nas chronić przed wszechobecnymi pijawkami, jednak nie spełniły swego zadania. Każdy z nas po powrocie mocował się z kilkoma żyjątkami, by oderwać je od ciała. Niektóre upojone krwią przypominały sporych rozmiarów kijanki. Naprawdę niemiły widok. Pijawki wytworzyły w sobie sprytny mechanizm do zwiedzenia swych ofiar. Gdy przysysają się do skóry człowieka, najpierw wpuszczają weń substancję znieczulającą. Właśnie dlatego prawie nigdy nie odczuwa się ataku. Najlepszym sposobem na pozbycie się intruzów jest po prostu baczna obserwacja całego ciała po powrocie z wyprawy.
Przedzieramy się przez gąszcz pnączy swobodnie opadających z drzew na wybraną przez nas drogę. Potykamy się o korzenie i kamienie, ślizgamy na liściach, które czasem kilkucentymetrową warstwą pokrywają ścieżkę. Jest duszno, parno i gorąco. Chwilami ciemno, bo choć jest środek dnia, bujne korony drzew skutecznie odcinają dopływ światła słonecznego. Gdy przypatrujemy się jakiemuś dziwacznemu insektowi, który osiadł na korze jednego z drzew, daje się słyszeć dziwny, narastający szum. Wystarczy kilka sekund, by szum przerodził się w huk. Dosłownie minutę później wszyscy jesteśmy cali mokrzy. Jakby ktoś wylewał w niebios całe morza deszczu. To końcówka pory deszczowej.
Mieszkańcy dżungli
Próbujemy iść dalej. Teraz poruszamy się już wolniej, bo zrobiło się naprawdę ślisko. Zastanawiam się, co zostanie z mszalika, który tym razem niepotrzebnie zabrałem do plecaka. Obawy okazały się słuszne. Przy wieczornej Eucharystii część tekstów musiałem po prostu recytować z pamięci. A deszcz skończył się tak nagle, jak się zaczął. W ułamku sekundy nastała cisza jak w klasztorze podczas dni skupienia. Nie minęło jednak pół minuty, by zaczęły pojawiać się pierwsze dźwięki. Po chwili brzmiała w dżungli ta sama muzyka, która powitała nas po przekroczeniu granicy lasu.
Po przybyciu do kampusu nie ma szans na osuszenie. Choć deszcz przestał padać i temperatura przekracza 30 stopni, wilgotność jest tak duża, że wywieszone na suszenie ubrania pozostają absolutnie mokre przez kolejne godziny. Na wieczorną wyprawę jeepem dołączają do nas niemieckie znajome. Wynajęci przewodnicy w liczbie dwóch siedzą na dachu toyoty i latarkami oświetlają wierzchołki drzew, wskazując co chwilę fruwające wiewiórki lub egzotyczne ptaki. Księżyc coraz jaśniej przeszywa ciemności dżungli. Po prostu magia.
Pohukiwania małp niemal nie ustają
Następnego dnia ciąg dalszy trekkingu. Wyruszamy do dżungli na kilka godzin. Tym razem wyprawa ma charakter bardziej edukacyjny. Miejscowy przewodnik przez kilka lat brał udział w projekcie badającym życie orangutanów, a więc „leśnych ludzi” – bo tak dokładnie należałoby przełożyć nazwę gatunku. Młodymi opiekują się wyłącznie matki. Ojcowie co najwyżej pół roku pozostają ze swoim potomstwem, a następnie opuszczają rodzinę. Pierwszy potomek samicy zazwyczaj umiera, bo matka nie ma jeszcze doświadczenia w wychowaniu. Przeżywają dopiero kolejne młode. Orangutany nie noszą małych na plecach ze względu na częste niespodziewane i bardzo silne deszcze. Matka chowa potomstwo na piersi, osłaniając je przed strugami ulewnego deszczu. Rozmawiając o tych sprawach, docieramy do kultowego miejsca. Na wzgórzu pośród korzeni ogromnego drzewa złożono kilka trumien. Wszystkie są otwarte, już bez szkieletów. Archeolodzy datują znalezisko na około tysiąc pięćsetną rok. Nie wiadomo, czy byli to ludzie z oddalonych wiosek czy może mieszkańcy dżungli. Jeśli ci ostatni, to niewiele można o nich powiedzieć.
Chwila trekkingu
Polub stronę na Facebook