Na antypodach. Australia

fot. M. Rosik

Choć na lotnisku samolot lekko przysiadł na ziemi, to jednak pobyt w Australii rozpoczynam pewnym dysonansem. Ja wylądowałem w Sydney, a moja walizka poleciała do Melbourne. Szukała mnie potem trzy dni. Inteligentna pracownica terminala w Atenach, skąd rozpoczynałem swą podróż, nie dostrzegała większej różnicy między oboma miastami. „W końcu obydwa są w Australii” – tłumaczyła. Peter, który czekał na mnie na lotnisku w Sydney, stracił już nadzieję, czy kiedykolwiek stamtąd wyjdę. W końcu w dżinsach, jednej koszuli, z okularami słonecznymi i Muzyką plaży Pata Conroya rozpoczynam swą australijską przygodę. Pierwszym celem podróżniczych poszukiwań staje się stoisko ze szczoteczką do zębów. Później wszystko potoczyło się już pogodniej. Frutti di mare z białym winem w restauracji na klifie, przy rozszalałym morzu, zdecydowanie poprawiły nam humory.

Jak było na początku

O terra australis incognita mówiono już od wieków, były to jednak czyste spekulacje. Stosunkowo blisko dotarł Magellan w XVI wieku, podczas wyprawy, w czasie której odkrył Timor. Niedługo później pomiędzy Australią a Nową Gwineą przepłynął Luis Vaez de Terres, ale pierwszym Europejczykiem, który zakotwiczył przy w późniejszym Cape York był Holender William Janus. Holendrzy sądzili, że Australia i Tasmania tworzą jeden ląd; co więcej, uznali go za nieużyteczny ekonomicznie, więc szybko porzucili zainteresowanie nim. Zdania mieszkańców Niderlandów nie podzielał kapitan James Cook. Dotarł do Australii w 1770 roku; zakotwiczył w istnym raju – w Botany Bay, zatoce, która swe imię wzięła od niezwykle bujnej roślinności. Jednak już w kilka lat później Botany Bay stała się rajem w innym wymiarze: był to ogród Eden dla bandytów i złodziejaszków, których zsyłali tu Anglicy. Stała się symbolem grozy, co utrwalono w słowach staroangielskiej pieśni:

Straszna ma kara została obwieszczona,
Jestem skazany na Botany Bay.

Pierwsza tura więźniów dotarła tu w 1788 roku. Nowa kolonia oferowała im różne możliwości. Po odbyciu kary stawali się pełnoprawnymi, wolnymi obywatelami kraju. Najtrudniejsze były pierwsze lata: korupcja, niesprawiedliwe prawa, ciągła walka z aborygenami. Później wszystko potoczyło się już łatwiej. Byli więźniowie często starali się zacząć uczciwe, nowe życie. Musieli zmagać się z naturą, wydzierać jej ziemię kawałek po kawałku, aby utrzymać siebie i swoje rodziny. Z biegiem lat gospodarka stawała się coraz silniejsza. W 1851 roku niczym huragan przeszła przez kraj gorączka złota. Jednym z pierwszych poszukiwaczy był Polak, kapitan Nechowski, który podczas zsyłki na Syberii poznał metody wydobywania cennego kruszcu. Ludzie przypływali z Europy, Ameryki, Chin. Z biegiem lat udało im się wywalczyć prawo głosu i stali się pełnoprawnymi obywatelami państwa.

Miasta zaczęły się rozbudowywać. W okolicach Botany Bay rozrastało się Sydney. Dziś w najstarszej dzielnicy miasta po pracy spotykają się ludzie interesu, powoli sącząc piwo i wcale nie spiesząc się do domów.

Australijskie puby mają długą tradycję. Te zlokalizowane w kolonialnej dzielnicy The Rocks przyciągają turystów i mieszkańców swobodną atmosferą i dobrą muzyką. Wesołość Australijczyków udziela się także turystom. Jedną z rozrywek jest czytanie tablic wywieszonych na ścianach, od tych prostych, zawierających praktyczne wskazówki, jak „Uwaga na złodziei kieszonkowych i rozwiązłe kobiety!”, do bardziej refleksyjnych w swej wymowie. Na drewnianej palecie natrafiam na czyjeś przemyślenia, które fotografuję aparatem cyfrowym, by potem pieczołowicie je przepisać:

„Rozczarowania są jak wykopy na drodze; spowalniają jazdę, ale później możesz cieszyć się wygładzoną drogą. Nie stój zbyt długo przy wykopach! Rusz się! Gdy coś się wydarza, dobrego czy złego, rozważaj, co to oznacza. Wydarzenia mają swój cel – aby nauczyć cię, jak więcej się śmiać i nie płakać zbyt długo. Nie możesz sprawić, aby ktoś cię pokochał; wszystko, co możesz zrobić, to stać się osobą, którą można pokochać. Reszta zależy od tego, czy inni będą w stanie odkryć twoją wartość. To, co narodziło się w sercu, nigdy nie zanika. Jest trzymane z skrytości serca dla innych. Pamiętaj, że wielka miłość i wielkie osiągnięcia pociągają za sobą wielkie ryzyko. Zarezerwuj sobie w sercu jedno specjalne miejsce, takie, do którego tylko ty będziesz miał dostęp. Przyjdzie taki czas, kiedy będziesz musiał odnaleźć samego siebie i tylko twoje serce wskaże ci drogę. Miarą miłości jest miłość bez miary. W życiu nieczęsto zdarzają się przypadki, że osoba, którą pokochasz odwzajemni twoje uczucie. Jeśli więc to ci się przydarzyło, nie niszcz tego. Może już nigdy się nie powtórzyć. Lepiej jest stracić swoją dumę dla osoby, którą kochasz niż stracić osobę kochaną z powodu twej dumy. Spędzamy zbyt dużo czasu szukając osoby, którą obdarzymy miłością lub szukając winy w osobach, które już kochamy, a zbyt mało czasu, by doskonalić swą własną miłość. Jeśli naprawdę kogoś kochasz, nie szukasz w nim winy, nie szukasz wszystkich odpowiedzi i nie wyszukujesz błędów. Raczej zwalczasz błędy, akceptujesz winę i nie czekasz na przeprosiny. Nigdy nie opuszczaj starego przyjaciela. Nigdy nie znajdziesz kogoś, kto mógłby zająć jego miejsce. Przyjaźń jest jak wino, im starsza tym lepsza. A oto pięć zasad, by być szczęśliwym: Uwolnij serce od nienawiści. Uwolnij umysł od zmartwień. Żyj z prostotą. Dawaj więcej. Oczekuj mniej”.

Sydney jest miastem kosmopolitycznym, pełnym życia i ruchu. Jest gwarne i wesołe. Mieszkańców i turystów przyciągają złote plaże. To prawdziwy raj dla miłośników surfingu. Nudzić się tu nie można: galerie sztuki, kawiarnie, restauracje, teatry i koncerty. Urząd miasta promuje sport i naturę. Stąd tak duża dbałość o ogród zoologiczny usytuowany na wyspie i słynące na cały świat muzeum morskie. Przy świetle dziennym ulice miasta ożywają dzięki organizowanym paradom, wieczorami do uszu przechodniów dochodzi wydobywająca się z lokali muzyka. Postronny obserwator, który ogląda Sydney z pewnego dystansu, bez wewnętrznego emocjonalnego zaangażowania, ale z życzliwością, mógłby nawet mówić o swego rodzaju mistyce miasta. Tworzą ją monumentalne zabytki oświetlone białym światłem i nowoczesne drapacze chmur, otoczone elektronicznym szumem; tworzą ją ciekawi ludzie i zawiła historia miasta; tworzy ją wiatr od oceanu i cicha muzyka plaży. Sydney łatwo daje się polubić, choć niektórzy wolą majestatyczne Melbourne, które wznosi swą dumną głowę jak dostojna dama, z wyniosłością patrząca na tego dorastającego, niesfornego dzieciaka, jakim jest Sydney.

American dream

Już w liceum Marcin dobrze znał angielski. Specjalnie wybrał program poszerzony – siedem godzin języka w tygodniu. Był zawsze najlepszy w klasie, choć z innymi przedmiotami różnie bywało. Nikt nie wyraził zdziwienia, gdy zaczął studia na filologii angielskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W 1992 kandydatów było dużo na ten kierunek, ale Marcin dostał się jako jeden z pierwszych na liście, i nie musiał wcale uciekać się do pokątnie wręczanych „prezentów”.

To właśnie w czasie studiów poznał Magdę. Szczupła, wiecznie uśmiechnięta, trochę zwariowana i roztargniona, lubiła bawić się na zajęciach swoimi długimi kasztanowymi włosami. Właściwie ich spotkanie było tyleż przypadkowe, co banalne. Pewnego razu podczas przerwy, idąc korytarzem, zaczytana Magda wpadła na niego. Gdy oboje schylili się po książkę, nawiązała się nić porozumienia. Okazało się, że oboje zmierzają do kafejki na herbatę. Z czasem te herbaty stawały się coraz częstsze. Później przyszedł czas na wieczorne spotkania w akademiku – raz u niego, raz u niej. Kobieta dyżurująca „na bramce” w żeńskim akademiku była surowa. Regulamin znaczył dla niej więcej niż dziesięcioro przykazań. Czasem musieli stosować zwykły studencki fortel: Magda zagadywała otyłą dyżurującą kobietę z nieodłącznym papierosem w pożółkłych palcach, a pochylony Marcin chyłkiem skradał się do drzwi wyjściowych, gdyż było już po 22.00. O 22.00 żadnego mężczyzny nie powinno już być w żeńskim akademiku.

Czasem w czasie długich spacerów, gdy ona jesienią zbierała kolorowe liście, a wiosną zrywała bez, Marcin opowiadał jej swoje American dream. O tym, że wyjedzie do Stanów, że znajdzie pracę, kupi dom, samochód, że zaprosi ją do siebie. Wtedy jeszcze nie miał śmiałości mówić, że wyjadą razem i że razem urządzą ten dom. Choć zawsze przed zaśnięciem o tym marzył, uznał, że jeszcze nie czas, by o tym rozmawiać. Musiał bardziej zbliżyć się do niej, chciał lepiej ją poznać, chciał, by ona poznała jego, by zechciała z nim być. Lubił, gdy opowiadała mu o swojej pracy z niepełnosprawnymi. Magda należała do „oazy” i wraz z grupą przyjaciółek raz lub dwa razy w tygodniu przychodziła na spotkania z niepełnosprawnymi. Czasem lubiła brawurowo pchać wózek inwalidzki, by sprawić trochę radości swoim podopiecznym. Śmiała się przy tym zaraźliwie. Przy niej nikt nie mógł pozostać smutny. Była też romantyczką. Zapraszając Marcina na spacer, często z pamięci recytowała mu adekwatne wersy Pieśni nad pieśniami:

Wstanę, po mieście chodzić będę,
wśród ulic i placów,
szukać będę ukochanego mej duszy.
Szukałam go, lecz nie znalazłam.
Spotkali mnie strażnicy, którzy obchodzą miasto.
„Czyście widzieli miłego duszy mej?”
Zaledwie ich minęłam,
znalazłam umiłowanego mej duszy.
Pochwyciłam go i nie puszczę (Pnp 3,2-4).

Pewnego razu Magda zaprosiła Marcina na spotkanie w domu katechetycznym. Stał z boku i przyglądał się trochę podejrzliwie. Jak zwykle w takich przypadkach, obawiał się spotkać tych „nawiedzonych z oazy”. W tym wypadku obawy okazały się próżne. Od razu, całym sercem zaangażował się w pomoc. Zaczął przychodzić na spotkania, bo urzekło go, jak wiele radości może być w ludziach skrzywdzonych przez los. Wydawali się dużo bardziej szczęśliwi niż cała reszta społeczeństwa. Tak płynęły kolejne miesiące, na nauce, spotkaniach z niepełnosprawnymi, wspólnie spędzanych wieczorach. Oboje stawali się coraz bardziej dojrzali. Marcin zaczął myśleć poważnie o przyszłości. Ukończył studia rok wcześniej od Magdy. Wspólnie postanowili, że Marcin wyjedzie do Stanów, by przez ten rok, zanim Magda do niego dołączy, znaleźć już jakieś lokum i pracę. Pożegnanie było łzawe, ale pełne nadziei. Oboje pocieszali się, że już niedługo będą razem, a natężenie i uczucia pozwoli przetrwać rozłąkę.

Marcinowi udało się zdobyć wizę, ale tylko na miesiąc. Zamieszkał w Nowym Jorku na obrzeżach Brooklynu u kolegi, który przyjechał do Ameryki dwa lata wcześniej. Pierwsze tygodnie spędził na poszukiwaniu pracy. Pewnego razu, gdy wyszedł z domu, zobaczył, że jakiś mężczyzna próbując przekroczyć jezdnię, wjechał wózkiem inwalidzkim na pasy przy czerwonym świetle. Nadjeżdżający samochód był tuż tuż. W Marcinie zadziałał odruch – w końcu niejeden raz pchał wózki. Rzucił się kierunku niepełnosprawnego, chwytając pojazd za rączki i marząc, by jak najszybciej dotrzeć do chodnika. Niemal mu się udało. Samochód zawadził go błotnikiem. Marcin upadł, a przewracając się, wywrócił także wózek z jego pasażerem. Skończyło się jedynie na drobnych potłuczeniach. Policja nie chciała jednak słuchać wyjaśnień, że gdyby nie podbiegł do inwalidy, samochód uderzyłby w wózek centralnie. Po pierwsze, Marcin nie miał już ważnej wizy, po drugie, niepełnosprawny mężczyzna dobitnie twierdził, że chłopak rzucił się na niego i chciał wepchnąć wózek pod samochód. Gdyby chodziło tylko o wizę, zostałby deportowany do kraju i wręczono by mu zakaz przyjazdu do Stanów na dziesięć lat. Postawiono jednak zarzut świadomego narażenia życia inwalidy. Wyrok: trzy lata.

Dziś na obiad znów ciemny chleb i rozrzedzona wodą zupa. Od chwili przyjazdu do Stanów Marcin nie ma kontaktu z Magdą.

Historię Marcina usłyszałem od spotkanego przypadkiem Polaka, gdy przy filiżankach kawy siedzieliśmy na tarasie Opera House w Sydney, spoglądając na fascynujący widok miasta, które ścieliło się u naszych stóp. Spośród wszystkich obiektów najbardziej majestatycznie rozciągał się przed naszymi oczyma Sydney Harbour Bridge, narodowy symbol dumy i wolności całej Australii. Słowo „wolność” brzmiało w tle usłyszanej historii niczym drwina.

Trzy Siostry poza miastem

Fascynujące widoki oferuje park narodowy Blue Mountains. Dobrze jest wtopić się w tłum zaludniający stacje metra i oblegający pociągi, by poznać codzienne, zwykłe życie Australijczyków. Siadam przy oknie i obserwuję. Studenci zazwyczaj czytają, biznesmeni wyciągają laptopy. Kobiety jak na całym świecie sięgają po lusterka i szminki, a dzieciaki krzyczą lub z zaciekawieniem przyklejają nosy do szyby. Codzienny poranek na przedmieściach Sydney… Im bardziej pociąg oddala się od centrum, tym więcej przybywa w nim osób o żółtej karnacji. Emigracja z Tajlandii, Indonezji i Chin nasila się w ostatnich latach.

Poza miastem życie toczy się zgoła odmiennie niż w metropolii. Mieszczuchy nie lubią wypuszczać się do buszu, ale dla turystów nie ma większej atrakcji! Bush to tutejsze określenie na wszystko, co znajduje się poza granicami miast: lasy i pola, niewielkie miejscowości i rozległe farmy, tereny pustynne i góry. Nietrudno natrafić tu na kangury, które czerwonymi ogonami odbijają się od ziemi i dużymi susami mkną przed siebie z olbrzymią prędkością. Oczywiście w zachodniej części kraju jest ich znacznie więcej. Wieczorami zwierzęta nie zwracają uwagi na samochody, dlatego kierowcy zmuszeni są zachować szczególną ostrożność. Tam, gdzie liczebność torbaczy osiągnęła rozmiary plagi, często można spotkać farmerów, którzy ze strzelbami w rękach chronią swych stad.

Rezerwat Blue Mountains nazwę swą bierze od błękitnej mgiełki unoszącej się ponad lasem eukaliptusowym. Gdy ciepło słońca przybiera na sile, olejek eteryczny z liści eukaliptusów sprawia, że postronny obserwator zauważa delikatną niebieską poświatę. Bliźniacze szczyty trzech skał, które zupełnie niespodziewanie wyłaniają się zza horyzontu, całkowicie usprawiedliwiają nadaną im nazwę – Three Sisters. Kilka godzin jazdy pociągiem z Sydney otwiera bramy do świata ogromnych przestrzeni i rozległych horyzontów. Zieleń australijskich lasów wyrosłych na skalistych wzgórzach cudownie wpada w błękit nieba. Wolność i przestrzeń – przestrzeń i wolność. To niewiarygodne uczucie, przyprawiające niemal o zawrót głowy.

Właśnie w takiej scenerii przysiadam na pobliskiej skale. Wiatr delikatnie przemyka po kartach Biblii. Myśl wybiega w przyszłość. Zastanawiam się, co jeszcze przede mną? Jakie czekają mnie drogi? Kogo na nich spotkam? Z kim przyjdzie mi pracować? I gdzie? Setki pytań, na które teraz nie ma odpowiedzi. Jedynie Bóg je zna. A we mnie nadzieja miesza się z lękiem, jak chyba w każdym. Natrafiam na strony pisane piórem Jeremiasza. Wobec otrzymanego powołania prorok czuł się zmieszany i niezdolny do wypełnienia misji powierzonej mu przez Boga: „Ach, Panie, mój Boże, przecież nie umiem mówić, bo jestem młodzieńcem” (Jr 1,6). U podstaw obiekcji przeciw podjęciu wezwania leży najczęściej lęk w różnych jego odcieniach: lęk przed nieumiejętnością przeprowadzenia pomyślnie wyznaczonego posłannictwa, lęk przed prześladowaniami ze strony słuchaczy słowa bądź lęk przed majestatem Powołującego, wobec którego powołany czuje się niegodny. W takim wypadku przeciwstawieniem lęku jest zaufanie. Można oprzeć je na słowach: „Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was – wyrocznia Pana – zamiarów pełnych pokoju, nie zguby, aby zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie” (Jr 29,11).

Polub stronę na Facebook