Z Kenai do Anchorage. Alaska (III)

NA PÓŁWYSPIE KENAI

A któż to wie, co w życiu dobre dla człowieka,
dopóki liczy marne dni swego życia,
które jakby cień przepędza?
Bo kto oznajmi człowiekowi,
co potem będzie pod słońcem?

(Koh 6,12)

Homer to najbardziej wysunięte na południe miasteczko półwyspu Kenai. Rozłożyło swe ramiona u stóp klifu, niedaleko zatoki Kachemak, w którą wrzyna się jęzor lodowca o długości – bagatela – osiemdziesięciu kilometrów. Pierwotna osada została założona przez poszukiwacza złota Homera Pennocka w 1895 roku. Jego fundator marzył o tym, żeby powrócić do domu złotą karetą, jednak po niecałym roku zrezygnował z przygody. Szybko wyczerpały się tu także odkryte pokłady węgla, za to dziś miasteczko słynie jako Światowa Stolica Halibuta.

Po skromnym śniadaniu przygotowanym przez Carol, Chinkę, u której wynajęliśmy pokoje, wyruszamy po przygodę. Carol wraz z mężem już od trzydziestu lat mieszka w Stanach. Mają mieszkanie w Nowym Jorku, ale chętnie przebywają w swoim alaskańskim domu. Twierdzi, że być może w ojczyźnie byłoby jej znacznie lepiej finansowo, jednak nie może – podobnie jak jej mąż – pogodzić się z tamtejszym systemem. Dlatego obrali kierunek na Stany Zjednoczone.

My natomiast obieramy kierunek zgodny West Skyline Drive, widokowym szlakiem wyznaczonym nad Zatoką Kachemak. Najbardziej spektakularny jest widok na spadające niemal do powierzchni wody jęzory lodowców po drugiej stronie zatoki. Panoramiczny widok zachwyca i koi jednocześnie. Po napawaniu się cudami natury zjeżdżamy na chwilę w stronę zatoki na krótki spacer, by już po chwili udać się na słynną w okolicach Bishop’s Beach. To nie tylko plaża, ale także półwysep wcinający się na ponad milę w Zatokę Kachemak. To znakomite miejsce do długich spacerów przy szumie fal i podmuchach rześkiego wiatru na twarz. Właśnie takiej przyjemności oddajemy się niemal godzinę. Nikt natomiast nie potrafi nam wytłumaczyć nazwy półwyspu i plaży.

Nad zatoką Kachemak

Kolejny spacer w tym wolno toczącym się dniu odbywamy po mierzei. Homer Spit (czyli właśnie Mierzeja Homer) to wąski skrawek lądu wdzierający się na cztery i pół mili w głąb zatoki. To przede wszystkim obszar rekreacji, upstrzony sklepikami, kafejkami i biurami oferującymi wodne przejażdżki. Można wybrać kajak lub łódź, sprawdzić swoje zdolności wędkowania i raftingu lub przepłynąć promem zatokę do uroczego miasteczka Halibut Cove. Ponoć można tu ujrzeć także orły unoszące się nad promenadą, my jednak nie mieliśmy tyle szczęścia.

***

Mieszkańcy Homer i okolic to zazwyczaj ludność napływowa, nie rdzenna. Przykładem może być rodzina Kilcherów. Ruth i Yule byli pionierami w tym regionie. Byli potomkami szwajcarskich emigrantów. Yule urodził się w 1913 roku. Dwadzieścia kilka lat później, obserwując narastające nastroje antysemickie i nazistowskie, postanowił wyemigrować ze Szwajcarii. Przez pewien czas wędrował po Ameryce, szukając swego miejsca na ziemi, a ostatecznie zatrzymał się na Alasce, kilkanaście kilometrów od Homer. Brzegi zatoki Kachemak wydawały się spełnieniem jego marzeń. Na dziewiczej ziemi wybudował dom i założył gospodarstwo. Jego żona Ruth, z domu Weber, opuściła Szwajcarię w 1941 roku. Udało jej się wsiąść na ostatni statek, który opuścił Europę zanim wojna zawitała do jej ojczyzny. Gdy dotarła na Alaskę, miała zaledwie dwadzieścia jeden lat. To tu spotkała Yule, swojego przyszłego męża.

Homer Spit

Rozpoczęli swoje życie w dziczy, z dala od cywilizacji. Doczekali się ośmiorga dzieci, które zdobyły wykształcenie dzięki edukacji domowej. Dbali o rozwój lokalnej społeczności. On został senatorem, ona – poetką i pisarką. Budowali wszystko od podstaw. Tęsknota za ojczyzną sprawiła, że w latach 1947 – 1956 odbyli podróże do Szwajcarii. To tu przyszła na świat dwójka ich najmłodszych dzieci. Całe potomstwo wychowali na prawdziwych alaskańczyków, którzy angażują się, jak tylko mogą w poprawę warunków życia w tym najdalej na północ wysuniętym stanie USA. Losy tej rodziny – rodziny, jakich tu wiele – śledzić można w serialu Alaska: The Last Frontier, który nadawany jest już przez dziesięć sezonów.

***

W jaki sposób Kilcherowie kształcili dzieci? Ze względu na dalekie odległości i częste utrudnienia w dotarciu do szkół, nauczanie domowe nie jest niczym nowym ani dziwnym. Decyduje się na nie znaczna część dzieciaków, a właściwie ich rodziców. Trzeba jedynie sporządzić zaakceptowany przez szkołę program zajęć, przyjąć wysyłane przez szkołę programy korespondencyjne i w wyznaczonych dniach kontaktować się z opiekunem.

Niezwykle interesującym wydaje się fakt, że przygotowywane sylabusy dostosowane są w każdym przypadku do warunków życia ucznia. Jeśli mieszkasz nad jeziorem, zapewne duża część nauczania będzie dotyczyła rybołówstwa i sztuki prowadzenia łodzi. Poznasz wszelkie rodzaje ryb, warunki ich łowienia, przechowywania i przetwarzani. Nauczysz się obsługiwać łodzie motorowe, wędki, niewody i suszarnie. Jeśli mieszkasz w górach, gdzie warunki pogodowe potrafią zmieniać się co kilka chwil, możliwe, że w ramach nauczania będziesz prowadził małą badawczą stację meteorologiczną. Będziesz zaznaczał na wykresach zmiany temperatury, notował siłę wiatru i obfitość opadów deszczu. Nauczysz się rozpoznawać chmury i przewidywać załamania pogody. Gdy mieszkasz na skraju lasu, poznasz zwyczaje niedźwiedzi i łosi, będziesz rozpoznawał długość życia wszelkich gatunków drzew i nauczysz się walczyć z insektami. Tak więc oprócz kilku podstawowych przedmiotów obowiązujących wszystkich uczniów, indywidualne programy nauczania dostosowane są do potrzeb każdego z nich.

***

Popołudnie „homeryckiego” dnia spędzamy w rosyjskiej wiosce o nazwie Nikolajevsk. Tak, to nie pomyłka. Niewielką osadę zajmują prawosławni starowiercy, czyli ci, którzy w 1667 roku odłączyli się od oficjalnej Cerkwii Prawosławnej, odrzucając reformy moskiewskiego patriarchy Nikona, który chciał rosyjskie obrzędy liturgiczne upodobnić do greckich. Nikon i jego poplecznicy doszli do wniosku, że Rosyjska Cerkiew Prawosławna na skutek błędu kopistów opracował własne obrzędy i księgi liturgiczne, które odbiegały od greckich oryginałów. Patriarcha chciał mieć ten sam obrządek, który obowiązywał w obecnej Ukrainie, Białorusi i dawniejszej Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Nie wszystkim jednak to się podobało. Na czym polegały spory? Na przykład na sposobie czynienia znaku krzyża. Staroobrzędowcy twierdzą, że kciuk, palec serdeczny i mały winny być trzymane razem, a palec wskazujący i środkowy – dotykać się wzajemnie. Zupełnie inaczej wyobrażali to sobie zwolennicy nowej praktyki. Według nich to kciuk, palec wskazujący i środkowy powinny być trzymane razem, a palec serdeczny i mały należy wsunąć w dłoń. Podczas recytacji modlitw jedni woleli mówić „Chrystus”, drudzy zaś „Syn”. Na ikonach jedni woleli cyfry pisane pismem prostym, inni – pochyłym. Takich różnic zanotowano czterysta stron. Czy można się więc dziwić, że doszło do schizmy?

W drodze do wioski Nikolajevsk

Potępieni przez Cerkiew staroobrzędowcy, według których oficjalny Kościół wpadł w ręce Antychrysta, rozpierzchli się po całym globie. W Polsce zamieszkują Podlasie, głównie Gabowe Grądy, Bór, Augustów, Suwałki i Wodziłki. Trafili jednak także tu, na Alaskę. Na Alasce, jak i wszędzie indziej, staroobrzędowcy pilnują surowego i skromnego zarazem stylu życia. Wszyscy mężczyźni noszą brody i koszule z długimi rękawami, przynajmniej w cerkwi. Kobiece suknie i spódnice sięgają zazwyczaj do kostek, a o dekoltach oczywiście nie ma mowy. To tacy rosyjscy Amisze – stwierdzamy. Pomimo surowego stylu życia, na stronie internetowej wyznawców stwierdza się, że „słuchanie Ewangelii w słuchawkach i na nośniku komputerowym lub innym nie jest grzechem”. Duży postęp, prawda? Mnie do głowy by nie przyszło, że może być grzechem, ale widać – niektórzy mają takie wątpliwości.

Po dotarciu do wioski staroobrzędowców udaje nam się obejrzeć z zewnątrz cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja i powstającą obok większą bożnicę. Zapewne pierwsza jest zbyt mała, by na niedzielnym nabożeństwie pomieścić wszystkich wiernych. Odwiedzamy także reklamowaną w przewodnikach kawiarnię prowadzoną przez surową Ninę, która nie znosi sprzeciwu! Kiedy jednak okazuje się, że wszystkie stoliki (w liczbie dwóch) są zajęte, rezygnujemy z kolejnej kawy. Marzy nam się halibut i łosoś, które to ryby obiecała przygotować na dzisiejszy wieczór nasza chińska gospodyni.

SEWARD I OKOLICE

Gdy ci się dobrze wiedzie, ciesz się z tego,
a wiedzie ci się źle, wtedy to rozważ:
zarówno jedno jak i drugie sprawia Bóg,
ponieważ człowiek nie może dociec
niczego zgoła, co będzie potem

(Koh 7,14)

Po wyruszeniu z Homer kierujemy się nieco na północ, w stronę miejscowości Kasilof. Wspólna jazda sprzyja rozmowom o historii odwiedzanych miejsc. Dzielimy się tym, co każdy wyczytał na stronach internetowych czy w przewodnikach.

Okazuje się, że jednej z najbardziej spektakularnych wypraw polarnych podjął się w 1921 roku Duńczyk Knud Rasmussen. Wyprawa trwała trzy lata. Rozpoczęła się na Grenlandii i wiodła przez północ Ameryki Północnej ku Alasce, a potem – Czukotce. Rasmussen przemierzył osiemnaście tysięcy kilometrów, czyli niemal połowę obiegu Ziemi. Główną zasługą badacza jest to, że odwiedzając ludy inuickie, spisywał ich mity i wierzenia. Zdołał zebrać także znaczny zbiór eksponatów etnograficznych, które – zgromadzone obecnie w Muzeum Narodowym w Kopenhadze – przybliżają zwiedzającym życie codzienne społeczności grenlandzkich czy alaskańskich. Relację z wyprawy spisał w książce Across Arctic America, wydanej w 1927 roku. Samych eksponatów przywiózł około dwudziestu tysięcy! Są wśród nich stroje, amulety, przedmioty codziennego użytku, naczynia, narzędzia stolarskie.

Jej autor urodził się na Grenlandii. Był synem pastora. W szkole szło mu tak sobie. Maturę zdał dwa lata później niż jego rówieśnicy, a po niej zamarzył o karierze śpiewaka operowego. Z tych planów jednak niewiele wyszło, skończył więc jako … dziennikarz podróżny, który w latach 1912-1933 przeprowadził siedem wypraw. Pierwsza z nich poprowadziła go do Laponii. Udał się także na północ Grenlandii, gdzie Duńczycy, którym Grenlandia podlegała, nigdy nie dotarli. Patrząc na dokonania Rasmussena z punktu widzenia naukowego, udało mu się wykazać, że wszystkich Inuitów zamieszkujących Grenlandię, arktyczną część Kanady i północną Alaskę łączy ta sama kultura. Dzięki jego badaniom sami Inuici uświadomili sobie, że mają na zachodzie pobratymców, którzy mówią podobnym językiem, mają podobne wierzenia i legendy.

Dojeżdżamy do Kasilof. Miasteczko, a właściwie wioska, pojawiła się w spisie ludności Stanów Zjednoczonych po raz pierwszy w 1880 roku. W 2000 roku zamieszkiwało ją czterysta siedemdziesiąt osób. Mniej więcej sto lat wcześniej osadę założyli Rosjanie, ze względu na to, że było to dogodne miejsce do połowów na rzece o tej samej nazwie – Kasilof. Konserwy z łososiem i futra z lisów – oto dawne i współczesne źródła bogactwa miasteczka. Nie zatrzymujemy się jednak w samym mieście, ale na słynnej Kasilof River Beach, gdzie obserwujemy łowców łososia. Stoją często po pas w wodzie, ubrani w odpowiednie skafandry, natomiast swe trofea łapią w sieci, nie na wędkę. Po wydobyciu ryby zręcznym ciosem kawałkiem drewna uderzają ją w głowę, zabijając na miejscu. Kto widzi to po raz pierwszy, z pewnością musi być wstrząśnięty.

Kolejny nasz przystanek to miejsce, w którym rzeka Kenai wpada do zatoki. Znów miejsce połowów. Obserwujemy podobny sposób łapania łososie w siatkę zawieszoną na drążku. Okazuje się, że w tym miejscu może łowić jedynie miejscowa ludność, nie turyści. W samej miejscowości Kenai natomiast wstępujemy do najstarszej na Alasce cerkwi pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Powstała w 1894 roku. Obok stoi niewielka plebania, która również uchodzi za najstarszą w całym stanie.

Nad rzeką Kenai

Podróż kontynuujemy przez kolejne półtora godziny do rezerwatu Chugach National Forrest, skąd wybieramy się na trzygodzinny trekking lasami i górami. Naszym celem są niewielkie wodospady na rzece Russian. Nie chodzi jednak o same wodospady, ale o fascynujący widok skaczących łososi, które pną się w górę rzeki i muszą pokonać przeszkody. Łososie rodzą się w rzekach, jednak większość życia spędzają w morzach i oceanach, by ostatecznie powrócić do rzeki urodzenia. Tam właśnie składają ikrę, a później umierają. Krąg życia… Widok skaczących ryb, płynących pod prąd i starających się pokonać uskoki wodospadu jest naprawdę fascynujący.

Po trekkingu kierujemy się w stronę Cooper Landing. To tu mamy wynajęty domek kampingowy. Wiadomo jedynie, że będziemy musieli dzielić jedną łazienkę (wielkości takich, jakie znajdują się w samolotach) na sześć. osób. Rzeczywistość okazała się dużo trudniejsza. Nie ma szans, abyśmy zmieścili się wszyscy, pomijając fakt, że musielibyśmy spać praktycznie w jednym pomieszczeniu z antresolą. Na szczęście udaje się po długich pertraktacjach znaleźć jeden dwuosobowy pokój w hotelu odległym o kilka mil. Na kempingu pozostaje nas czwórka, co brzmi już nieco lepiej. Gdy godzimy się już jakoś z warunkami lokalowymi, zaczynając śmiać się z naszej przygody, wyruszamy jeszcze na wieczorny spacer nad jeziorem Kenai. Słońce cudownie zachodzi, z lasu słychać pohukiwania sów, a drogę co chwilę przebiegają nam zające. Jest bajkowo!

Jezioro Kenai w pobliżu Cooper Landing

***

Następnego poranka wstajemy naprawdę wcześnie i to nie tylko dlatego, że kolejka do jedynej łazienki będzie długa, ale przede wszystkim dlatego, że o godzinie 7.00 winniśmy być na miejscu, z którego wypływamy statkiem, by podziwiać fiordy. A dzieli nas od niego ponad godzina drogi. Rzeczywiście po godzinie jesteśmy na miejscu. Szybka kawa w porcie i wsiadamy na pokład. To, co wyłania się przed naszymi oczyma już po kilkunastu minutach, po prostu zachwyca. Z otwartymi z wrażenia ustami trwamy około sześciu godzin, bo właśnie tyle trwa rejs. Wyruszamy z Resurrection Bay, by przepłynąć obok Fox Island, Hive Island i Rugged Island aż do Aialik Cape. Następnie kierujemy się do Aialik Bay, by dotrzeć do Chiswell Islands. Kapitan stwierdza, że ze względów pogodowych do tego ostatniego archipelagu dociera raczej rzadko. Dziś jednak pogoda jest wyśmienita. Klarowne, przezroczyste powietrze pozwala obserwować nie tylko wielkie jęzory lodowców spadające wprost lub niemal wprost do zatoki, ale także cały świat fauny. Zachwycają orki, które co jakiś czas unoszą się nad wodą. Na kamieniach wylegują się lwy morskie. Są wydry i wszechobecne pufiny z czerwonymi dziobami. Stada mew unoszą się nad wodą, celebrując kolisty taniec życia. Promienie słońca skrzą się na tafli zatoki. Nagle zostajesz wrzucony w samo centrum nieznanego ci świata, w którym natura harmonijnie łączy powietrze i wodę, skały i lód, by stworzyć znakomite środowisko życia zwierząt. Pełen zachwyt!

Fiordy w Resurrection Bay

Popołudnie rozpoczynamy od zwiedzania Seward. Miasteczko Seward powstało w 1903 roku, kiedy to inżynierowie doszli do wniosku, że port, który nawet zimą nie zamarza, jest doskonałym miejscem na początek linii kolejowej wiodącej w głąb lądu. Leży na półwyspie o tej samej nazwie, którego zachodni kraniec położony jest zaledwie osiemdziesiąt kilometrów od Rosji. Stąd mieszkańcy miasteczka lubią powtarzać turystom: Alaska zaczyna się tutaj. Miasteczko otoczone jest przez lodowce i góry. Jedna z nich, o wysokości 2720 metrów, nosi nazwę Maraton. Dlaczego? W 1909 roku dwaj pionierzy założyli się o to, kto pierwszy wbiegnie na jej szczyt. Od tamtego czasu corocznie w Dzień Niepodległości organizowane są zawody zdobywania Maratonu.

Centralną ulicą miasteczka jest Czwarta Aleja. To przy niej ustawiono główne instytucje użyteczności publicznej, kilka sklepów z pamiątkami i niewielkie restauracje. Są tu też cztery kościoły, każdy innego wyznania. Od założenia miasta właściciele firm i zakładów pracy mieszkali zazwyczaj przy Trzeciej Alei, Druga natomiast przeznaczona zastała na mieszkania dla pracowników. W 1941 roku pożar strawił wiele domostw przy Trzeciej Alei, udało się je jednak z czasem odbudować. Spłonął także Liberty Theater, który dziś na nowo wznosi swą dumną głowę na rogu ulic Waszyngtona i Railway. Odbudowa po pożarze stała się możliwa dzięki szczodrobliwości i filantropijnemu podejściu do życia wielu biznesmenów w miasteczku.

Seward

W 1916 roku powstał tu dom z oficjalną nazwą Generations Building. Nazywany jest także Sexton House. Sylvia Sexton była jedną z pionierek na Alasce. Przyjechała tu z ojcem, który dostał posadę urzędnika państwowego, jako kilkuletnia dziewczynka. Szybko jednak zaaklimatyzowała się w nowych warunkach i jako młoda kobieta założyła zakład fotograficzny. Swoją pasją zafascynowała mieszkańców miasteczka. Jej sława dotarła do całego stanu. Dom państwa Sexton spłonął w 1935 roku, jednak odbudowano go z większym rozmachem. Otworzono w nim hotel i sklep wielobranżowy. Sextonowie zapamiętani zostali przez alaskańczyków jako bardzo energiczni pionierzy, których nie zrażają żadne przeciwności. Stali się symbolem Alaskan dream.

***

Z Seward pochodzi Benny Benson, trzynastolatek, który wygrał konkurs na flagę tego stanu. Flaga przedstawia gwiazdę polarną, która symbolizuje północne położenie Alaski względem pozostałej części kraju. Na niebieskim tle ukazana jest Wielka Niedźwiedzica, symbol siły potrzebnej mieszkańcom Alaski do przeżycia w trudnych warunkach naturalnych. Kolor flagi nawiązuje do granatowego nieba, a także kwiatu niezapominajki, który został uznany za symbol Alaski. Nagrodą dla Bennego był złoty zegarek z wygrawerowaną na nim nową flagą Alaski. Dostał również możliwość odwiedzenia stolicy USA, czyli Waszyngtonu, gdzie miał zaprezentować swoją pracę ówczesnemu prezydentowi Calvinowi Coolidge. Do spotkania niestety nie doszło, bo prezydent był zbyt zajęty. Dziwne, prawda? Na szczęście chłopiec otrzymał jednak pieniądze, które miały zostać przeznaczone na organizację tej wycieczki. Opiekunowie wykorzystali je na dalszą edukację bohatera.

***

Po zwiedzeniu miasteczka wyruszamy na lodowiec. Nazywa się Exit, przypuszczalnie dlatego, że kurczy się każdego roku. Aby z Seward do niego dojechać, potrzebujemy pół godziny. Lodowiec leży w Parku Narodowym Kenai Fjords, utworzonym w 1980 roku. Linia brzegowa parku jest – jak łatwo się domyślić, skoro w nazwie pojawia się słowo „fjords” – bardzo urozmaicona. Obok fiordów największą atrakcją są różnych rozmiarów doliny polodowcowe. Do samego lodowca Exit dojechać można tylko jedną drogą, odchodzącą od Seward Highway. Od punktu informacji turystycznej wychodzi kilka szlaków, którymi dojść można do czoła lodowca. Jeden z nich prowadzi wzdłuż jęzora Exit. Zdarza się, że nawet latem śnieg bardzo spowalnia wędrówkę. Nie dziś jednak! Pogoda jest wyśmienita, a wspinanie się wąską ścieżką po początku lodowca zajmuje około pół godziny. Nie można podejść pod sam jęzor, ale wystarczając blisko, by doskonale widzieć zwały lodu wcinające się pomiędzy dwie góry.

Lodowiec Exit

Co do śniegu natomiast, wiadomym jest, że bardzo utrudnia on życie kierowcom na Alasce, stąd wielu z nich zamieniło samochody na samoloty. Zauważasz, że w kuchni zabrakło ci kawy lub cukru? Wsiadasz w samolot i lecisz do sklepu! Przypomina mi się Amazonia. Do niektórych jej regionów można dotrzeć tylko drogą powietrzną, bo przez las tropikalny nie ma dróg. Wśród znaków drogowych najczęściej spotyka się ostrzeżenia przed niedźwiedziami i informacje, jak się zachować w zetknięciu z nimi.

Najtrudniejsze są zimy. Średnia zimowa temperatura to minus dwanaście stopni, jednak zdarzają się dni, gdy spada do minus pięćdziesięciu. Średnia opadów śniegu w zimie to trzy metry, ale zdarzają się miesiące, gdy sięga dwunastu metrów. Zimą mieszkańcy miast chodzą ulicami stylem „na pingwina”. Czyli? czyli drobią małymi krokami, mając rozłożone i wyciągnięte ręce. koniecznie trzeba pamiętać wtedy o rękawiczkach, bo kto chowa ręce do kieszeni, znacznie zwiększa prawdopodobieństwo upadku na oblodzonych chodnikach.

MIASTO NADZIEI

Oto, co ja uznałem za dobre:
że piękną jest rzeczą jeść i pić,
i szczęścia zażywać przy swojej pracy,
którą się człowiek trudzi pod słońcem,
jak długo się liczy dni jego życia, których mu Bóg użyczył:
bo to tylko jest mu dane

(Koh 5,17)

Następnego poranka wyruszamy do Hope. To właśnie tu wybuchła gorączka złota, zanim jeszcze jej płomień objął Klondike czy Nome. Osada została założona wcześniej nawet niż Anchorage. Kiedy w 1895 roku do Seattle dotarły wieści, iż na Alasce jest złoto, w przeciągu roku około trzech tysięcy mężczyzn wyruszyło na półwysep Kenai. Kilkunastu z nich zatrzymało się w miejscu, w którym wybudowali Hope. Zastanawiali się, jak nazwać miejsce ich osiedlenia. Ktoś wpadł na pomysł: nazwiemy je od nazwiska kolejnego poszukiwacza złotego kruszcu, którego łódź zakotwiczy w zatoce. Okazał się nim siedemnastolatek Percy Hope.

Szybko powstało centrum komercyjne (dumna nazwa!), ze sklepami, hotelami, salą dla wspólnych spotkań, pocztą o salonami jak w westernach. Życie pierwszego Hope okazało się jednak bardzo krótkie. Już w 1898 roku dotarła tu wiadomość, że ogromne ilości złota znaleźć można na Klondike w Kanadzie! Niemal wszyscy ruszyli w tamtym kierunku. Powrócili zawiedzeni po trzech latach, by kontynuować poszukiwania.

Życie w młodym miasteczku nie było łatwe. Posłużmy się jednym tylko przykładem. Swede John Hedberg przybył do Hope w 1898 roku. Przybył nie w całkiem zwyczajny sposób, bo psim zaprzęgiem. W 1907 roku poślubił Anastazję, kobietę z rdzennego plemienia Kenai Dena. Wcześniej dziewczyna straciła oboje rodziców w epidemii. Swede wybudował dom na Pierwszej Ulicy. Małżeństwo doczekało się trzynaściorga dzieci, jednak dziewięcioro z ich zmarło za młodu. Aby utrzymać rodzinę, Swede musiał pracować ponad swoje siły. Pod koniec życia przeprowadził się do Anchorage, gdzie wielokrotnie opowiadał dziennikarzom swoją historię. W ten sposób utrwalał także historię Alaski.

Okolice Hope

Miasteczko nie zmieniło się bardzo od tamtego czasu. Tu stoją najstarsze na Alasce domy. Wiele z nich wykorzystywanych jest do dnia dzisiejszego jako domy prywatne czy bary lub poczta. W Hope mieszka dziś około sto pięćdziesiąt osób, a do tutejszej szkoły uczęszcza czternaścioro dzieci. Latem przybywa turystów i poławiaczy nie złota, lecz łososi. Stoją w wodzie, łapią ryby, a po ich schwytaniu najczęściej wypuszczają je do rzeki. Oto ich sposób na relaks.

Wspomniałem, że rodzice Anastazji, żony jednego z pierwszych mieszkańców Hope, zmarli z powodu epidemii. Jeśli takowe zdarzały się na Alasce, naprawdę trudno je powstrzymać. Dla przykładu – błonica. Jest bardzo zaraźliwą i szybko rozprzestrzeniającą się chorobą, która w latach dwudziestych XX wieku była dość powszechna. Jesienią 1924 roku doktor Curtis Welch, jedyny lekarz w miasteczku Nome na Alasce, zaalarmował władze z powodu kurczących się zapasów lekarstwa na tę chorobę. Natychmiast zamówił dodatkową partię leku, mając nadzieję, że dotrze do nich przed zimą. Jego telegram brzmiał: „Epidemia błonicy jest praktycznie nieunikniona. Stop. Pilnie potrzebujemy milion jednostek szczepionki. Stop”. Zimową porą lód odcina miasteczko od świata na osiem miesięcy. Niestety statek z pomocą medyczną nie przybył na czas. Wydawało się, że trzeba będzie czekać do wiosny, a w tym czasie choroba mogła poczynić znaczne spustoszenia.

Przez kilka pierwszych tygodni nie było żadnych oznak epidemii w Nome. Doktor Welch był jednak bardzo czujny. W grudniu przyjął kilkoro dzieci z infekcją gardła. Wykluczył błonicę, jednak z każdym dniem coraz bardziej podejrzewał nadejście epidemii. Miesiąc później okazało się, że miał rację: zdiagnozował pierwszy przypadek choroby. Populacja miasteczka liczyła dwa tysiące osób, jednak w okolicy mieszkało ich osiem tysięcy i praktycznie wszyscy byli narażeni na zarażenie się.

Lodowiec spadający do zatoki

W tym czasie Amerykanie nie próżnowali. Wiedząc o zagrożeniu, w całym kraju zebrali ponad milion dawek lekarstwa. Bezzwłocznie wysłano je na Alaskę. Największym wyzwaniem okazało się dostarczenie leku do Nome. Linia kolejowa kończyła się tysiąc osiemset kilometrów od miasta. O podróży samolotem nie było mowy w panujących wówczas warunkach atmosferycznych. Pozostał tylko jeden sposób: psi zaprzęg. Psy zresztą były wówczas wykorzystywane do przewożenia poczty, niczym pocztowe gołębie. Doktor Welch wyliczył, że surowica przetrwa w alaskańskich warunkach jedynie sześć dni podróży. Czas był krótki. Postanowiono, że psy wyruszą z miejscowości Nenana, dokąd lekarstwo dotarło pociągiem, a w połowie drogi przejmie je drugi zaprzęg, który przybędzie właśnie z Nome. Była to jedna z najbardziej mroźnych zim na Alasce. To niemal nie do wyobrażenia, ale temperatura odczuwalna wynosiła miejscami minus siedemdziesiąt stopni. Zaprzęg przybywający z Nome w zamieci śnieżnej niemal nie zauważył ekipy ratunkowej. Można powiedzieć, że przypadek sprawił, że obie drużyny spotkały się. Lekarstwo dotarło do Nome 2 lutego 1925 roku. Było gotowe do użycia kilka godzin później, a to ocaliło populację miasteczka. Komentatorzy wydarzenia nie mieli wątpliwości: życie kilku tysięcy ludzi zostało ocalone przez psie zaprzęgi. Całe przedsięwzięcie określono mianem Great Race of Mercy. Stało się jasne, że przy odpowiedniej determinacji i dzięki wzajemnej współpracy można pokonać największe nawet problemy.

***

Wyjeżdżając z Hope, myślami wracam do mojego bohatera i wirtualnego przewodnika podróży. Kohelet nie jest ateistą, wbrew zarzutom niektórych czytelników jego księgi. Przeciwnie, wierzy w Boga, w Jego Opatrzność i sprawiedliwość. Zadziwiające, że termin hewel nigdy nie jest odnoszony ani do Boga, ani do świata zmarłych. Nie pojawia się również w tzw. „teologicznej sekcji” księgi (Koh 3,1-15). Zawsze odnosi się bowiem do rzeczywistości, które są „pod słońcem” (dotyczy więc wymiaru antropologicznego).

Autor księgi nie odrzuca kultu. Przeciwnie, podkreśla, że słuchanie Boga i dotrzymywanie złożonych Mu ślubów ma wartość wyższą niż bezmyślnie składane ofiary:

Zważaj na krok swój, gdy idziesz do domu Bożego.
Zbliżyć się, aby słuchać,
jest rzeczą lepszą niż ofiara głupców,
bo ci nie mają rozumu, dlatego źle postępuj (Koh 4,17-5,6).

Kohelet nie jest epikurejczykiem; akceptuje szczęście, przyjmuje i cieszy się dobrami, które odczytuje jako Boże dary: „Bo też, że człowiek je i pije, i cieszy się szczęściem przy całym swym trudzie – to wszystko dar Boży” (Koh 3,13). Człowiek, pomimo „marności”, której zewsząd doświadcza, jest wezwany do radości. Niemożność pokonania własnych ograniczeń i zmiany swojego losu, a także świadomość krótkiego czasu trwania życia ma prowadzić do odnajdywania radości również w tym co trudne i niekiedy przynoszące cierpienie. Nie czyni jednak Kohelet przyjemności podstawową zasadą życia: „Powiedziałem sobie: «Nuże! Doświadczę radości i zażyję szczęścia!» Lecz i to jest marność” (Koh 2,1). We wspomnianym tekście zatytułowanym Kohelet, czyli prorok wątpienia genialna Anna Kamieńska pisała:

Teologowie zapewne widzą Księgę Koheleta po swojemu. Filozof potrafiłby ukazać zbieżne wątki myślowe od Epikura – którego tak się zwykle trywializuje – do Kierkegaarda. Powtarzający się refren myśli Koheleta: „Marność nad marnościami i wszystko marność” wtóruje jakby Kierkegaardowskiej rozpaczy. Kierkegaard pragnie być człowiekiem i jednocześnie wyraża odmowę bycia człowiekiem. Także „bycie ku śmierci” Heideggera może być odczute niby echo słów Koheletowych: „Lepszy jest dzień śmierci niż dzień narodzenia… Lepsze jest dokończenie rzeczy, niżeli początek jej…” O Kohelecie można by powiedzieć, że jest niejako w powietrzu współczesności. Trzeba nim myśleć albo z nim się spierać.

Nota bene, zakompleksiona na punkcie swojej urody poetka nie tylko komentowała w tak piękny sposób frazy biblijnego mędrca, ale tłumaczyła poezję z rosyjskiego, bułgarskiego, białoruskiego, słowackiego, serbsko-chorwackiego, łacińskiego oraz hebrajskiego. Jeśli człowiek o takiej wiedzy, horyzontach i widzeniu kultury ma kompleksy, to fraza Koheleta „wszystko to marność” zdaje się uderzać ze zdwojoną mocą.

***

Z Hope nawigacja kieruje nas do Girdwood. Dzielimy się na dwie grupy. Pierwsza wędruje na górę, z której zjechać można kolejką, druga udaje się w kierunku kopalni złota Crown Creek. Oczywiście przy swojej kondycji mógłbym zdobyć górę trzy razy większą niż ta, która wyrasta nad bazową stacją kolejki górskiej, jednak bardziej interesuje mnie wydobycie cennego kruszcu!

Crow Creek. Kopalnia złota

Pierwsi osiedleńcy pojawili się tu w 1897 roku. Bardzo szybko w Creek Mine wybudowano kilka budynków mieszkalnych, sklepy, spiżarnie dla mięsa, które należało trzymać w lodzie i bary, ewentualnie saloon. Wszystko to uczyniła grupa ośmiu mężczyzn, która przeszła do historii Alaski jako Crow Creek Boys. To właśnie oni opracowali niezwykle skuteczny i znacznie szybszy od tradycjonalnego system wypłukiwania ziemi zabranej z potoku, by wydobyć z niej cenny kruszec. Zwiedzając wioskę można poznać tajniki nowej, skutecznej techniki.

***

Opuszczając Hope, przychodzi mi do głowy refleksja o moim ulubionym z lat licealnych poecie. Leopold Staff pisał Przedśpiew w 1908 roku, gdy miał zaledwie trzydzieści jeden lat. Ta stosunkowo krótka droga życiowa była jednak na tyle bogata i wybrukowana mieszanką radości i cierpienia, że pozwoliła przywódcy skamandrytów na wyrażenie swoistej afirmacji życia. Pochwała prostych przyjemności miesza się w całym zbiorze Gałęzi kwitnącej ze spokojem, który rodzi się z doświadczenia cierpienia. Cierpienia, na które człowiek nie ma wpływu i które uczy się przyjmować z pogodą ducha. Tchnące pogodnym pięknem strofy zawierają na przykład takie wyznanie:

Znam gorycz i zawody, wiem, co ból i troska,
Złuda miłości, zwątpień mrok, tęsknot rozbicia,
A jednak śpiewać będę wam pochwałę życia.

Czy czołowego przedstawiciela młodopolskich poetów nie można nazwać Koheletem naszych czasów? Nie wiem. Przyznam jednak, że gdy pochylam się nad niektórymi kartami jego poezji, nieodparcie pobrzmiewa mi w uszach praktyczna rada Eklezjastesa: „Bo nic dla człowieka lepszego pod słońcem niż żeby jadł, pił i zaznawał radości” (Koh 8,15).

OSTATNI AKORD – MATANUSKA

Poznałem, że wszystko, co czyni Bóg, na wieki będzie trwało:
do tego nic dodać nie można ani od tego coś odjąć.
A Bóg tak działa, by się Go ludzie bali

(Koh 3,14)

Niemal w strugach deszczu wyruszamy z Anchorage, gdzie spędziliśmy ostatnią noc, w stronę lodowca Matanuska. Mamy nadzieję, że niebo nieco się rozjaśni. Przed nami dwie godziny jazdy. To największy w Stanach Zjednoczonych lodowiec, do którego dotrzeć można samochodem.

Czytając o lodowcu natrafiam na informację, że jednym z pierwszych amerykańskich urzędników federalnych Alaski został Polak, Włodzimierz Krzyżanowski. Z tą postacią wiąże się ciekawa historia. Kiedy w 2002 roku na Kapitolu wręczano nagrodę gubernatorowi Alaski, polski ambasador wywołał konsternację twierdząc w swej mowie, że to właśnie Krzyżanowski był pierwszym gubernatorem tego stanu. Informacja ta jednak nie znajduje potwierdzenia w źródłach, a do Internetu dostała się najprawdopodobniej na skutek błędnego tłumaczenia pamiętników Krzyżanowskiego. Rzecznik polskiej ambasady musiał przyznać się do błędu i wystosować oficjalne przeprosiny.

Z Alaską związany jest jeszcze jeden polski wątek, tym razem literacki literacki. Nieodżałowanej pamięci Alfred Szklarski zamierzał opublikować dziesięć tomów fascynujących przygód podróżniczych Tomka Wilmowskiego. Udało się z ośmioma. Autor zmarł przedwcześnie w 1992 roku. Dziewiątą pozycję dokończył, w oparciu o zapiski Szklarskiego, Adam Zelga. Dziesiąty tom dotyczyć miał wyprawy Tomka na Alaskę. Zaproszony przez Brytyjskie Towarzystwo Geograficzne bohater powieści wraz z żoną dołączyć miał do badaczy z uniwersytetu w Chicago, którzy założyć mieli w tym ogromnym stanie stację badawczą. Gdy jednak Tomek przybył na miejsce, okazało się, że naukowcy zginęli bez wieści. Bohater wraz ze swymi towarzyszami postanawia podjąć próbę odnalezienia zaginionych. Czy mu się udało?

Odpowiedź znajdziemy w książce „Tomek na Alasce”, którą w oparciu o zapiski w brulionie Szklarskiego dokończył Maciej Dudziak. Ukazała się ona w 2021 roku, a więc dokładnie sześćdziesiąt lat po publikacji pierwszego tomu fascynującej serii.

***

Lodowiec Matanuska to w pewnym sensie stabilna rzeka lodu o długości dwudziestu siedmiu kilometrów, płynąca z gór Chugach prawie do autostrady Glenn. Lodowiec jest najpopularniejszą atrakcją przydrożną między Anchorage a Glennallen. Jest to tzw. lodowiec dolinny, na który składają się strumienie płynącego lodu, stanowiące dopływ rzeki o tej samej nazwie.

Dolina Matanusca

W rozmyślaniach w czasie jazdy w stronę lodowca powracam do Koheleta. Myślę sobie, że autor księgi nie jest materialistą: wierzy zarówno w istnienie innego świata, jak i w ludzką nieśmiertelność: „zdążać będzie człowiek do swego wiecznego domu” (Koh 12,5). Kohelet nie jest także deterministą: ludzkie szczęście i ludzka praca zależą od samego człowieka, ten jednak nie może trwać w iluzji, że może kontrolować własne życie nie biorąc pod uwagę woli lub działania Boga. To On jest Panem czasu. Ani przeszłość, ani przyszłość nie są w mocy człowieka, może on jednak wpłynąć na przeżywanie chwili obecnej, świadomy odpowiedzialności przed Bogiem:

Ciesz się, młodzieńcze, w młodości swojej,
a serce twoje niech się rozwesela za dni młodości twojej. I chodź drogami serca swego
i za tym, co oczy twe pociąga;
lecz wiedz, że z tego wszystkiego
będzie cię sądził Bóg! (Koh 11,9).

Nie jest również Kohelet sceptykiem, ale raczej wierzy w siłę i skuteczność mądrości. Owszem, uznaje ograniczoność ludzkiego poznania (Koh 6,10-12 mówi o niemożności zrozumienia tajemnicy Boga) i zdolności rozumienia świata, nie mówi jednak o całkowitej niemożności poznania. Nie ma więc w jego dziele pesymizmu epistemologicznego (ani razu poznanie lub wiedza człowieka nie są w księdze określane terminem hewel), choć problem poznania pozostaje jednym z centralnych w księdze. Człowiek winien dążyć do mądrości i za jej pomocą poznawać wszystko, co jest „pod słońcem”. Jednak nadmiar mądrości prowadzi do cierpienia, gdyż uzdalnia (de facto zmusza) jej posiadacza do uchwycenia absurdalności wydarzeń, które mają miejsce „pod słońcem”.

***

Gdy dojeżdżamy w pobliże lodowca, okazuje się, że nie można prywatnie udać się na wyprawę, by stanąć na lodowej powierzchni wielkoluda. Pozostaje nam kilka tras po górach i lasach, z czego chętnie korzystamy. Zatrzymujemy się w trzech miejscach, by wyruszyć na szlak. Najwyżej położony szlak to właściwie tundra – trawy i bardzo niska roślinność drzewiasta. Widoki są jednak fascynujące, tym bardziej, że z drugiej strony doliny wznoszą się szczyty powulkaniczne. Dolina Matanusca – Susitna słynie z rekordowej wielkości kapusty i innych warzyw, które wystawiane są co roku na Targach Stanowych Alaska w Palmer. Jest to najszybciej rozwijający się region w całym stanie. Sama dolina została wyrzeźbiona przez lodowce, po których pozostało setki jezior. Zarówno w czasie wędrówek, jak i podczas jazdy natykamy się na kolejną taflę wody, która jest efektem dawnej obecności lodowców.

Połów łososia

Wracając do Anchorage, utknęliśmy w korku na środku mostu wznoszącego się nad Matanuska River. Gdy wszystkie samochody stoją, wielu kierowców i pasażerów wychodzi na autostradę, ucinając pogawędki. I na koniec scenka rodzajowa: kierowca auta przed nami wraca właśnie z ryb. Ze stoickim spokojem wyciągnął wędkę i zarzucił ją do rzeki. Ot, taka właśnie jest mentalność alaskańczyków! A przed nami uroczysta kolacja wieńcząca przygodę. Znakomity lokal zarezerwowaliśmy wczoraj, więc dziś – tylko świętowanie!

***

Na koniec refleksji – i na koniec naszej przygody – oddajmy po raz kolejny głos Annie Kamieńskiej:

Wszystko pochodzi z ręki Boga, wszystko jest Jego darem. My tu drobni i przemijający nie możemy objąć rozumem celu i sensu naszego istnienia i innych istnień. Wiemy, że są darem od Boga – ale nie znamy przyczyny ani celu, nie znamy początku i końca. Skala naszego czasu jest za mała, aby to zobaczyć, tak samo jak za mała jest skala naszych zmysłów, aby nasycić się światem. Jeśli jest jakiś porządek rzeczy, nie przez nas został on ustanowiony. Nam wszystko z naszej skali wydaje się przypadkiem, plątaniną, siecią, w którą ktoś łapie nas jak ryby, sidłami, które zastawia na nas jak ptasznik. Jesteśmy na krótko uwięzieni w naszym istnieniu i nie możemy nawet nie być, wrócić tam, skąd przyszliśmy, skorośmy już raz zaistnieli. My sami nie możemy być dla siebie celem. Jakieś spełnienie osobowości – jakby powiedział współczesny psycholog lub personalista – nie może być traktowane jako cel sam w sobie. Człowiek nigdy nie może być dla siebie spełnieniem. Pokora obowiązuje go nawet wobec siebie samego.

Polub stronę na Facebook