wszystkie fot. M. Rosik
Myślę, że to dobry zwyczaj – wybierając się w podróż, zabrać ze sobą książkę. Wielu moich znajomych tak czyni. Od lat, gdy wyjeżdżam, starannie dobieram lekturę. Później, gdy wspominam odwiedzane miejsca, często przypominam sobie również najciekawsze fragmenty książki czy też refleksje, które rodziły się w oparciu o lekturę.
Ta podróż całkowicie odmienna od pozostałych. Lektura mogła być tylko jedna. Jeszcze na lotnisku otworzyłem zakończenie Pamięci i tożsamości:
„Chrystus, cierpiąc za nas wszystkich, nadał cierpieniu nowy sens, wprowadził je w nowy wymiar, w nowy porządek: w porządek miłości… To jest cierpienie, które otwiera drzwi nadziei na wyzwolenie… To jest cierpienie, które pali i pochłania zło ogniem miłości”.
Tak pisał Ojciec Święty o cierpieniu Chrystusa. A może także o swoim własnym, zwłaszcza w tych ostatnich tygodniach?
Ta relacja nie mówi o koronowanych głowach państw i oficjalnych delegacjach, które zjechały się na ten dzień do Rzymu. Telewizja ukazała ich najdoskonalej. Ta relacja to tylko garść refleksji osoby, której kiedyś Ojciec Święty spojrzał w oczy i przez kilka sekund zatrzymał w nich swój wzrok.
„Pochłaniać zło ogniem miłości”
Samolot, w którym lecą między innymi arcybiskup Marian Gołębiewski, biskup świdnicki Ignacy Dec i przedstawiciele dawnych i obecnych władz miejskich Wrocławia, wylądował na rzymskim Fiumicino w czwartek po 23.00. Światła miasta widziane z góry, gdy samolot podchodził do lądowania, przypominały zapalone znicze. Jakby miliony świec wznosiło swój płomień ku niebu, by pochłonąć zło ogniem miłości. Do uroczystości pogrzebowych pozostało zaledwie 11 godzin. Trzeba przez ten czas dostać się do miasta, próbować choć chwilkę się przespać i skoro świt wyruszyć w stronę Watykanu. Postanawiam podejść tak blisko, jak to tylko możliwe. W tej chwili w Wiecznym Mieście jest już kilka milionów ludzi. Zbliżając się w stronę centrum zaczynam mieć wątpliwości. Czy to na pewno Rzym? Spędziłem tu cztery lata, pośród rozkrzyczanych Włochów, przeraźliwych dźwięków klaksonów, terkotu motorynek i wiecznego biegu. Teraz wszystko toczy się trzy razy wolniej i kilka razy ciszej. Miasto synów Wilczycy jest nie do poznania. Jakby myśli milionów ludzi ogniskowały w tym jednym punkcie, gdzie cicho zasnął największy autorytet moralny przełomu tysiącleci. Nie minęło jeszcze dwa tygodnie od dnia, kiedy w katedrze wrocławskiej pochylałem się nad brewiarzem:
„Co się stało? Wielka cisza spowiła ziemię; wielka na niej cisza i pustka. Cisza wielka, bo Król zasnął. Ziemia się przelękła i zamilkła, bo Bóg zasnął w ludzkim ciele, a wzbudził tych, którzy spali od wieków”.
Choć w Rzymie umarł Człowiek, obecność Boga w powietrzu jest wręcz namacalna.
Jeszcze na lotnisku, tuż po odebraniu bagażu, rodzi się w nas szalony pomysł. Spróbujemy dostać się w pobliże Watykanu. Okazuje się, że jest to niemal możliwe. Samochód, zaopatrzony w odpowiednie przepustki, dowozi nas niemal pod mury Stolicy Piotrowej. Na ulicach tysiące ludzi. Wielu już śpi, opierając się o ściany domów. Inni czuwają. Panuje niezwykły spokój i atmosfera życzliwości. Wszędzie słychać język polski. Bazylika jest już zamknięta.
Jest już dobrze po północy, gdy docieramy do Instytutu Polskiego przy Via Pietro Cavallini. Kilka dni temu dotarł tu już ksiądz kardynał Henryk Gulbinowicz. Wnosimy bagaże. Mały pokój sprzyja cichej lekturze. Wpadający przez otwarte okno podmuch wiatru przewraca kartki ostatniej papieskiej książki:
„Największym światłem jest przykazanie miłości Boga i bliźniego. W nim wolność ludzka znajduje pełne urzeczywistnienie. Wolność jest dla miłości. Spełnianie jej przez miłość może osiągać również stopień heroiczny”.
Właśnie tak, jak w przypadku Papieża, którego dziś żegna cały świat. To On przecież otworzył drogę wolności dla milionów. To On całym swym życiem wskazywał na to największe światło – miłość. Z takimi myślami zapadam w urywany sen.
„Requiem”
Rankiem, około godziny 8.00 wychodzimy z Instytutu. Towarzyszę biskupom wrocławskiemu i świdnickiemu w drodze na San Pietro. Jak daleko uda nam się dojść? Morze ludzi zalało Rzym. Maszerują, stoją, siedzą i klęczą na ulicach. Niektórzy śpią. W różnych częściach miasta rozwieszono telebimy, by umożliwić obserwację ceremonii. Atmosfera jest elektryzująca. Chłód poranka zmieszany w wilgocią unoszącą się znad Tybru przenika ciała, ale nikt na to nie patrzy. Wielu jakby zapomniało o fizycznym wymiarze egzystencji. Skupione twarze, pełne łez lub głębokiej powagi oczy, słuchawki na uszach – tak można scharakteryzować niemal każdego, bez względu na to, ile kilometrów od Watykanu stoi. Via Conciliazione jest już zapełniona. Odpowiednie straże przepuszczają nas przez kolejne punkty kontroli. Zatrzymuję się w sektorze dla księży.
Jeszcze przed dotarciem tam młody mężczyzna chwyta mnie za rękaw. Padre, volevo confessarmi. Spowiedź trwa krótko, a po niej łzy szczęścia w oczach tego człowieka. A ja zastanawiam się: czy nie temu właśnie Papież poświęcił swe życie? Czyż nie chodziło Mu o pojednanie z Bogiem i przyprowadzanie ludzi do Chrystusa? Nad placem górują biało-czerwone flagi. Ktoś klęczy i modli się na różańcu. Inni odmawiają brewiarze. Na czyjejś koszulce widzę napis: Grazie di tutto. Piętnaście minut przed dziesiątą nad Rzymem rozlega się dźwięk dzwonu bazyliki. Włosi nazywają go Dzwonem Śmierci. Po chwili wyniesiona zostaje trumna. Plac wyraża swoje uczucia w jedyny właściwy mu sposób – gromkimi oklaskami.
We Mszy świętej uczestniczę jak każdy wierny. Koncelebrują jedynie kardynałowie. Wzniosłe śpiewy i dostojne modlitwy przeplatają się z myślami, które są kontynuacją rozpoczętych tydzień temu rekolekcji. Bo to prawda, że swoim życiem i śmiercią Ojciec święty zgotował nam rekolekcje. Co w życiu jest naprawdę ważne? Dlaczego rzeczy błahe urastają do kolosalnych rozmiarów? Dlaczego rozmieniamy się na drobne? Mówił kiedyś Miłosz:
„Miłość to patrzeć na siebie tak,
jak się patrzy na obce nam rzeczy,
bo jesteś tylko jedną z rzeczy wielu”.
Wszystko wydaje się teraz jakby trochę nierealne. Jakbyśmy patrzyli na siebie z oddali, z dystansu, jak na kogoś obcego. Jak na jedną z rzeczy wielu. W tej chwili nie liczą się koronowane głowy państw, prezydenci i pierwsze damy. Wzrok przykuwa tylko ten jeden punkt, na środku pomiędzy bramami bazyliki.
„Patrzy na nas o okna domu Ojca”
Tego, co dzieje się w sercu, opisać po prostu nie sposób. Trudno jednoznacznie nazwać łzy, które cisną się do oczu. Czy są to łzy żalu? Czy szczęścia, że mamy Świętego? Czy dumy, że wyszedł jako syn polskiego narodu? Nad całym placem powiewają biało-czerwone flagi. Widać je wszędzie. I wszędzie polskie napisy. To chyba najpotężniejszy polski akcent w Rzymie od początków istnienia Wiecznego Miasta. Gdy kard. Ratzinger wskazuje palcem na okno, w którym jeszcze dwa tygodnie temu ukazała się twarz Ojca Świętego, wszyscy jak zaczarowani obracają się w tamtą stronę. Okno jest puste. Nasz ukochany Ojciec Święty stoi w oknie domu Ojca i nam błogosławi.
Oklaski są potężniejsze niż huk wodospadu. Próba ich powstrzymania jest jak chęć zatrzymania wiatru, który przewraca karty Ewangeliarza złożonego na trumnie na wysokości serca.
Wiatr wieje tam, gdzie chce, i nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha.
Tak też było z Ojcem Świętym. Kiedy po Komunii św. rozlegają się na przemian dwa okrzyki, „Jest już w niebie!” i „Natychmiast święty!”, stojący obok mnie amerykański ksiądz mówi jakby sam do siebie: „Kanonizacja przez aklamację”. Szambelani wynoszą trumnę. W drzwiach bazyliki unoszą do góry przednią jej część, a mnie przechodzą dreszcze.
„Non omnis moriar”
Tuż po Mszy świętej przedostajemy się z trudem przez Via Conciliazione w stronę Zamku Anioła. Wszechobecni dziennikarze Telewizji Polskiej wyrastają jak spod ziemi przed Metropolitą Wrocławskim. Zazwyczaj, gdy odchodzi ktoś z naszych bliskich, niezwykle trudno pogodzić się z tym rozstaniem. Jan Paweł II dokonał rzeczy niezwykłej: odchodził do Boga pogodnie i przygotował cały świat na pogodne przyjęcie wieści o Jego przejściu. Kiedy przed 22.00 w pamiętną sobotę usłyszeliśmy z Watykanu e’ ritornato nella casa del Padre, „powrócił do domu Ojca”, wiedzieliśmy, że uśmiechnięty z rozwartymi ramionami czeka tam na nas. Ludzki ból serca został złagodzony niezwykłą siłą pogody ducha, którą Jan Paweł II emanował na zewnątrz. Stojąc mały jak punkcik przytłoczony murami Watykanu i fasadą bazyliki, opasany kolumnadą, czuję się bezpieczny. Odszedł Papież, ale te mury trwają. Trwa Kościół. Już dwa tysiące lat. I choć zmieniają się epoki, zwyczaje i papieże, jedno jest pewne: bramy piekielne go nie przemogą.
Jesteśmy już nad Polską. Minęła 23.00. Za chwilę lądowanie w Katowicach. Przed zapięciem pasów mój wzrok pada jeszcze na jedno zdanie z Pamięci i tożsamości:
„Ostatecznie zwycięskie jest dobro; życie odnosi zwycięstwo nad śmiercią”.
W oddali widać już światła lotniska.